- Co...? E... nic... - mruknął mój przyjaciel wpatrując się gdzieś w dal.
Coś jest nie tak – zdążyłam pomyśleć zanim spostrzegłam łzę na policzku
Dan'a. Poczułam dziwny impuls otarcia jej. Nie lubiłam kiedy ktoś w moim
otoczeniu się smuci, a zwłaszcza ktoś tak mi bliski. Szybko otrząsnęłam
się z takich myśli i uniosłam do góry brwi zdziwiona tym, że Dante
płacze. Co się stało, że tak nim wstrząsnęło? Chłopak pospiesznie otarł
łzę rękawem kurtki i uśmiechnął się lekko.
- Wszystko ok. Nic mi nie jest. Po prostu... coś mi wpadło do oka. -
powiedział. Skierowałam spojrzenie na jego oczy. Niby takie jak zawsze,
jednak coś nie w nich czaiło. Smutek, żal? Nie mam pojęcia.
- Dante, co się stało? - spytałam – Powiesz mi? - to pytanie wydawało mi się tak naiwne i głupie, a jednak je zadałam. Idiotka.
- Nie ma o czym mówić, nie ważne. - mruknął – Może lepiej... E... Poszukajmy jakieś trumny.
- Nie musimy szukać. Wracajmy lepiej do domu. - powiedziałam
zrezygnowana. Dante spojrzał na mnie zdezorientowany. - Na nic nie
starczy nam pieniędzy. Nici z pogrzebu. Musimy go po prostu zakopać bez
trumny i innych takich typu rzeczy – wyjaśniłam. Mijająca nas kobieta
skierowała zaciekawiony i jednocześnie lekko oburzony lub też przerażony
wzrok. Jestem beznadziejna z odczytywania emocji innych, zwłaszcza
dzisiaj.
- Dobre i tyle. Przynajmniej nie zgnije gdzieś pod drzewem. - spostrzegł
Dante i skierował się w stronę, gdzie miasto się kończyło i jakiś
kawałek dalej zaczynał się Zielony Las. Ruszyłam za nim. Przed oczami
miałam tą chwilę gdy po policzku Danny'ego spadała łza, co z nie znanego
mi powodu sprawiało, że czułam smutek. W myślach przestudiowałam
wydarzenia w zakładzie pogrzebowym, próbując zrozumieć o co mogło
chodzić mojemu przyjacielowi. Cokolwiek to było musiało być poważne
skoro wywołało w nim takie emocje. Czułam się jakoś nieswojo, kiedy
przypomniałam sobie, że jeszcze niedawno go nie poznałam idącego obok
mnie chłopaka. Droga dłużyła mi się przeogromnie, chciałam coś
powiedzieć, pocieszyć Dan'a, ale nie wiedziałam jak to mam zrobić. Kątem
oka obserwowałam przyjaciela. Dante szedł chodnikiem całkowicie
pochłonięty swoimi myślami, które musiały być dość ponure, bo widziałam,
że ma tak zwane szklane oczy. Nie wiele myśląc, złapałam jego dłoń w
swoją i lekko ścisnęłam. Praktycznie od razu poczułam bijące od niego
ciepło. Dante spojrzał na mnie zaskoczony, jednak nie zabrał ręki.
Uśmiechnęłam się lekko. To wszystko było takie dziwne, robiłam w
ostatnim czasie tyle rzeczy, których całkowicie nie rozumiałam.
Oddawałam się po prostu instynktom, a zdrowy rozsądek odszedł gdzieś
daleko i nie chcę do tego wrócić. Spojrzałam znowu na Dantego. Zdecydowanie
wyprzystojniał, już nie przypomina aż tak szczeniaka, którego poznałam
dawno temu. Westchnęłam w myślach i odrzuciłam wszystkie myśli o tym, co
było i będzie. Po prostu czułam coś w stylu szczęścia z powodu, że idę
teraz koło Dante, że trzymam go za rękę, że go w ogóle znam.
W końcu doszliśmy do lasu, który zaczynał tereny naszej watahy. Puściłam
rękę Dantego i na niego spojrzałam. Chłopak odwzajemnił spojrzenie.
- To... Chodźmy może głębiej w las i się przemieńmy. - powiedziałam. Dan
skinął głową na zgodę. Tym razem ja ruszyłam przodem. Powoli mijałam
drzewa czekając, aż las zacznie się tak naprawdę. Kiedy uznałam, że
jestem w odpowiednim miejscu zamieniłam się w wilka i rozejrzałam za
Dante. Ten już od jakiegoś czasu przemieniony w wilka szedł w moją
stronę.
- Dalej się smucisz? - zadałam kolejne głupie pytanie. Nie dość, że idiotka to jeszcze żałosna...
- Co? Ja się wcale nie... - zaczął basior, po czym zamilkł, w oku
pojawiła mu się łza. Nie rozumiałam co się stało, ale cokolwiek to było
nie powinno w ogóle istnieć i męczyć Danny'ego. Podeszłam do niego i
przytuliłam na tyle ile pozwalało mi ciało wilka.
<Dante?>
Uwagi: Nie "te pytanie", tylko "to pytanie". "Niedawno" piszemy razem.
Zacieśnianie więzi
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)
poniedziałek, 29 lutego 2016
niedziela, 28 lutego 2016
Od Sierry "Czasem mała rzecz może zmienić twoje życie"
Stojąc przed biurkiem, z satysfakcją zaklaskałam dłońmi przed twarzą
osobnika siedzącego przy nim. Był to - a jakże - pan podinspektor, mój
ukochany szefuńcio.
- SZEFUŃCIU! - zakomunikowałam głośno, z mądrą miną patrząc na podnoszącego głowę znad biurka policjanta. Jego łysina błysnęła w świetle z okien, ujawniając ją dość niedyskretnie.
- I kto tu zasypia w pracy? - mruknęłam. Obudzony tylko ziewnął w odpowiedzi i obrzucił nieprzychylnym spojrzeniem, które zdawało się mówić: "S****dzielaj". To wyrafinowane słownictwo zdecydowanie pasuje do niego, pomyślałam i oddaliłam się w podskokach do swojego biurka. Dziś, a jakżeby inaczej, praca papierkowa. Skoro praca papierkowa, to trzeba się pośmiać...
90-letnia staruszka dokonała z torebką pełną kamieni napadu na bank. Okładała swoim bagażem bogu ducha winnych strażników i otworzyła nim sejf. Całego napadu dokonała po to, żeby kupić Ferrari swojemu wnuczkowi - Czytając to, zastanawiałam się, czy śmiać się "czy co", ponieważ babcia wydawała mi się... dość nietypowym przestępcą.
Półtoraroczny chłopiec uciekł z domu w pieluszce i koszulce z Zygzakiem McQueenem. Kiedy wrócił do domu, okazało się, że napadł na pobliski 'Toys Rus' i zrobił wielką demolkę, jak to opisali pracownicy sklepu. Nikomu nic się nie stało - dziecko tylko pokaleczyło się troszkę klockami lego - Tym razem zaczęłam się śmiać. Ludzkie dzieci są takie rozkoszne. Niemal jak wilcze...
"STOP!"
Przyhamowałam się w myślach. Nie myśl o wilczych dzieciach! "Ale wiesz co chcesz, i z kim" - przypomina mi mój mózg co chwilę, aż się zagotowało we mnie byłam bliska okładania się pięściami po głowie. Nie myśl! Nie myśl o Kai'u!
Dzień w pracy płynął monotonnie. Udało mi się wypędzić z głowy wizję Kai'a, jakiś sukces. Mimo to różne zabawne wydarzenia przestały mnie śmieszyć, straciłam też satysfakcję z obudzenia mojego szefa. Trudno mi było powiedzieć, dlaczego weszłam w taki stan. Markotny i monotonny. Nie byłam w stanie skupić się na pracy.
Nie mogłam.
Wizja...
Wizja szczeniąt zmieniła mnie.
W stu procentach.
Uwagi: Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie... jako, że były to akurat notatki napisane przez jakąś tam osobę i należało je dosłownie zacytować, zostawiłam to w pierwotnej wersji.
- SZEFUŃCIU! - zakomunikowałam głośno, z mądrą miną patrząc na podnoszącego głowę znad biurka policjanta. Jego łysina błysnęła w świetle z okien, ujawniając ją dość niedyskretnie.
- I kto tu zasypia w pracy? - mruknęłam. Obudzony tylko ziewnął w odpowiedzi i obrzucił nieprzychylnym spojrzeniem, które zdawało się mówić: "S****dzielaj". To wyrafinowane słownictwo zdecydowanie pasuje do niego, pomyślałam i oddaliłam się w podskokach do swojego biurka. Dziś, a jakżeby inaczej, praca papierkowa. Skoro praca papierkowa, to trzeba się pośmiać...
90-letnia staruszka dokonała z torebką pełną kamieni napadu na bank. Okładała swoim bagażem bogu ducha winnych strażników i otworzyła nim sejf. Całego napadu dokonała po to, żeby kupić Ferrari swojemu wnuczkowi - Czytając to, zastanawiałam się, czy śmiać się "czy co", ponieważ babcia wydawała mi się... dość nietypowym przestępcą.
Półtoraroczny chłopiec uciekł z domu w pieluszce i koszulce z Zygzakiem McQueenem. Kiedy wrócił do domu, okazało się, że napadł na pobliski 'Toys Rus' i zrobił wielką demolkę, jak to opisali pracownicy sklepu. Nikomu nic się nie stało - dziecko tylko pokaleczyło się troszkę klockami lego - Tym razem zaczęłam się śmiać. Ludzkie dzieci są takie rozkoszne. Niemal jak wilcze...
"STOP!"
Przyhamowałam się w myślach. Nie myśl o wilczych dzieciach! "Ale wiesz co chcesz, i z kim" - przypomina mi mój mózg co chwilę, aż się zagotowało we mnie byłam bliska okładania się pięściami po głowie. Nie myśl! Nie myśl o Kai'u!
***
Dzień w pracy płynął monotonnie. Udało mi się wypędzić z głowy wizję Kai'a, jakiś sukces. Mimo to różne zabawne wydarzenia przestały mnie śmieszyć, straciłam też satysfakcję z obudzenia mojego szefa. Trudno mi było powiedzieć, dlaczego weszłam w taki stan. Markotny i monotonny. Nie byłam w stanie skupić się na pracy.
Nie mogłam.
Wizja...
Wizja szczeniąt zmieniła mnie.
W stu procentach.
Uwagi: Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie... jako, że były to akurat notatki napisane przez jakąś tam osobę i należało je dosłownie zacytować, zostawiłam to w pierwotnej wersji.
Od Kirke: "Dwa różne światy, lecz wspólny język" cz.3
- Głupia! Kretynka! Wariatka! Zwariowałaś Kirke myślałaś, że twój wróg jest dobry! Kirke pogięło cię! - krzyczałam
do siebie w myślach chodząc w kółko. Usiadłam i zaczęłam płakać. Miałam
nadzieję, że On jest inny... a mnie zdradził. Była umowa którą
złamał... jak mogłam...
- Nie słuchaj tych którzy mówią, że księżyc jest z sera... - jego
ostatnie słowa które obiły mi się o uszy. Księżyc nie jest z sera... On
tylko tak wygląda na pierwszy rzut oka... Jest z... Moje rozmyślanie
przerwało przybycie Kasume.
- Asai kazała mi ją przesłuchać na OSOBNOŚCI - wilki przytaknęły i odeszły.
- Zadowolony?! - warknęłam.
- Ciii! Nie tak głośno! - wyjął kluczę i mnie uwolnił - pokaże ci skrót żebyś mo...
- A skąd mam wiedzieć czy to nie pułapka jak tam w lesie? - warknęłam i wyszłam niechętnie.
-
Tylko ja mogę cię zabić, pamiętasz? Teraz nie gadaj, tylko chodź... zanim
się rozmyślę... - szybko i bezgłośnie pobiegliśmy w stronę głównej
sali. Jednym ruchem łapy mnie zatrzymał.
- Poczekaj tu... - Kasume ochlapał mnie jakąś mazią i szybko przebiegliśmy w stronę... biblioteki?
- Wiedziałam! - zatkał mi pysk łapą. Zaczęliśmy słyszeć jak idą w naszą stronę kroki.
- Schowaj się! - wepchnął mnie gdzieś i otworzyło się jakieś tajne przejście. Zaczęłam nasłuchiwać.
- Kasume? Ktoś tu jest?! - spytał jeden.
- Gdyby był, to bym to zgłosił, wariacie - warknął, patrząc na nich.
- Jesteś walnięty, Kasume... - warknęli obaj.
-
Chcesz się bić?! Chętnie spróbuje twojej krwi i zobaczę jak oczy ci
wylatują z orbit - drugi basior wydawał dźwięki jakby miał zaraz się
posikać ze śmiechu. Warknął niechętnie i odeszli. Przyszedł do mnie i
zamknął tajemne przejście.
- Nie mamy wiele czasu... w drogę - zaczęłam za nim iść w ciszy.
-
Czemu mi pomagasz? - spytałam miłym tonem głosu, a ten popatrzył na mnie
wzrokiem... Ale nie wzrokiem psychopaty lub kogoś godnego zemsty...
popatrzył na mnie wzrokiem przyjaciela.
- Bo jako jedyna nie chciałaś mnie zabić - westchnął - O tym nikomu ani słowa, jasne?
-
Oczywiście, mój władco - uśmiechnęłam się tak samo jak Kasume.
Chodziliśmy równym tempem. Łapy kładliśmy jakbyśmy tańczyli, a ogony
machały w idealnym rytmie dokładnie tak samo. Wnet zaczęła grać muzyka.
Jakby padał deszcz i grała spokojna muzyka.
- Ty to robisz? - spytałam.
- To przez deszcz. Jesteśmy
prawie na miejscu - zobaczyłam małe światełko w tunelu. Zaczęłam biec w
stronę wyjścia. Gdy dobiegłam poczułam jak deszcz obmywa moje futro.
Wzięłam głęboki oddech.
- Najszybciej jest do twojej watahy tamtędy - pokazał łapą i zaczęły bić dzwony.
-
Uwaga! Wadera uciekła powtarzam! Wadera uciekła! - Kasume na mnie
skoczył i udawał, że mnie atakuje, a ja delikatnie go odepchnęłam.
Zaczęliśmy odgrywać scenkę bitwy, a gdy mnie uderzył bardzo mocno ja
udałam, że go oszołamiam i uciekam w wskazaną przez niego stronę.
****
Biegłam
nadal nie oglądając za siebie. Deszcz zmienił się w burzę. Ja biegłam z
łzami. Przypomniałam sobie wszystko od nowa... od kiedy byłam
szczeniakiem... jak poznałam Kasume. Co dla mnie zrobił. Dobrze, że nic
mu nie będzie. Piorun uderzył o gałąź i o mało na mnie nie spadł.
Biegłam coraz szybciej. Deszcz nie pokazywał moich łez z wyrzutów
sumienia. Widziałam już watahę. Chciałam pobiec do jaskini i się w niej
zamknąć tak, aby nikt nie wszedł. Usłyszałam łamiącą się gałąź. Stanęłam
jak słup patrząc jak na mnie spada, gdy nagle cień przebił dużą gałąź
na pół. Popatrzyłam za siebie widząc Kasume, który łapą pokazał, że nikt
się nie skapnął i, że on jest bezpieczny jak i ja. Przytaknęłam na
znak, że rozumiem odbiegłam do watahy i poszłam do Van.
- Vanessa?
-
Kirke? - przytuliła mnie skrzydłami, nie było widać moich łez. I
dobrze. Nikt nie może wiedzieć co się wydarzyło w tamtych dniach...
< Podobało się? ^^>
Uwagi: Zapomniałaś o kilku przecinkach.
Uwagi: Zapomniałaś o kilku przecinkach.
poniedziałek, 22 lutego 2016
Od Sarah "Kiedyś nadejdzie starcia czas" cz. 6
Basior, który stał nade mną, uśmiechał się szyderczo. Jakim
cudem wpadłam w jego pułapkę, tego nie wiem sama. Wyglądał na młodszego
ode mnie, na pewno głupszego. Przy tym był mięczakiem z niewyparzoną
gębą.
- Młodą damę to w ogóle do wojska przyjęto? - zaśmiał się. - Troszkę szybko panna wpadła w moje łapy.
- Śmiej się, śmiej - burknęłam, przyciśnięta do ziemi. Miałam gdzieś, że równie dobrze mógłby w tej chwili zadać śmiertelny dla mnie cios. Wszystko miałam gdzieś, liczyło się to, że trzeba bronić watahy. Trzeba pokazać, na co mnie stać. Uderzyłam go tylną łapą w brzuch, przednią wymierzyłam mu coś na styl policzka. Przeturlałam się na bok i wstałam. Patrzyliśmy sobie w oczy, czekając, aż któryś zaatakuje. Wilk uśmiechnął się z politowaniem.
- No dalej. Kobietom się ustępuje. - powiedział.
- Kobieta żąda, byś to ty zrobił pierwszy ruch.
- Dobrze więc.
Zamachnął się łapą, z zamiarem "podcięcia" mi nóg. Uskoczyłam. Za drugim razem jednak się mu udało i przewróciłam się na trawę. W locie zafundowałam mu trzy, krótkie rany, w okolicach płuc. Podniosłam się i rzuciłam na niego. Wbiłam pazury głęboko w jego skórę, zęby również, w okolicach karku. Usiłując mnie zrzucić, zadał mi kilka głębokich ran na nodze i brzuchu. Powstrzymując krzyk, zacisnęłam szczęki jeszcze bardziej. Usłyszałam chrupnięcie. Sparaliżowany basior opadł bez sił na ziemię, wpatrując się we mnie bolesnym wzrokiem. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Westchnęłam i mocno ugryzłam go w szyję, zabijając go. Przecież nie będę patrzeć, jak wolno umiera, mam swój honor i godność.
Poziom adrenaliny spadł, a ja poczułam tak gwałtowny ból, że o mało nie ugięły się pode mną łapy. Położyłam się na trawie i by troszkę sobie ulżyć, zamroziłam sobie łapę i podbrzusze. Leżąc chwilę, myślałam. Czy dobrze zrobiłam? Może lepiej by było, bym została w jaskini? Przecież nie jestem wojowniczką, nie powinno mnie tu być. Gdybym trafiła na silniejszego wilka, albo choćby mądrzejszego, źle by ze mną było. Trudno, czasu nie cofnę, tak jak niektóre wilki. Wrzaski na polu walki momentalnie ucichły. Dźwignęłam się i poszłam w tamtą stronę. Skryłam się za krzakiem, i wyjrzałam zza niego. Wszystkie wilki zaprzestały walki, a raczej niektóre, te, które były w centrum wydarzenia, które przyciągnęło moją uwagę.
D w ó c h A l e k s a n d r ó w stało koło siebie, mierząc się wzrokiem. Jeden z nich, trzymał swoje pazury bardzo blisko Kiiyuko, tak, jakby zamierzał ją rozszarpać. Mówił coś bardzo cicho do tego drugiego, prawie niesłyszalnie. Nagle, ten wziął leżący koło nich miecz i odciął temu pierwszemu głowę. Przerażony swoim czynem upuścił broń i spojrzał na leżącą w kałuży krwi część ciała. Za chwilę otrząsnął się, zabrał głowę i poszedł w las. Osłupiałe wilki z Watahy Asai stały jak wryte.
- Odwrót! - wrzasnął ktoś i wataha się wycofała. Po prostu.
Wataha Magicznych Wilków natychmiast przystąpiła do rozmów i leczenia ran. Ranna Kiiyuko nie mogła się podnieść. Podbiegłam do niej i pomogłam jej wstać.
- Co ty tu najlepszego robisz? - spytała tonem zatroskanej (byłej już, co prawda) Alfy.
- Jak to co, pomagam ci wstać. - Tja, ja i moja ironia.
- Sarah, nie jesteś wojowniczką - mówiła. - Mogło ci się coś stać, i stało.
- Chwilowo sobie poradzę.
Kii, dotychczasowo stojąca niepewnie na czerech łapach, przewróciła się, znowu.
- Pójdę po Astrid - powiedziałam.
Podniosłam głowę. Moim oczom ukazał się niezbyt miły widok: pobojowisko całe w plamach krwi, leżące nieprzytomnie wilki, ranne bardziej lub mniej. Niektóre z nich krążyły między poszkodowanymi, bandażując im rany i nakładając okłady. Pośród nich zobaczyłam Astrid.
- Astrid! - zawołałam. - Chodź na chwilę.
- Zaczekaj - odkrzyknęła.
Ruszyłam w jej stronę. Klęczała nad mocno poranioną od ognia wilczycą.
- Poparzona - mówiła pod nosem. - Okłady mi się skończyły...
- Kiiyuko.
- Co Kiiyuko?
- Kiiyuko jest ranna.
- Gdzie jest?
Wskazałam miejsce, w którym leżała Kii.
- Co do okładów - zaczęłam - to mogę cię wyręczyć.
- Dobrze - powiedziała i pobiegła do byłej Alfy.
Nieprzytomna wadera ocknęła się.
- Wody... - wyszeptała.
- Już podaję. - powiedziałam żartobliwie, wykopałam dół i natychmiast przywołałam wodę. Napiła się, po czym bezwładnie położyła głowę na ziemi. Zrobiłam jej okład z lodu na wszystkich jej ranach, po czym usiadłam. Słońce niemiło piekło, co nie poprawiało stanu niektórych rannych. Skupiłam się, starając przyzwać noc. Nic się nie zadziało.
No cóż - pomyślałam - mam jeszcze wiele do nauki.
Uwagi: "Nade mną" piszemy osobno. Nie "puapkę", tylko "pułapkę". Nie ma takiego słowa jak "poddźwignęłam". Rozwijaj skróty (WMW = Wataha Magicznych Wilków). Literówki...
- Młodą damę to w ogóle do wojska przyjęto? - zaśmiał się. - Troszkę szybko panna wpadła w moje łapy.
- Śmiej się, śmiej - burknęłam, przyciśnięta do ziemi. Miałam gdzieś, że równie dobrze mógłby w tej chwili zadać śmiertelny dla mnie cios. Wszystko miałam gdzieś, liczyło się to, że trzeba bronić watahy. Trzeba pokazać, na co mnie stać. Uderzyłam go tylną łapą w brzuch, przednią wymierzyłam mu coś na styl policzka. Przeturlałam się na bok i wstałam. Patrzyliśmy sobie w oczy, czekając, aż któryś zaatakuje. Wilk uśmiechnął się z politowaniem.
- No dalej. Kobietom się ustępuje. - powiedział.
- Kobieta żąda, byś to ty zrobił pierwszy ruch.
- Dobrze więc.
Zamachnął się łapą, z zamiarem "podcięcia" mi nóg. Uskoczyłam. Za drugim razem jednak się mu udało i przewróciłam się na trawę. W locie zafundowałam mu trzy, krótkie rany, w okolicach płuc. Podniosłam się i rzuciłam na niego. Wbiłam pazury głęboko w jego skórę, zęby również, w okolicach karku. Usiłując mnie zrzucić, zadał mi kilka głębokich ran na nodze i brzuchu. Powstrzymując krzyk, zacisnęłam szczęki jeszcze bardziej. Usłyszałam chrupnięcie. Sparaliżowany basior opadł bez sił na ziemię, wpatrując się we mnie bolesnym wzrokiem. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Westchnęłam i mocno ugryzłam go w szyję, zabijając go. Przecież nie będę patrzeć, jak wolno umiera, mam swój honor i godność.
Poziom adrenaliny spadł, a ja poczułam tak gwałtowny ból, że o mało nie ugięły się pode mną łapy. Położyłam się na trawie i by troszkę sobie ulżyć, zamroziłam sobie łapę i podbrzusze. Leżąc chwilę, myślałam. Czy dobrze zrobiłam? Może lepiej by było, bym została w jaskini? Przecież nie jestem wojowniczką, nie powinno mnie tu być. Gdybym trafiła na silniejszego wilka, albo choćby mądrzejszego, źle by ze mną było. Trudno, czasu nie cofnę, tak jak niektóre wilki. Wrzaski na polu walki momentalnie ucichły. Dźwignęłam się i poszłam w tamtą stronę. Skryłam się za krzakiem, i wyjrzałam zza niego. Wszystkie wilki zaprzestały walki, a raczej niektóre, te, które były w centrum wydarzenia, które przyciągnęło moją uwagę.
D w ó c h A l e k s a n d r ó w stało koło siebie, mierząc się wzrokiem. Jeden z nich, trzymał swoje pazury bardzo blisko Kiiyuko, tak, jakby zamierzał ją rozszarpać. Mówił coś bardzo cicho do tego drugiego, prawie niesłyszalnie. Nagle, ten wziął leżący koło nich miecz i odciął temu pierwszemu głowę. Przerażony swoim czynem upuścił broń i spojrzał na leżącą w kałuży krwi część ciała. Za chwilę otrząsnął się, zabrał głowę i poszedł w las. Osłupiałe wilki z Watahy Asai stały jak wryte.
- Odwrót! - wrzasnął ktoś i wataha się wycofała. Po prostu.
Wataha Magicznych Wilków natychmiast przystąpiła do rozmów i leczenia ran. Ranna Kiiyuko nie mogła się podnieść. Podbiegłam do niej i pomogłam jej wstać.
- Co ty tu najlepszego robisz? - spytała tonem zatroskanej (byłej już, co prawda) Alfy.
- Jak to co, pomagam ci wstać. - Tja, ja i moja ironia.
- Sarah, nie jesteś wojowniczką - mówiła. - Mogło ci się coś stać, i stało.
- Chwilowo sobie poradzę.
Kii, dotychczasowo stojąca niepewnie na czerech łapach, przewróciła się, znowu.
- Pójdę po Astrid - powiedziałam.
Podniosłam głowę. Moim oczom ukazał się niezbyt miły widok: pobojowisko całe w plamach krwi, leżące nieprzytomnie wilki, ranne bardziej lub mniej. Niektóre z nich krążyły między poszkodowanymi, bandażując im rany i nakładając okłady. Pośród nich zobaczyłam Astrid.
- Astrid! - zawołałam. - Chodź na chwilę.
- Zaczekaj - odkrzyknęła.
Ruszyłam w jej stronę. Klęczała nad mocno poranioną od ognia wilczycą.
- Poparzona - mówiła pod nosem. - Okłady mi się skończyły...
- Kiiyuko.
- Co Kiiyuko?
- Kiiyuko jest ranna.
- Gdzie jest?
Wskazałam miejsce, w którym leżała Kii.
- Co do okładów - zaczęłam - to mogę cię wyręczyć.
- Dobrze - powiedziała i pobiegła do byłej Alfy.
Nieprzytomna wadera ocknęła się.
- Wody... - wyszeptała.
- Już podaję. - powiedziałam żartobliwie, wykopałam dół i natychmiast przywołałam wodę. Napiła się, po czym bezwładnie położyła głowę na ziemi. Zrobiłam jej okład z lodu na wszystkich jej ranach, po czym usiadłam. Słońce niemiło piekło, co nie poprawiało stanu niektórych rannych. Skupiłam się, starając przyzwać noc. Nic się nie zadziało.
No cóż - pomyślałam - mam jeszcze wiele do nauki.
Uwagi: "Nade mną" piszemy osobno. Nie "puapkę", tylko "pułapkę". Nie ma takiego słowa jak "poddźwignęłam". Rozwijaj skróty (WMW = Wataha Magicznych Wilków). Literówki...
środa, 17 lutego 2016
Od Dante "Obca czy znajoma?" cz. 14 (cd. Astrid)
- Dobra, zostawmy jak na razie temat muzeów i pomyślny jak możemy zdobyć
pieniądze. - oświadczyła, kiedy napad śmiechu już ustał - Może pożyczymy
od funduszy watahy?
Astrid postawiła parujący kubek tuż przed moim nosem.
- Nie uda się. Inni od razu zaciekawią się po co nam te pieniądze... Ale może podwędzisz trochę od wypłaty...?
- Jasne, nie ma sprawy. Ale pod warunkiem, że chcesz czekać prawie miesiąc - zaśmiała się lekko.
- To ja już nie wiem - oznajmiłem, spuszczając w wzrok.
- Ja też nie... - mruknęła. Zapanowała cisza. Rzeczywiście tkwiliśmy w martwym punkcie. Już naprawdę nie wiedziałem, co mielibyśmy zrobić, aby wyprawić sobie właściwy pogrzeb.
- Chociaż... Czekaj chwilę - rzekła po chwili. Z nową nadzieją podniosłem na nią wzrok. Dziewczyna wstała i ponownie podeszła do kamienia, na którym miała postawione wszystkie swoje rupiecie. Zaczęła za nie zaglądać, przesuwać, podnosić, oglądać pod każdym możliwym kątem... Nic nie komentowałem, gdyż zbyt zajęty byłem nie tylko obserwowaniem jej poczynań, a także wdychania aromatu ziołowego naparu przygotowanego przez przyjaciółkę. W pewnej chwili uniosła przejrzysty słoik, w środku którego leżał jakiś brązowy woreczek, zapewne wykonany z jakiejś cienkiej, wyprawionej skóry. Sprawnie wyciągnęła korek, a następnie zawiniątko. Kiedy uniosła to na wysokość swojej twarzy, coś w środku zagruchotało.
- Co to? - zapytałem zainteresowany.
- Moje oszczędności jeszcze ze studiów - odparła, na następnie odstawiła słoiczek, na który delikatnie nałożyła z powrotem korek. Rozwiązała sznureczek, którym spętany był woreczek, który najwidoczniej nazywała swoim "portfelem" i wysypała drobniaki na otwartą dłoń. Z dołu dostrzegłem jeszcze kilka banknotów. Wciąż bacznie obserwując Astrid, podmuchałem w gorącą herbatę, aby przyspieszyć jej stygnięcie.
- Powinno starczyć, ale jedynie na tanią trumnę.
- To kiedy pójdziemy do miasta po nią? - zapytałem, na co ta odwróciła głowę w moją stronę, wyraźnie bardzo zaskoczona moją wypowiedzią. Zgaduję, że właśnie palnąłem coś głupiego.
- My? Ty zostajesz. Dziwię się, że w ogóle wpadłeś na taki pomysł. Jak na razie nie możesz się przemęczać.
- Czyli co? Ja mam siedzieć na tyłku, kiedy ty będziesz podbijać miasto? - mruknąłem, ponownie dmuchając w kubek.
- Podbijać? Kupując trumnę? - Posłała mi długie, matczyne spojrzenie, na co ja patrzyłem na nią z dołu błagalnym wzrokiem. - Dante, idę sama. Ty musisz tu zostać. Ledwo żyjesz.
Postarałem się być jeszcze bardziej uroczy, unosząc wyżej brwi.
- Dam radę.
Wciąż nie odpuszczałem. Uśmiechnąłem się delikatnie, nie spuszczając wzroku z jej oczu. Westchnęła zirytowana.
- Jak ty to robisz, że potrafisz mnie do wszystkiego przekonać? - Wyszczerzyłem się jak skończony idiota... czyli tak jak zawsze zresztą. - Idziemy jutro. Za taki wyskok Suzanna da nam nieźle popalić... Nie powinieneś zbytnio się przemęczać jako wilk, nie wspominając o postaci człowieka...
Prychnąłem. Już lekko przesadzała... nie jest moją matką, by mi rozkazywać. Szczerze mówiąc to nikt nie miał prawa mi rozkazywać. Ja przecież nie mam matki. Już nie.
- To kiedy idziemy? - zapytałem radosnym tonem.
- Jutro - oświadczyła całkowicie pewna siebie.
- Czemu nie dziś?
Westchnęła, dramatycznie wywracając oczami.
- Znając życie wywrócisz się po drodze, nie mogąc wstać. - Uniosłem jedną brew, zaciskając usta w cienką kreskę. Popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, po czym oświadczyła:
- I zgaduję, że i tak nie odpuścisz, póki się nie zgodzę.
Ponownie na moim pysku pojawił się szeroki uśmiech. Cieszyłem się, że w końcu zrozumiała. Niebieskowłosa oderwała się od blatu, o który już wcześniej po raz kolejny się oparła i wzięła z wieszaka kurtkę. Mebel ten wykonała ze zwyczajnej gałęzi znalezionej w lesie. Wciągnęła ręce w rękawy i popatrzyła na mnie w oczekiwaniu.
- W takim razie idziemy - oświadczyła. Podniosłem się z ziemi tak szybko, że zapominając całkowicie o herbacie, popchnąłem kubek łapą, na co ten niebezpiecznie się zachwiał, aż w końcu całkiem nie przewrócił. Podłogę zalała gorąca ciecz. Popatrzyłem na As, opuszczając uszy i ogon.
- Ups...
- Umyjesz to jak wrócimy... rozumiemy się? - zarządziła, patrząc na mnie groźnie. Pokiwałem szybko głową. - Zatem... możesz się już zmienić w człowieka. Zobaczę, w jakim stanie będziesz. Ponownie skinąłem głową i zamknąłem oczy. Czułem się teraz już dużo bardziej na siłach, dzięki czemu to nie sprawiło mi najmniejszego problemu. Kiedy otworzyłem oczy, byłem już dwu, może trzykrotnie wyższy niż poprzednio.
- Odwróć się - oznajmiła, obserwując mnie z uwagą. Podeszła bliżej. Zrobiłem co kazała, na co ta dała znak ciągnąc delikatnie za kaptur mojej ciepłej kurtki na znak, abym ją zsunął z ramion. Wykonałem polecenie.
- Gdzie podziałeś koszulkę?
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zielonego pojęcia. Raz była tu, raz tam, ale nigdy nie na mnie.
- Chyba nie będziesz paradować po mieście topless... - mruknęła.
- Czemu nie? - zaśmiałem się. Odwróciłem się ponownie do niej przodem, zakładając kurtkę jak należy. Posłała mi prawdziwie mordujące spojrzenie.
- No dobra, dobra... Jest w mojej jaskini.
- No ja myślę - mruknęła i już wyszła ze swojego domu. Ja podążyłem za nią, wiedząc, że ta wie, gdzie mieszkam. Sam z zainteresowaniem popatrzyłem na to, w jakim stanie jest moje ciało. O dziwo bandaże wciąż przylegały do ciała, tamując upływ krwi. Może nawet i to lepiej. To jednak nie wykluczało tego, że gdzieniegdzie widoczna była już zakrzepła krew, co sprawiało efekt człowieka, który właśnie wyszedł spod kół samochodu, bądź jak kto woli - tira.
Chwilę później stanęliśmy przed wejściem do mojej jamy. Astrid dała mi znak, abym wszedł tam sam. Jak kazała, tak zrobiłem, jeszcze po drodze ściągając kurtkę. Szybko wypatrzyłem szary i biało-niebieski T-shirt rzucony niedbale gdzieś w kąt. Zdecydowałem, że tym razem wciągnę na siebie ten szary. Poszło gładko, dzięki czemu prędko wróciłem do As. Akurat zakładałem kurtkę, kiedy ta mierząc mnie wzrokiem zapytała:
- Od jak dawna chodzisz w tych samych ciuchach?
- Nie wiem.
- Pierzesz je chociaż?
- Od czasu do czasu się zdarzy - Zaśmiałem się, na co ta pokręciła głową, dając znak, że powinienem robić to częściej. Udawałem oburzenie, jednocześnie otulając się bardziej kurtką. - Wypraszam to sobie, ale kurtkę prałem dwa tygodnie temu.
- A koszulkę? Jeansy? I te... buty? - mówiąc ostatnie słowo, popatrzyła na zniszczone obuwie bliżej nieokreślonej firmy.
- Mam prać buty? To już chyba lekka przesada.
- A co z resztą? - uniosła brew.
- Oj, no... już nie czepiaj się.
- Będę musiała cię kiedyś zaciągnąć na zakupy. Jeśli będzie taka potrzeba, zwiedzimy każde centrum handlowe w Mieście.
Na samą myśl o tym zawróciło mi się w głowie. Cały dzień ganiać po sklepach za jedną bluzką? Miałem tylko dwie i to mi wystarczało. Jeansów miałem jedną parę, tak samo jak i butów czy kurtkę, którą w szczególności lubiłem. As ruszyła na zachód, więc ja podążyłem w ślad za nią.
- Pamiętaj, żeby nie wdarło ci się zakażenie - zakpiła. Przymrużyłem oczy, jednocześnie robiąc z ust dzióbek.
- Czy ty mi coś narzucasz?
- Że się nie myjesz? Owszem - roześmiała się. Ja odruchowo zrobiłem to samo. Może i uchodziłem w jej oczach za strasznego flejtucha, jednak przyznam szczerze, że wolę być czysty, niż całkowicie brudny. To jednak nie jest w tej chwili ważne ani istotne.
Kiedy w końcu stanęliśmy w drzwiach pierwszego zakładu pogrzebowego, od razu doskoczył do nas niski, pulchny sprzedawca.
- Dzień dobry! - rzucił na powitanie. Jak na grabarza musiał być wyjątkowo pogodnym człowiekiem.
- Witam... - odpowiedziała As. To właśnie jej swoim milczeniem powierzyłem prowadzenie rozmowy - Szukam trumny. Tylko jakiejś taniej.
- Taniej trumny, panienka powiada?
Dziewczyna skinęła głową, na co jej błękitne loki podskoczyły radośnie. Obserwowałem to w skupieniu, zwalczając dziwny impuls, by ich nie dotknąć, sprawdzić czy rzeczywiście są tak miękkie i owinąć sobie wokół palca. Ciekawe jakiej odżywki stosuje. Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem, a następnie potruchtał do innej sali. As niechętnie podążyła za nim, więc ja postąpiłem tak samo. Wolałem nie zostawać sam na sam z rzędami ustawionych w całym pomieszczeniu trumien, do których niebawem miały być włożone ciała nieboszczyków. Zdecydowanie milej dla mnie prezentowała się wizja podziwiana loków przyjaciółki. Zatrzymaliśmy się dopiero przy jednej z większych trumien.
- Mocna, dębowa trumna w okazyjnej cenie. Posiada wiele misternych wzorów na wieku i wewnątrz wyłożona jest miękkimi poduszkami.
As oglądała ją przez chwilę, aż nie zobaczyła ceny. Oniemiała zaskoczona.
- A jest może coś w granicach... dwustu złotych?
Pączek (bo właśnie na takiego pączka mi ten facet wyglądał) wybuchnął śmiechem, a jego rumiane policzki stały się jeszcze bardziej czerwone niż dotychczas.
- Dwieście złotych? Trumny w takiej cenie dla tak rosłego męża pani nigdzie nie znajdzie.
Dopiero kiedy dziewczyna odwróciła się w moją stronę, zorientowałem się, że mowa była o mnie. Zaskoczony i mocno zdezorientowany zacząłem wpatrywać się w grabarza.
- To... nie jest mój mąż.
- Brat?
- Po części. Po prostu przyjaciel - wytłumaczyła szybko, a ja na to tylko przytaknąłem potwierdzająco głową. Pączek westchnął i popatrzył na mnie zasmucony.
- Czyli nie ma nikogo z rodziny, kto by o niego po śmierci zadbał... rozumiem - powiedział, patrząc na zakrwawiony bandaż otaczający moją szyję.
- Ale on nie umiera...
- Jak to? - facet zmarszczył brwi, już tracąc do nas cierpliwość. Mógł przecież wziąć nas za parę nastolatków, którzy przyszli do niego tylko po to, by się ponaśmiewać. Właściwie to nie dziwiłem się temu, bacząc na jego dość zabawny wygląd. Dziwiłem się, że jeszcze nie popękały mu guziki ciasno opinającej jego brzuch marynarki.
- To... dla mojej kuzynki. Wie pan, flaki i te sprawy... miała... wypadek. Trumna nie musi być duża ani ładna. Kto będzie oglądał coś, co jest głęboko pod ziemią?
Popatrzyłem w zdumieniu na dziewczynę, jednak nie komentując jej wymysłów. Co ona kombinowała? Chciała go oszukać?
- Kuzynki? Pewnie te wilki, których wycie często słychać z lasu ją rozszarpały.
- Nie, nie, nie... To nie tak. Po prostu... nie chcę o tym rozmawiać.
- W takim razie rozumiem, lecz najtańsza trumna jest w cenie dwóch tysięcy. Ile kuzyneczka miała lat?
- Osiem. Tylko... nie mam aż tylu pieniędzy. Nie mógłby pan nieco zejść z ceny? Albo sprzedać nam zwykłe deski?
- Niestety luźnych desek nie posiadam... lecz mogę sprawdzić na zapleczu.
- W porządku. Niech pan idzie - oznajmiła. Pączek odwrócił się na pięcie i odszedł. Odczekałem, aż zniknie za grubymi drzwiami zaplecza i wlazłem do trumny, krzyżując ręce tak, jak miały mumie na tych wszystkich zdjęciach. Kiedy As odwróciła się w moją stronę o mało nie dostała zawału.
- Łaaa! Jestem Tutenchamon jakiś tam! Zjem wam mózgi! - wykrzykiwałem, wywracając oczy na zewnątrz białkami.
- Wyłaź, rozumiesz! Już! - syknęła cicho - Jak wróci i cię zobaczy, już po nas!
Zaśmiałem się i wyszedłem z trumny. Już chwilę później facet wrócił, w bezradności unosząc ręce po bokach.
- Niestety zbędnych desek brak.
- A gdzie pan je kupuje? Zna pan jakiegoś taniego drwala? - dopytywała moja przyjaciółka. Ja już jednak słuchałem tylko w połowie, bo moją uwagę przykuł kolejny klient wchodzący do środka sklepu. Oglądał z uwagą wszystkie wystawione trumny, a jego długi, czarny płaszcz powiewał przy każdym kolejnym jego kroku. Zmarszczyłem brwi. Kogoś mi on przypominał, ale nie wiedziałem, kogo.
- Tak... - odpowiedział ostrożnie - Ma siedzibę dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd.
Miał krótkie ciemne włosy, które właśnie przeczesał palcami. Zdawał się nas nie zauważać, choć staliśmy w pustej ramie drzwi prowadzącej do kolejnego pomieszczenia, a głosy niosły się po całym sklepie.
- A dojeżdża tam jakiś autobus? Pociąg? Cokolwiek? - pytała gorączkowo niebieskowłosa.
- Niestety nie.
- W takim razie... do widzenia - mruknęła. Chwyciła mnie za nadgarstek i pociągnęła do wyjścia. Młody mężczyzna w płaszczu w końcu podniósł na nas wzrok. As pociągnęła mnie taką drogą, że przez chwilę znajdowałem się z nim w twarzą w twarz. Przez ułamek sekundy patrzyłem w jego oczy koloru ochry, a on w moje koloru niebieskiej toni. W jego spojrzeniu była dziwna zaciętość, jakby chciał mi rzucić wyzwanie na pojedynek. Wychodząc z budynku jeszcze odwróciłem głowę przez ramię, by zobaczyć jego tyczkowate ciało przyodziane w czarny płaszcz.
- Och, to znowu pan Purpura? Czym jest pan tym razem zainteresowany? - od razu doskoczył do niego Pączek, a wtedy drzwi się zatrzasnęły. Otworzyłem szerzej oczy. Niemożliwe. Tylko mi się zdaje. To tylko złudzenie. Mężczyzna w płaszczu jeszcze patrzył przez chwilę tym swoim dziwnym wzrokiem na mnie, a następnie odwrócił twarz w stronę sprzedawcy. Nie mogłem tam wrócić, gdyż poddałem się woli As i szedłem za nią, powłócząc nogami. Wciąż ciągnęła mnie za nadgarstek. Byłem w głębokim szoku. W końcu się zatrzymaliśmy, stojąc kilkanaście metrów dalej. Dziewczyna odwróciła się w moją stronę.
- Co jest?
- Co...? E... nic... - mruknąłem, wciąż patrząc w jeden punkt, gdzieś za jej barkiem. Później po moim policzku spłynęła łza. Uniosła brwi zaskoczona. Takiej reakcji chyba się nie spodziewała. Szybko otarłem ją rękawem kurtki i uśmiechnąłem się lekko.
- Wszystko ok. Nic mi nie jest. Po prostu... coś mi wpadło do oka.
<Astrid? Danny i tak nie potrafi sprecyzować, o co tak naprawdę mu chodzi, więc nic nie wyjaśni.>
Uwagi: brak
Astrid postawiła parujący kubek tuż przed moim nosem.
- Nie uda się. Inni od razu zaciekawią się po co nam te pieniądze... Ale może podwędzisz trochę od wypłaty...?
- Jasne, nie ma sprawy. Ale pod warunkiem, że chcesz czekać prawie miesiąc - zaśmiała się lekko.
- To ja już nie wiem - oznajmiłem, spuszczając w wzrok.
- Ja też nie... - mruknęła. Zapanowała cisza. Rzeczywiście tkwiliśmy w martwym punkcie. Już naprawdę nie wiedziałem, co mielibyśmy zrobić, aby wyprawić sobie właściwy pogrzeb.
- Chociaż... Czekaj chwilę - rzekła po chwili. Z nową nadzieją podniosłem na nią wzrok. Dziewczyna wstała i ponownie podeszła do kamienia, na którym miała postawione wszystkie swoje rupiecie. Zaczęła za nie zaglądać, przesuwać, podnosić, oglądać pod każdym możliwym kątem... Nic nie komentowałem, gdyż zbyt zajęty byłem nie tylko obserwowaniem jej poczynań, a także wdychania aromatu ziołowego naparu przygotowanego przez przyjaciółkę. W pewnej chwili uniosła przejrzysty słoik, w środku którego leżał jakiś brązowy woreczek, zapewne wykonany z jakiejś cienkiej, wyprawionej skóry. Sprawnie wyciągnęła korek, a następnie zawiniątko. Kiedy uniosła to na wysokość swojej twarzy, coś w środku zagruchotało.
- Co to? - zapytałem zainteresowany.
- Moje oszczędności jeszcze ze studiów - odparła, na następnie odstawiła słoiczek, na który delikatnie nałożyła z powrotem korek. Rozwiązała sznureczek, którym spętany był woreczek, który najwidoczniej nazywała swoim "portfelem" i wysypała drobniaki na otwartą dłoń. Z dołu dostrzegłem jeszcze kilka banknotów. Wciąż bacznie obserwując Astrid, podmuchałem w gorącą herbatę, aby przyspieszyć jej stygnięcie.
- Powinno starczyć, ale jedynie na tanią trumnę.
- To kiedy pójdziemy do miasta po nią? - zapytałem, na co ta odwróciła głowę w moją stronę, wyraźnie bardzo zaskoczona moją wypowiedzią. Zgaduję, że właśnie palnąłem coś głupiego.
- My? Ty zostajesz. Dziwię się, że w ogóle wpadłeś na taki pomysł. Jak na razie nie możesz się przemęczać.
- Czyli co? Ja mam siedzieć na tyłku, kiedy ty będziesz podbijać miasto? - mruknąłem, ponownie dmuchając w kubek.
- Podbijać? Kupując trumnę? - Posłała mi długie, matczyne spojrzenie, na co ja patrzyłem na nią z dołu błagalnym wzrokiem. - Dante, idę sama. Ty musisz tu zostać. Ledwo żyjesz.
Postarałem się być jeszcze bardziej uroczy, unosząc wyżej brwi.
- Dam radę.
Wciąż nie odpuszczałem. Uśmiechnąłem się delikatnie, nie spuszczając wzroku z jej oczu. Westchnęła zirytowana.
- Jak ty to robisz, że potrafisz mnie do wszystkiego przekonać? - Wyszczerzyłem się jak skończony idiota... czyli tak jak zawsze zresztą. - Idziemy jutro. Za taki wyskok Suzanna da nam nieźle popalić... Nie powinieneś zbytnio się przemęczać jako wilk, nie wspominając o postaci człowieka...
Prychnąłem. Już lekko przesadzała... nie jest moją matką, by mi rozkazywać. Szczerze mówiąc to nikt nie miał prawa mi rozkazywać. Ja przecież nie mam matki. Już nie.
- To kiedy idziemy? - zapytałem radosnym tonem.
- Jutro - oświadczyła całkowicie pewna siebie.
- Czemu nie dziś?
Westchnęła, dramatycznie wywracając oczami.
- Znając życie wywrócisz się po drodze, nie mogąc wstać. - Uniosłem jedną brew, zaciskając usta w cienką kreskę. Popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, po czym oświadczyła:
- I zgaduję, że i tak nie odpuścisz, póki się nie zgodzę.
Ponownie na moim pysku pojawił się szeroki uśmiech. Cieszyłem się, że w końcu zrozumiała. Niebieskowłosa oderwała się od blatu, o który już wcześniej po raz kolejny się oparła i wzięła z wieszaka kurtkę. Mebel ten wykonała ze zwyczajnej gałęzi znalezionej w lesie. Wciągnęła ręce w rękawy i popatrzyła na mnie w oczekiwaniu.
- W takim razie idziemy - oświadczyła. Podniosłem się z ziemi tak szybko, że zapominając całkowicie o herbacie, popchnąłem kubek łapą, na co ten niebezpiecznie się zachwiał, aż w końcu całkiem nie przewrócił. Podłogę zalała gorąca ciecz. Popatrzyłem na As, opuszczając uszy i ogon.
- Ups...
- Umyjesz to jak wrócimy... rozumiemy się? - zarządziła, patrząc na mnie groźnie. Pokiwałem szybko głową. - Zatem... możesz się już zmienić w człowieka. Zobaczę, w jakim stanie będziesz. Ponownie skinąłem głową i zamknąłem oczy. Czułem się teraz już dużo bardziej na siłach, dzięki czemu to nie sprawiło mi najmniejszego problemu. Kiedy otworzyłem oczy, byłem już dwu, może trzykrotnie wyższy niż poprzednio.
- Odwróć się - oznajmiła, obserwując mnie z uwagą. Podeszła bliżej. Zrobiłem co kazała, na co ta dała znak ciągnąc delikatnie za kaptur mojej ciepłej kurtki na znak, abym ją zsunął z ramion. Wykonałem polecenie.
- Gdzie podziałeś koszulkę?
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zielonego pojęcia. Raz była tu, raz tam, ale nigdy nie na mnie.
- Chyba nie będziesz paradować po mieście topless... - mruknęła.
- Czemu nie? - zaśmiałem się. Odwróciłem się ponownie do niej przodem, zakładając kurtkę jak należy. Posłała mi prawdziwie mordujące spojrzenie.
- No dobra, dobra... Jest w mojej jaskini.
- No ja myślę - mruknęła i już wyszła ze swojego domu. Ja podążyłem za nią, wiedząc, że ta wie, gdzie mieszkam. Sam z zainteresowaniem popatrzyłem na to, w jakim stanie jest moje ciało. O dziwo bandaże wciąż przylegały do ciała, tamując upływ krwi. Może nawet i to lepiej. To jednak nie wykluczało tego, że gdzieniegdzie widoczna była już zakrzepła krew, co sprawiało efekt człowieka, który właśnie wyszedł spod kół samochodu, bądź jak kto woli - tira.
Chwilę później stanęliśmy przed wejściem do mojej jamy. Astrid dała mi znak, abym wszedł tam sam. Jak kazała, tak zrobiłem, jeszcze po drodze ściągając kurtkę. Szybko wypatrzyłem szary i biało-niebieski T-shirt rzucony niedbale gdzieś w kąt. Zdecydowałem, że tym razem wciągnę na siebie ten szary. Poszło gładko, dzięki czemu prędko wróciłem do As. Akurat zakładałem kurtkę, kiedy ta mierząc mnie wzrokiem zapytała:
- Od jak dawna chodzisz w tych samych ciuchach?
- Nie wiem.
- Pierzesz je chociaż?
- Od czasu do czasu się zdarzy - Zaśmiałem się, na co ta pokręciła głową, dając znak, że powinienem robić to częściej. Udawałem oburzenie, jednocześnie otulając się bardziej kurtką. - Wypraszam to sobie, ale kurtkę prałem dwa tygodnie temu.
- A koszulkę? Jeansy? I te... buty? - mówiąc ostatnie słowo, popatrzyła na zniszczone obuwie bliżej nieokreślonej firmy.
- Mam prać buty? To już chyba lekka przesada.
- A co z resztą? - uniosła brew.
- Oj, no... już nie czepiaj się.
- Będę musiała cię kiedyś zaciągnąć na zakupy. Jeśli będzie taka potrzeba, zwiedzimy każde centrum handlowe w Mieście.
Na samą myśl o tym zawróciło mi się w głowie. Cały dzień ganiać po sklepach za jedną bluzką? Miałem tylko dwie i to mi wystarczało. Jeansów miałem jedną parę, tak samo jak i butów czy kurtkę, którą w szczególności lubiłem. As ruszyła na zachód, więc ja podążyłem w ślad za nią.
- Pamiętaj, żeby nie wdarło ci się zakażenie - zakpiła. Przymrużyłem oczy, jednocześnie robiąc z ust dzióbek.
- Czy ty mi coś narzucasz?
- Że się nie myjesz? Owszem - roześmiała się. Ja odruchowo zrobiłem to samo. Może i uchodziłem w jej oczach za strasznego flejtucha, jednak przyznam szczerze, że wolę być czysty, niż całkowicie brudny. To jednak nie jest w tej chwili ważne ani istotne.
Kiedy w końcu stanęliśmy w drzwiach pierwszego zakładu pogrzebowego, od razu doskoczył do nas niski, pulchny sprzedawca.
- Dzień dobry! - rzucił na powitanie. Jak na grabarza musiał być wyjątkowo pogodnym człowiekiem.
- Witam... - odpowiedziała As. To właśnie jej swoim milczeniem powierzyłem prowadzenie rozmowy - Szukam trumny. Tylko jakiejś taniej.
- Taniej trumny, panienka powiada?
Dziewczyna skinęła głową, na co jej błękitne loki podskoczyły radośnie. Obserwowałem to w skupieniu, zwalczając dziwny impuls, by ich nie dotknąć, sprawdzić czy rzeczywiście są tak miękkie i owinąć sobie wokół palca. Ciekawe jakiej odżywki stosuje. Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem, a następnie potruchtał do innej sali. As niechętnie podążyła za nim, więc ja postąpiłem tak samo. Wolałem nie zostawać sam na sam z rzędami ustawionych w całym pomieszczeniu trumien, do których niebawem miały być włożone ciała nieboszczyków. Zdecydowanie milej dla mnie prezentowała się wizja podziwiana loków przyjaciółki. Zatrzymaliśmy się dopiero przy jednej z większych trumien.
- Mocna, dębowa trumna w okazyjnej cenie. Posiada wiele misternych wzorów na wieku i wewnątrz wyłożona jest miękkimi poduszkami.
As oglądała ją przez chwilę, aż nie zobaczyła ceny. Oniemiała zaskoczona.
- A jest może coś w granicach... dwustu złotych?
Pączek (bo właśnie na takiego pączka mi ten facet wyglądał) wybuchnął śmiechem, a jego rumiane policzki stały się jeszcze bardziej czerwone niż dotychczas.
- Dwieście złotych? Trumny w takiej cenie dla tak rosłego męża pani nigdzie nie znajdzie.
Dopiero kiedy dziewczyna odwróciła się w moją stronę, zorientowałem się, że mowa była o mnie. Zaskoczony i mocno zdezorientowany zacząłem wpatrywać się w grabarza.
- To... nie jest mój mąż.
- Brat?
- Po części. Po prostu przyjaciel - wytłumaczyła szybko, a ja na to tylko przytaknąłem potwierdzająco głową. Pączek westchnął i popatrzył na mnie zasmucony.
- Czyli nie ma nikogo z rodziny, kto by o niego po śmierci zadbał... rozumiem - powiedział, patrząc na zakrwawiony bandaż otaczający moją szyję.
- Ale on nie umiera...
- Jak to? - facet zmarszczył brwi, już tracąc do nas cierpliwość. Mógł przecież wziąć nas za parę nastolatków, którzy przyszli do niego tylko po to, by się ponaśmiewać. Właściwie to nie dziwiłem się temu, bacząc na jego dość zabawny wygląd. Dziwiłem się, że jeszcze nie popękały mu guziki ciasno opinającej jego brzuch marynarki.
- To... dla mojej kuzynki. Wie pan, flaki i te sprawy... miała... wypadek. Trumna nie musi być duża ani ładna. Kto będzie oglądał coś, co jest głęboko pod ziemią?
Popatrzyłem w zdumieniu na dziewczynę, jednak nie komentując jej wymysłów. Co ona kombinowała? Chciała go oszukać?
- Kuzynki? Pewnie te wilki, których wycie często słychać z lasu ją rozszarpały.
- Nie, nie, nie... To nie tak. Po prostu... nie chcę o tym rozmawiać.
- W takim razie rozumiem, lecz najtańsza trumna jest w cenie dwóch tysięcy. Ile kuzyneczka miała lat?
- Osiem. Tylko... nie mam aż tylu pieniędzy. Nie mógłby pan nieco zejść z ceny? Albo sprzedać nam zwykłe deski?
- Niestety luźnych desek nie posiadam... lecz mogę sprawdzić na zapleczu.
- W porządku. Niech pan idzie - oznajmiła. Pączek odwrócił się na pięcie i odszedł. Odczekałem, aż zniknie za grubymi drzwiami zaplecza i wlazłem do trumny, krzyżując ręce tak, jak miały mumie na tych wszystkich zdjęciach. Kiedy As odwróciła się w moją stronę o mało nie dostała zawału.
- Łaaa! Jestem Tutenchamon jakiś tam! Zjem wam mózgi! - wykrzykiwałem, wywracając oczy na zewnątrz białkami.
- Wyłaź, rozumiesz! Już! - syknęła cicho - Jak wróci i cię zobaczy, już po nas!
Zaśmiałem się i wyszedłem z trumny. Już chwilę później facet wrócił, w bezradności unosząc ręce po bokach.
- Niestety zbędnych desek brak.
- A gdzie pan je kupuje? Zna pan jakiegoś taniego drwala? - dopytywała moja przyjaciółka. Ja już jednak słuchałem tylko w połowie, bo moją uwagę przykuł kolejny klient wchodzący do środka sklepu. Oglądał z uwagą wszystkie wystawione trumny, a jego długi, czarny płaszcz powiewał przy każdym kolejnym jego kroku. Zmarszczyłem brwi. Kogoś mi on przypominał, ale nie wiedziałem, kogo.
- Tak... - odpowiedział ostrożnie - Ma siedzibę dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd.
Miał krótkie ciemne włosy, które właśnie przeczesał palcami. Zdawał się nas nie zauważać, choć staliśmy w pustej ramie drzwi prowadzącej do kolejnego pomieszczenia, a głosy niosły się po całym sklepie.
- A dojeżdża tam jakiś autobus? Pociąg? Cokolwiek? - pytała gorączkowo niebieskowłosa.
- Niestety nie.
- W takim razie... do widzenia - mruknęła. Chwyciła mnie za nadgarstek i pociągnęła do wyjścia. Młody mężczyzna w płaszczu w końcu podniósł na nas wzrok. As pociągnęła mnie taką drogą, że przez chwilę znajdowałem się z nim w twarzą w twarz. Przez ułamek sekundy patrzyłem w jego oczy koloru ochry, a on w moje koloru niebieskiej toni. W jego spojrzeniu była dziwna zaciętość, jakby chciał mi rzucić wyzwanie na pojedynek. Wychodząc z budynku jeszcze odwróciłem głowę przez ramię, by zobaczyć jego tyczkowate ciało przyodziane w czarny płaszcz.
- Och, to znowu pan Purpura? Czym jest pan tym razem zainteresowany? - od razu doskoczył do niego Pączek, a wtedy drzwi się zatrzasnęły. Otworzyłem szerzej oczy. Niemożliwe. Tylko mi się zdaje. To tylko złudzenie. Mężczyzna w płaszczu jeszcze patrzył przez chwilę tym swoim dziwnym wzrokiem na mnie, a następnie odwrócił twarz w stronę sprzedawcy. Nie mogłem tam wrócić, gdyż poddałem się woli As i szedłem za nią, powłócząc nogami. Wciąż ciągnęła mnie za nadgarstek. Byłem w głębokim szoku. W końcu się zatrzymaliśmy, stojąc kilkanaście metrów dalej. Dziewczyna odwróciła się w moją stronę.
- Co jest?
- Co...? E... nic... - mruknąłem, wciąż patrząc w jeden punkt, gdzieś za jej barkiem. Później po moim policzku spłynęła łza. Uniosła brwi zaskoczona. Takiej reakcji chyba się nie spodziewała. Szybko otarłem ją rękawem kurtki i uśmiechnąłem się lekko.
- Wszystko ok. Nic mi nie jest. Po prostu... coś mi wpadło do oka.
<Astrid? Danny i tak nie potrafi sprecyzować, o co tak naprawdę mu chodzi, więc nic nie wyjaśni.>
Uwagi: brak
Od Nico "Historia jakiegoś szczeniaka" cz. 3 (Cd. Suzanna)
Pod wpływem barwy głosu wadery, lekko się skuliłem. Wiedziałem, że jestem
w tej chwili bardzo natrętny, co działa na złość wilczycy, ale bardzo
mi zależało na tym, by w razie czego mieć jeszcze możliwość spotkania
rodziny, a z nimi zostać nie mogłem.
- Ale... - zacząłem łamiącym się głosem.
- Żadnego „ale”. Wracaj do swoich i powiedz im, że nie jesteśmy głupi. - przerwała mi wadera. Uniosłem łeb i spojrzałem jej w oczy. Spojrzenie miała równie zimne jak głos. Poczułem nagły przypływ odwagi.
- Pani tego nie rozumie?! Nie mogę wrócić! - wybuchnąłem, po paru sekundach kontynuowałem z bezsilnością w głosie - Nie była pani nigdy w takiej sytuacji, kiedy nic nie ma znaczenia, ma się sprzeczne emocje? Z jednej strony chcę się rzucić przeszłość w diabły, a z drugiej nie można zapomnieć tego co było.
Samica się zamyśliła.
- Nie. - powiedziała krótko. Wtedy to już całkowicie nie wytrzymałem. Straciłem wobec niej szacunek i oddałem się emocjom, które kotłowały się we mnie już od jakiegoś czasu i dopiero teraz znalazły miejsce wyjścia.
- Świetnie! W takim razie pani nie zrozumie tego wszystkiego. Po co w ogóle strzępie sobie język. Jest pani taka sama jak te wszystkie wilki z mojej watahy. Daje pani etykietkę komuś, zanim go pani pozna. Nie jestem taki jak pani się wydaje. I na pewno nie jestem szpiegiem! Gdybym nim był, już dawno bym się zdradził! Przykro mi, że psuję cały pani pogląd na szczeniaki, które miały pecha mieszkać akurat po tej stronie od pani watahy! Przepraszam, że w ogóle miałem czelność ratować swoje życie uciekając kompletnie nieświadomie w stronę tej watahy! - krzyczałem. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale kazało mi to wykrzyczeć swoje myśli. Po tym jak skończyłem mówić poczułem niesamowitą ulgę. Chwilę potem dodałem już spokojniej – Jest jakiś sposób, by udowodnić, że mówię prawdę? - Spojrzałem na waderę. Ta wydawała się trochę zbita z tropu moim wybuchem i szybkim przejściu do spokojnego pytania o możliwość udowodnienia jej, że mówię prawdę. Szybko się jednak otrząsnęła. Zmierzyła mnie wzrokiem i zamyśliła się.
- Kim ty jesteś i dlaczego masz czelność mnie osądzać? Jesteś jeszcze szczeniakiem, co ty wiesz o prawdziwym życiu? - spytała z lipnym spokojem. Nie potrafiła wystarczająco ukryć zdenerwowania, co ją jeszcze bardziej denerwowało.
- Wystarczająco wiele. - powiedziałem patrząc jej w oczy. Dalej nie wiem, skąd czerpałem tą odwagę, ale ta pozwalała mi na wypowiedzenie słów, które normalnie nie przeszłyby mi przez gardło.
<Suzanna? Przepraszam, że tak długo i krótko...>
Uwagi: "Nieświadomie" piszemy razem.
- Ale... - zacząłem łamiącym się głosem.
- Żadnego „ale”. Wracaj do swoich i powiedz im, że nie jesteśmy głupi. - przerwała mi wadera. Uniosłem łeb i spojrzałem jej w oczy. Spojrzenie miała równie zimne jak głos. Poczułem nagły przypływ odwagi.
- Pani tego nie rozumie?! Nie mogę wrócić! - wybuchnąłem, po paru sekundach kontynuowałem z bezsilnością w głosie - Nie była pani nigdy w takiej sytuacji, kiedy nic nie ma znaczenia, ma się sprzeczne emocje? Z jednej strony chcę się rzucić przeszłość w diabły, a z drugiej nie można zapomnieć tego co było.
Samica się zamyśliła.
- Nie. - powiedziała krótko. Wtedy to już całkowicie nie wytrzymałem. Straciłem wobec niej szacunek i oddałem się emocjom, które kotłowały się we mnie już od jakiegoś czasu i dopiero teraz znalazły miejsce wyjścia.
- Świetnie! W takim razie pani nie zrozumie tego wszystkiego. Po co w ogóle strzępie sobie język. Jest pani taka sama jak te wszystkie wilki z mojej watahy. Daje pani etykietkę komuś, zanim go pani pozna. Nie jestem taki jak pani się wydaje. I na pewno nie jestem szpiegiem! Gdybym nim był, już dawno bym się zdradził! Przykro mi, że psuję cały pani pogląd na szczeniaki, które miały pecha mieszkać akurat po tej stronie od pani watahy! Przepraszam, że w ogóle miałem czelność ratować swoje życie uciekając kompletnie nieświadomie w stronę tej watahy! - krzyczałem. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale kazało mi to wykrzyczeć swoje myśli. Po tym jak skończyłem mówić poczułem niesamowitą ulgę. Chwilę potem dodałem już spokojniej – Jest jakiś sposób, by udowodnić, że mówię prawdę? - Spojrzałem na waderę. Ta wydawała się trochę zbita z tropu moim wybuchem i szybkim przejściu do spokojnego pytania o możliwość udowodnienia jej, że mówię prawdę. Szybko się jednak otrząsnęła. Zmierzyła mnie wzrokiem i zamyśliła się.
- Kim ty jesteś i dlaczego masz czelność mnie osądzać? Jesteś jeszcze szczeniakiem, co ty wiesz o prawdziwym życiu? - spytała z lipnym spokojem. Nie potrafiła wystarczająco ukryć zdenerwowania, co ją jeszcze bardziej denerwowało.
- Wystarczająco wiele. - powiedziałem patrząc jej w oczy. Dalej nie wiem, skąd czerpałem tą odwagę, ale ta pozwalała mi na wypowiedzenie słów, które normalnie nie przeszłyby mi przez gardło.
<Suzanna? Przepraszam, że tak długo i krótko...>
Uwagi: "Nieświadomie" piszemy razem.
Od Mizuki "Wiara w cuda" cz.1 (cd. Tosiek)
Kolejny dzień pięknego i słonecznego lata. Tego dnia było może z
dwadzieścia stopni Celsjusza. Normalne wilki cieszyły się letnim
powietrzem, biegając jak oszalali w tę i z powrotem. Jednak dla mnie było
za gorąco, dopiero wzeszło słońce, a ja miałam wrażenie, że zaraz się
roztopie. Jednak pomimo mojego wielkiego lenia postanowiłam pójść się
przejść w Góry.
- Gorąco, gorąco, gorąco - mówiłam na głos wspinając się na górę. Było stanowczo za gorąco. Gdy po trzech godzinach wspinaczki dotarłam na górę, byłam tak zdyszana, że położyłam się i zaczęłam sapać. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jest tam ktoś oprócz mnie.
- Widzę, że kondycje masz słabiuuutką - wypowiadając to wilk zaczął się śmiać
- Nieprawda! - wykrzyknęłam, stając na równe łapy
Nie znałam tego wilka, być może był nowym albo zupełnie obcy. Musiałam się tego dowiedzieć.
- A tak po za tym, to kim jesteś? - spytałam
- Tosiek, a skoro mówisz, że to nie prawda to co powiesz na mały wyścig?
- Ja jestem Mizuki, jeśli to sprawi, że zmienisz zdanie co do mojej kondycji, to niech ci będzie - odparłam, przeciągając się leniwie
- Ok, więc wszystko załatwione, będziemy się ścigać do tamtego wierzchołka - powiedział wilk pokazując następną górę.
Droga ta wiodła w dół przez jakiś las, a potem w górę gdzie na niższych partiach rosły pojedyncze drzewa, a wyżej już były tylko skały.
- Niech Ci będzie.
- A i jeszcze jedno jest to wyścig, w którym możemy używać swoich mocy - wypowiadając te słowa, delikatnie się uśmiechnął.
Jego słowa odbiły się u mnie echem, mogło być to trochę podejrzane. Nie znałam jego mocy ani umiejętności, postanowiłam jednak zaryzykować. Ruszyliśmy na słowo "trzy". Byłam od niego szybsza, jednak jak tylko wbiegliśmy w las, on omijał drzewa jakby znał ich dokładne położenie. Ja tymczasem wpadałam w krzaki i w wielkie obrzydliwe pajęczyny. Las się skończył a przed nami rosły tylko pojedyncze drzewa. Była to idealna okazja żeby go prześcignąć. Gdy tylko udało mi się to, zamroziłam całą drogę a wilk zaczął się ślizgać.
- Oj, wilczek wpadł w poślizg - zadrwiłam z niego
Ku mojemu zaskoczeniu użył on ognia i stopił cały lód na drodze. W ostatnim metrze dogonił mnie i zakończyliśmy wyścig remisem.
- Cofam słowa, nie jesteś aż tak słaba - powiedział delikatnie popychając mnie łapą
Odwzajemniłam ten gest tylko "trochę" mocniej. Wilk aż upadł.
- Oż ty! - wykrzyknął i zaczął mnie gonić
Oboje się śmialiśmy. Zatrzymaliśmy się przy jednym z górskich strumyków, by trochę odpocząć.
( Tosiek? Co będzie dalej?)
Uwagi: Góry to nazwa miejsca, więc należy ją pisać z wielkiej litery. "...byłam tak zdyszana, że położyłam się i zaczęłam dyszeć." - masło maślane. "Nieprawda" piszemy razem. Kiedyś Cię uduszę... morze jest długie i głębokie, a powierzyć komuś można tajemnicę! Błędy w trudniejszych wyrazach to rozumiem, ale żeby aż takie byki?
Niepoprawnie:
-Gorąco, gorąco, gorąco- mówiłam
Poprawnie:
- Gorąco, gorąco, gorąco - mówiłam
Znajdź różnice.
- Gorąco, gorąco, gorąco - mówiłam na głos wspinając się na górę. Było stanowczo za gorąco. Gdy po trzech godzinach wspinaczki dotarłam na górę, byłam tak zdyszana, że położyłam się i zaczęłam sapać. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jest tam ktoś oprócz mnie.
- Widzę, że kondycje masz słabiuuutką - wypowiadając to wilk zaczął się śmiać
- Nieprawda! - wykrzyknęłam, stając na równe łapy
Nie znałam tego wilka, być może był nowym albo zupełnie obcy. Musiałam się tego dowiedzieć.
- A tak po za tym, to kim jesteś? - spytałam
- Tosiek, a skoro mówisz, że to nie prawda to co powiesz na mały wyścig?
- Ja jestem Mizuki, jeśli to sprawi, że zmienisz zdanie co do mojej kondycji, to niech ci będzie - odparłam, przeciągając się leniwie
- Ok, więc wszystko załatwione, będziemy się ścigać do tamtego wierzchołka - powiedział wilk pokazując następną górę.
Droga ta wiodła w dół przez jakiś las, a potem w górę gdzie na niższych partiach rosły pojedyncze drzewa, a wyżej już były tylko skały.
- Niech Ci będzie.
- A i jeszcze jedno jest to wyścig, w którym możemy używać swoich mocy - wypowiadając te słowa, delikatnie się uśmiechnął.
Jego słowa odbiły się u mnie echem, mogło być to trochę podejrzane. Nie znałam jego mocy ani umiejętności, postanowiłam jednak zaryzykować. Ruszyliśmy na słowo "trzy". Byłam od niego szybsza, jednak jak tylko wbiegliśmy w las, on omijał drzewa jakby znał ich dokładne położenie. Ja tymczasem wpadałam w krzaki i w wielkie obrzydliwe pajęczyny. Las się skończył a przed nami rosły tylko pojedyncze drzewa. Była to idealna okazja żeby go prześcignąć. Gdy tylko udało mi się to, zamroziłam całą drogę a wilk zaczął się ślizgać.
- Oj, wilczek wpadł w poślizg - zadrwiłam z niego
Ku mojemu zaskoczeniu użył on ognia i stopił cały lód na drodze. W ostatnim metrze dogonił mnie i zakończyliśmy wyścig remisem.
- Cofam słowa, nie jesteś aż tak słaba - powiedział delikatnie popychając mnie łapą
Odwzajemniłam ten gest tylko "trochę" mocniej. Wilk aż upadł.
- Oż ty! - wykrzyknął i zaczął mnie gonić
Oboje się śmialiśmy. Zatrzymaliśmy się przy jednym z górskich strumyków, by trochę odpocząć.
( Tosiek? Co będzie dalej?)
Uwagi: Góry to nazwa miejsca, więc należy ją pisać z wielkiej litery. "...byłam tak zdyszana, że położyłam się i zaczęłam dyszeć." - masło maślane. "Nieprawda" piszemy razem. Kiedyś Cię uduszę... morze jest długie i głębokie, a powierzyć komuś można tajemnicę! Błędy w trudniejszych wyrazach to rozumiem, ale żeby aż takie byki?
Niepoprawnie:
-Gorąco, gorąco, gorąco- mówiłam
Poprawnie:
- Gorąco, gorąco, gorąco - mówiłam
Znajdź różnice.
wtorek, 16 lutego 2016
Od Kirke "Dwa różne światy, lecz wspólny język" cz. 2
Obudziłam się przed wschodem słońca. Basiora psychola nie
było w jaskini, więc poczułam ulgę. Popatrzyłam w niepalące się ognisko i
od przypomniałam sobie, kiedy On mnie uratował... Może... Nie! Kirke
nie bądź głupia!
- Zamknij się! - krzyknęłam na głos do Rivena, ponieważ znowu mi przeszkodził - On jest moim wrogiem! Powinnam go zabić!
- Tak samo jak ja - warknął Kasume stając przy wyjściu. Zaczęłam warczeć.
- Uwierz mi, że chętnie bym to zrobiła...
- Ale nie możesz, bo twoją zasadą jest, aby odwdzięczyć mi się za to, że już drugi raz Cię ocaliłem - Przestałam warczeć i popatrzyłam na niego.
- Znam swój cel od A do Z.
- A ja swojego wroga... Umówmy się tak...
- Nie ma umów! - przygwoździł mnie do ściany i wystawił pazury. Już miał zamiar zrobić zamach, ale trafił obok mnie i mnie puścił.
- Zapomnij, że mnie widziałaś... będzie lepiej jak wrócisz do domu.
- Nie chcę! - krzyknęłam i zaczęła się zawalać jaskinia. Stałam jak słup ze strachu.
- Uważaj! - krzyknął wciąż swym groźnym tonem głosu i mnie odepchnął przez kamieniami. Zamknęłam oczy, ze strachu... nie czułam niczego innego poza jego szorstkim futrem.
- Nic Cię nie zgniecie, panikaro - rzekł zirytowany. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że nad nami jest kopuła z cienia.
- To... długo tak będziemy siedzieć?
- Dopóki nie wymyślimy jak stąd wyjść... - odparł już... dość milszym głosem.
- I to jak najszybciej... tlen nam się będzie kończył... - zaczęłam oddychać płytko, by zużywać mniej tlenu.
- Masz jakiś pomysł? Może twoje moce nam pomogą, panikaro? - spytał Kasume, a ja zamarłam.
- M...moje moce? - dopytałam i natychmiast posmutniałam.
- Nie masz ich? - spytał, a ja zaczęłam płakać - Nie rozklejaj mi się tylko... To tylko... - Patrzył na mnie. Było mi wstyd za to, że zaczęłam płakać. Nie chciałam, ale to zrobiłam...
- Wybacz... po prostu...
- Zamilcz - warknął i zaczął kopać w dół. Zaczęłam razem z nim.
- Obyś miała na tyle siły, by wytrzymać, mój celu.
- Jestem twardsza niż na to wygląda... - powiedziałam z irytacją i zaczęliśmy rozmawiać podczas kopania. Pierwszy raz On się zaśmiał, a ja z nim. Zaczęliśmy się nawet dogadywać...w końcu... długo się znamy... Kirke, co się z tobą dzieje?!
- Nie rozumiem jednej rzeczy Kasume...
- Dlaczego nadal się nie pozabijaliśmy? Bo kiedyś byłem taki jak wy... - zaczął mi opowiadać o swojej historii jak tam trafił i jak stał się psycholem. W jego oczach widziałam iskrę dobra...
- Więc... robisz to z zemsty?
- Tak. I zabijam takich jak ty, smarkulo... - dodał trochę znużony.
- Ale ja ci nic nie zrobiłam... - Kasume się zatrzymał - Wszystko gra?
- Nie słuchaj tych którzy mówią, że księżyc jest z sera - podniosłam brew, nie rozumiejąc o co chodzi. Gdy się wykopaliśmy, zauważyliśmy wilki z watahy Asai.
- No proszę... Kasume widzę, że masz jeńca... - Złapał mnie za kark zębami robiąc ranę.
- Owszem - powiedział znowu groźnym tonem ze swoim szyderczym uśmiechem - Czekałem tylko, aż mi zaufa... naiwniaczka... mówiłem Ci... - uderzył mnie w głowę tak, że opadłam na ziemię - Jesteś moim celem... - tylko tyle usłyszałam i... straciłam przytomność. Obudziłam się w klatce przy której stali strażnicy...
- Zamknij się! - krzyknęłam na głos do Rivena, ponieważ znowu mi przeszkodził - On jest moim wrogiem! Powinnam go zabić!
- Tak samo jak ja - warknął Kasume stając przy wyjściu. Zaczęłam warczeć.
- Uwierz mi, że chętnie bym to zrobiła...
- Ale nie możesz, bo twoją zasadą jest, aby odwdzięczyć mi się za to, że już drugi raz Cię ocaliłem - Przestałam warczeć i popatrzyłam na niego.
- Znam swój cel od A do Z.
- A ja swojego wroga... Umówmy się tak...
- Nie ma umów! - przygwoździł mnie do ściany i wystawił pazury. Już miał zamiar zrobić zamach, ale trafił obok mnie i mnie puścił.
- Zapomnij, że mnie widziałaś... będzie lepiej jak wrócisz do domu.
- Nie chcę! - krzyknęłam i zaczęła się zawalać jaskinia. Stałam jak słup ze strachu.
- Uważaj! - krzyknął wciąż swym groźnym tonem głosu i mnie odepchnął przez kamieniami. Zamknęłam oczy, ze strachu... nie czułam niczego innego poza jego szorstkim futrem.
- Nic Cię nie zgniecie, panikaro - rzekł zirytowany. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że nad nami jest kopuła z cienia.
- To... długo tak będziemy siedzieć?
- Dopóki nie wymyślimy jak stąd wyjść... - odparł już... dość milszym głosem.
- I to jak najszybciej... tlen nam się będzie kończył... - zaczęłam oddychać płytko, by zużywać mniej tlenu.
- Masz jakiś pomysł? Może twoje moce nam pomogą, panikaro? - spytał Kasume, a ja zamarłam.
- M...moje moce? - dopytałam i natychmiast posmutniałam.
- Nie masz ich? - spytał, a ja zaczęłam płakać - Nie rozklejaj mi się tylko... To tylko... - Patrzył na mnie. Było mi wstyd za to, że zaczęłam płakać. Nie chciałam, ale to zrobiłam...
- Wybacz... po prostu...
- Zamilcz - warknął i zaczął kopać w dół. Zaczęłam razem z nim.
- Obyś miała na tyle siły, by wytrzymać, mój celu.
- Jestem twardsza niż na to wygląda... - powiedziałam z irytacją i zaczęliśmy rozmawiać podczas kopania. Pierwszy raz On się zaśmiał, a ja z nim. Zaczęliśmy się nawet dogadywać...w końcu... długo się znamy... Kirke, co się z tobą dzieje?!
- Nie rozumiem jednej rzeczy Kasume...
- Dlaczego nadal się nie pozabijaliśmy? Bo kiedyś byłem taki jak wy... - zaczął mi opowiadać o swojej historii jak tam trafił i jak stał się psycholem. W jego oczach widziałam iskrę dobra...
- Więc... robisz to z zemsty?
- Tak. I zabijam takich jak ty, smarkulo... - dodał trochę znużony.
- Ale ja ci nic nie zrobiłam... - Kasume się zatrzymał - Wszystko gra?
- Nie słuchaj tych którzy mówią, że księżyc jest z sera - podniosłam brew, nie rozumiejąc o co chodzi. Gdy się wykopaliśmy, zauważyliśmy wilki z watahy Asai.
- No proszę... Kasume widzę, że masz jeńca... - Złapał mnie za kark zębami robiąc ranę.
- Owszem - powiedział znowu groźnym tonem ze swoim szyderczym uśmiechem - Czekałem tylko, aż mi zaufa... naiwniaczka... mówiłem Ci... - uderzył mnie w głowę tak, że opadłam na ziemię - Jesteś moim celem... - tylko tyle usłyszałam i... straciłam przytomność. Obudziłam się w klatce przy której stali strażnicy...
<Jak macie teorię na temat co będzie dalej, to pisać mi na pocztę. Jestem ciekawa czy ktoś z was odgadnie ;)>
Uwagi: Po zwróceniu się do kogoś powinno stawiać się przecinek (np.: Kirke, uważaj! lub Powtórz, smarkulo)
Uwagi: Po zwróceniu się do kogoś powinno stawiać się przecinek (np.: Kirke, uważaj! lub Powtórz, smarkulo)
Od Sohary "Spacer w chmurach myśli" cz. 4 (cd. chętny)
Basior przytaknął, więc ruszyliśmy w stronę parku, który i tak był dość rzadko odwiedzany przez wilki. Mimo wszystkich pozorów, ja akurat lubiłam tam przychodzić i czytać książki... teraz niestety nie mam już zupełnie na to czasu, a ćwiczenia intelektualne zastępują mi ćwiczenia fizyczne. Nie mogę się już kształcić pod względem logistyki, którą tak bardzo lubiłam... jestem skazana na wielogodzinne treningi walki, siłowe czy wytrzymałościowe. Mało zainteresowana światem uniosłam wzrok, by spostrzec, że niebo przykryły bure chmury, które jakby całą swą istotą ostrzegały, że zaraz lunie deszcz. Ja jednak nic nie mówiłam, bo Mentis najwidoczniej również to zauważył. Wiatr zadął, przechylając niestabilne czubki drzew. Spod przymrużonych powiek obserwowałam całe to zjawisko. Te dni były tak ekscytujące, że aż monotonne... dzień w dzień musiałam robić to samo, dzień w dzień te same czynności, lecz w nieco innej formie. A to łania nam ucieknie na polowaniu, a to ktoś złamie sobie łapę podczas treningu, a to wróg, z którą walczy moja agencja zdoła uciec... Zawsze coś, coś co jednocześnie ekscytuje, ale i za razem nudzi. Jest już niewiele rzeczy, które robi na mnie wrażenie. Siedzę w tym od niemalże trzech lat... przede mną jeszcze dziesięć, aż się całkiem nie zestarzeję, osiwieję i każdy wysiłek będzie dla mnie wyzwaniem. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, o której niemalże zapomniałam. Jestem nieśmiertelna. Ta katorga będzie się ciągnęła wiekami, aż do końca świata.
- Co cię trapi? - zapytał niespodziewanie. Niemalże o nim nie zapomniałam.
- Nie ważne... to nie jest twoja sprawa... - mruknęłam, nawet na niego nie spoglądając. On raczej nie przywiązał do tego większej wagi, bo milczał aż do czasu, kiedy ja sama postanowiłam coś powiedzieć. Staliśmy wtedy na skraju Żółtego Lasu. Liście teraz zdawały się być dziwnie ciemne, lecz wciąż obficie sypały się z drzew, tak jak niemalże o każdej porze roku... no może pomijając zimę, kiedy to i one są całkiem nagie i wyglądają całkowicie inaczej, niż obecnie.
- Jesteśmy na miejscu. - oznajmiłam, choć to nie do końca było prawdą. Niespokojnie wodziłam wzrokiem na kołyszących się drzewach. Zebrało się wietrzysko tak uporczywe i silne, że wymiatał spod korzeni roślin ziemię, a żółte listki wirowały jak oszalałe. Wtedy niebo przeciął jasny piorun, rozświetlając okolicę na tyle, że przez ułamek sekundy nie widziałam nic prócz jednolitej jasności. Musiał trafić gdzieś nieopodal. Uniosłam wzrok ku górze. Niebo było granatowo-szare, gdzieniegdzie niemalże czarne. Tak jak się spodziewałam, najpierw spadło kilka kropelek na mój nos, a później lunęło tak potężnie, że czułam na swoim grzbiecie uderzenia tak mocne, jakby ktoś uderzał mnie biczem.
- Proponuję schować się w tamtej jaskini u góry - przekrzyknął ulewę mój towarzysz. Mimo nieprzyjemnego bólu, całkowicie opanowana zwróciłam ku niemu pysk i skinęłam głową. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, o jakiej jaskini mówi, jednakże mógł najzwyczajniej w świecie jakąś dostrzec po drodze. Ja byłam zbyt zamyślona, by obserwować krajobrazy, które znam od dzieciństwa, w przeciwieństwie do nowego członka stada.
Woda szybko zamoczyła mi całe futro, tak, że lała się ze mnie strumieniami. Aż dziw, że o tej porze roku mieliśmy okazję napotkać na taką pogodę. Zwykle tak silne burze pojawiały się w gorące lata. To akurat do takich nie należało. Możliwe, że po prostu któryś z członków watahy o żywiole pogody pomylił zaklęcia, co poskutkowało wyjątkowo niewygodną dla nas ulewą. Basior ruszył, a ja podążyłam w ślad za nim. Ledwo dostrzegałam to, co działo się dookoła, gdyż krople wody przyklejały mi się do rzęs, przez co moje widzenie było wyjątkowo ograniczone. Potrząsnęłam głową, jakby łudząc się, że to pomoże.
Zaczęliśmy się wspinać na pagórek, na którym Dante lubił zjeżdżać zimą, tworząc szlaczki w głębokim śniegu. Rzecz jasna nie robił tego łapami, lecz swoimi jakże zgrabnymi pośladkami. Twierdził, że skoro nie pozwalam mu zasiąść na kawałku oderwanej kory, by nie zrobił sobie krzywdy, to będzie zjeżdżać właśnie tak. Prawda była taka, że to właśnie ja to zaproponowałam, a on się wciąż upiera, że było na odwrót. Po każdej zabawie w śniegu przychodzi do mnie, pokazuje wszystkie otarcia na jego tyle i skarży się, że to przeze mnie, choć oczywiście ja nie mam nic do rzeczy. On co jedynie chce udowodnić swoją rację. Za każdym razem mu przytakuję tylko i włącznie ze względu na to, by się w końcu łaskawie zamknął. Wciąż nie wiem, gdzie on był, kiedy uczyliśmy się w szkole, jak nie być totalnym idiotą. Najwyraźniej trochę zaspał, przegapiając całe swoje dzieciństwo, przez co w dorosłości sądzi, że ma prawo zachowywać się jak kilkumiesięczny szczeniak.
Kiedy stanęliśmy na szczycie pagórka, który był obecnie wymywany przez deszcz, przez co z ziemi robiło się błoto i spływało wraz z znaczną częścią opadu w dół, na ścieżkę prowadzącą do Żółtego Lasu. Wykryłam kątem oka jakiś ruch. Niech to. Niedobrze. Nawet bardzo. Byłam pewna, że była to sylwetka wilka, znajomego wilka. Dokładniej wadery. Przyspieszyłam, jednocześnie wyprzedzając basiora. Od również niemalże zaczął biec, choć nie wiedział dlaczego. Mógł zawsze pomyśleć, że po prostu chcę jak najszybciej znaleźć się w suchym miejscu. Wyprzedził mnie, wbiegając jednocześnie do jaskini, którą dopiero teraz dostrzegłam. Dziwne. Gdy byłam jeszcze maluchem wielokrotnie eksplorowałam te tereny z bratem, lecz nigdy nie znaleźliśmy tego miejsca. Mentis jakimś cudem wypatrzył to już na odległość. Stojąc na skraju jamy wciąż czułam na sobie spojrzenie wadery. Wiedziałam, że jeśli się nie odwrócę, ta zaraz na mnie naskoczy od tyłu. Szybko odwróciłam się za siebie. Stała metr od wejścia. Mentis otworzył szerzej oczy, widząc obcą i przemoczoną do suchej nitki samicę. Zaczęła wyć. Niech to. Wzywa posiłki. Tak jak się spodziewałam, już kilka sekund później wejście do jaskini otaczyło dziewięć innych, również przemoczonych wilków. Nie znałam ich z imienia, lecz z widzenia. Wiedziałam jakie mają zamiary. Nie miałam pojęcia, kto ich tutaj sprowadza, ale miałam pewność, że współpracują i jest ich więcej. Nie zawahają się, by przyleźć tutaj w większej grupie...
- Ktoś osiedlił się na terenie naszej watahy - oświadczyłam, unosząc dumnie brodę, nie chcąc zdradzać lekkiego zmieszania. Wiedziałam, że kłamię, jednak starałam się tego po sobie nie poznać. Nie chciałam, aby niewinny basior miał na tym ucierpieć. Po tych wilkach można było się wszystkiego spodziewać... jedno było pewne - za swoim władcą dojdą do celu, nawet po trupach. Linda i Akmistu powoli weszli do środka, a w ślad za nimi młodziutka Verona, która nie skończyła nawet dwóch lat. Z drugiej strony przyszedł jej starszy brat, Karmite, a dalej Firko, najmłodszy z rodzeństwa. Kolejnych trzech wilków, które wkroczyły do środka nie znałam z imienia, jednakże widząc Faantaasię, od razu moja sierść się najeżyła. Przyjęłam pozycję bojową, szczerząc kły. Mentisa najwyraźniej zatkało, bo stał w miejscu jak słup soli, nie wykonując jakichkolwiek czynności. Patrzyli na mnie z wyższością, całkowicie przekonani o swoim zwycięstwie... jednak zdecydowanie się mylili. Nie spodziewali się tego, że sekundę później zrobię zgrabny obrót wokół własnej osi, będąc tuż przy ziemi. To wystarczyło, żeby trzy wilki przewróciły się z tak zwanym "efektem domino". Kończąc obrót uniosłam swój silny ogon i uderzyłam w czaszki dwóch kolejnych. Cztery ostatnie uciekły. Nie miałam ochoty ich gonić. I tak jak na razie są raczej nieszkodliwe... a przynajmniej tak mówią w centrali. Jeśli coś więcej o nich znajdą, obiecali mnie o tym powiadomić. A jako, że nie otrzymałam więcej wiadomości na ich temat, pozwoliłam im ujść z życiem. Wilki, które poturbowałam chwilę temu, szybko podniosły się z ziemi i z przestrachem patrząc na mnie, czy okażę im łaskę, uciekły najszybciej jak tylko mogły. Strząsnęłam strąki mokrych włosów z pyska, po czym całkowicie opanowana odwróciłam się w stronę nowego członka Watahy Magicznych Wilków. Zamurowało go. Stał z lekko otwartymi ustami. Czyżby wątpił w umiejętności wader?
- Muszę przyznać, że to było niezłe - wydusił po chwili.
- Codzienność - odrzekłam, wzdychając ciężko. Zauważyłam, że deszcz przestawał uderzać z taką natarczywością w już zmąconą ziemię, co jeszcze chwilę temu, a zza burych chmur nieśmiało wychyliło się słońce.
- Idziemy do tego parku czy rezygnujemy? - zapytałam znudzona.
- Idziemy - odpowiedział wciąż nieco zdumiony basior. Jako pierwsza wyszłam z głębi jamy i zaczęłam truchtać w błocku, które już i tak miałam poprzyklejane do łap aż do kolan. On podążył za mną, co uświadamiał mi plusk wielu kałuż, które powstały przez tę nagłą zmianę pogody. Mentis najwidoczniej w przeciwieństwie do mnie nie miał zamiaru ich omijać. Teraz byłam już niemalże pewna, że komuś pomylił się rozkład burz i sprowadził jedną z nich na ziemię nieco za szybko. Szybko przeszliśmy przez Żółty Las, by skręcić na zakręcie w prawo i trafić do otwartej przestrzeni otoczonej zniszczonym murkiem. Wszystko było tak mokre, jak się tego spodziewałam - nieśmiało rozkwitające róże, ławki, żywopłoty, fontanna...
- Wybacz Mentis, ale jestem strasznie zmęczona. Muszę iść się przespać - powiedziałam nieco zmęczonym tonem głosu. Dopiero chwilę temu zaczęłam odczuwać niezwykle przybijające wycieńczenie spowodowane tym wszystkim, co spadło na moją głowę przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Sama myśl o jutrzejszym planie zajęć była już dość przytłaczająca.
- W takim razie do jutra. - odparł niemalże automatycznie, uśmiechając się jednocześnie. Najwidoczniej chciał mnie upewnić w tym, że faktycznie odprawia mnie do swojej jaskini. Popatrzyłam na niego jeszcze przez chwilę, myśląc, czy zapytać go o to, czy sam dotrze do siebie, jednak zrezygnowałam. Nie żegnając się, zeszłam po kamiennych schodkach w dół.
W połowie drogi zatrzymałam się, słysząc nieco nietypowy dźwięk... Szczęk ocierania o sobie drobnych kółeczek metalowego łańcuszka. Zastrzygłam uchem i skierowałam pysk w jego stronę. Dyndał kilka metrów ode mnie, przewieszony przez jedną z niskich gałęzi. Przymrużyłam oczy, nie do końca pewna, czy się nie przewidziałam, jednak widocznie coś rzeczywiście tam było. Weszłam w gęstwinę otaczającą Park we watasze i ze zwinnością lisa podeszłam na tyle blisko, że owa rzecz znajdowała się na wysokości moich oczu. To rzeczywiście był... medalion. Na obrazku przykrytym szkiełkiem w kształcie łezki znajdował się obrazek z wiejską chatą w zimowej scenerii. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam. To, aby zostawił go tu człowiek było raczej niemożliwe. Od wieków ich tutaj nie było. Nie wierzyłam, aby tak długo wisiał na tej lichej gałązce. Rozejrzałam się na boki, jakby kontrolując, czy nikt nie widzi, bądź czy nikt nie biegnie za swoim zgubionym elementem biżuterii. Odpowiedział mi wiatr kołyszące żółte drzewa. Przełożyłam więc głowę za pętelkę i strząsnęłam naszyjnik z gałęzi. Obyło się to bez problemów i już chwilę później poczułam chłód łańcuszka na karku. Stałam jeszcze tak przez chwilę, wpatrując się w zamyśleniu w swoje nowe akcesoria, po czym skierowałam się do swojej jaskini.
Westchnęłam i szybko potruchtałam na zachód. Serce ku mojemu zdumieniu waliło w mojej piersi jak młotem. Rzadko kiedy bywałam w Mieście. Drażniła mnie obecność wielu ludzi na raz. Zdecydowanie wolałam żyć ze świadomością, że jestem wśród "swoich". Nie bałam się, lecz denerwowałam. Na samą myśl o bliskim spotkaniu z jednym z nich i płaszczeniu się przed nim, w oczekiwaniu na jakąś dobrze płatną pracę, wzdrygnęłam się. To nie będzie przyjemny dzień i jestem tego absolutnie pewna. To właśnie od tego dnia moje życie legnie w gruzach na tyle, że nie będę mogła się pozbierać przez nadmiar pracy. Jednak każde z tych zajęć było tak dla mnie ważne, że nie potrafiłabym z nich zrezygnować.
Kilkanaście minut szybkiego marszu później dotarłam do Miasta, a dokładniej mówiąc - na jego skraj. Zatrzymałam się przy metalowej siatce, pod którą znajdowała się dziura, przez którą bez problemu przecisnąłby się kucający człowiek. Zmieniłam się w formę ludzką i przeszłam pod płotem. Byłam już po drugiej stronie mojego małego światka. Byłam tam, gdzie ludzie spędzali większość swojego zabieganego życia. Niebawem mam do nich dołączyć. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam schodzić z pagórka, w dół, do pierwszej i za razem najbardziej niebezpiecznej ulicy, na której znajdowali się liczni bezdomni, zwykle z flaszką wódki lub puszką piwa w ręce. Przychodziły tam też dzieciaki, które wiedziały, że policja akurat tam nie patroluje, gdyż wiedzą, że tych slumsów zwyczajnie nie da się opanować. Brały różnego używki - piły, paliły, ćpały...
Weszłam na chodnik i szybko ruszyłam w dalszą drogę. Ludzie rzucali mi nienawistne spojrzenia, nierzadko wykrzykując jakieś przekleństwa. Starałam się ich ignorować, przyspieszając jeszcze bardziej. Wyglądałam na zwyczajną czternastolatkę, więc nigdy nie było pewne, co właścicielom tych obrzydliwych pysków przyjdzie do głowy. Włożyłam ręce do kieszeni zgniłozielonej bluzy, w duchu przeklinając to, że poza nią mam na sobie tylko krótką szkolną spódnicę sięgającą do połowy ud, cienkie rajstopki i skórzane mokasyny. Zdecydowanie wyróżniałam się spośród na wpół przytomnych bezdomnych w spoconych koszulkach, którym nawet nie przyszło do głowy, by choć raz sprawdzić, co jest po drugiej strony płotu, spod którego często wychodzili zadbani i pewni siebie ludzie. Zapewne byli zbyt pijani, by w ogóle o tym pomyśleć. Z drugiej strony to właściwie dobrze. Nie musimy się ich obawiać.
Kiedy po kilkakrotnym skręceniu na skrzyżowaniach zaczęłam wchodzić do coraz bardziej zadbanej i bogatej części Miasta, odetchnęłam w duchu, cicho dziękując, że już nie muszę się martwić o swoje zdrowie, życie czy chociażby dziewictwo. Dopiero teraz do mnie dotarło to, że nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mogłabym znaleźć pracę. Zaczepiać losowych ludzi i dopytywać? Nie, to wyjątkowo głupie. Medalion podrygiwał na mojej piersi przy każdym kroku, dodając mi chociaż odrobinę otuchy. Ludzie byli zbyt zajęci pędzeniem do pracy, by zwrócić uwagę na pewną młodą osobę, którą byłam ja. Zagubiona rozglądałam się na boki, będąc niemalże absolutnie pewna, że w drodze powrotnej zgubię drogę i nie dotrę do watahy... w końcu byłam tu góra trzy razy.
Zrezygnowana usiadłam na ławce i podparłam głowę na dłoniach. Znudzona patrzyłam jak ludzie, którzy najwyraźniej mieli tego dnia wolne podchodzą i odchodzą od okienka lodziarni, trzymając za ręce swoje pociechy, które albo zadowolone trzymały w swoich tłustych rączkach wafelek z lodem, albo wciąż decydowały się na smak. Uśmiechnęłam się lekko. W okienku siedziała pulchna kobieta, która ze zmęczonym uśmiechem oczekiwała na złożenie zamówienia przez dziewczynkę stojącą na podeście. Miała długie, złote włosy splecione w dwa grube warkocze, a pod pachą ściskała pluszowego słonika. Tuż za nią stał dość masywny ojciec i cierpliwie oczekiwał, aż ta się na coś zdecyduje.
- To ja chcę smak... gumowy! - wykrzyknęła po chwili. Ekspedientka od razu zaczęła grzebać metalową gałkownicą w srebrnej misce postawionej w lodówce, wraz z kilkunastoma innymi smakami lodów.
- Albo nie! Jabłkowy! - zmieniła zdanie mała. Kobieta nic nie mówiąc zanurzyła łyżkę w wodzie, wypłukała ją i lekko wytrzepała, a następnie nałożyła do wafelka zielone lody dziewczynce. Mężczyzna podał jej kilka monet i odszedł. Obserwowałam jej pracę jeszcze przez dobrą chwilę, a później mój wzrok przykuła karteczka przyklejona bezbarwną taśmą klejącą do szyby okienka: "Poszukuję kogoś do pomocy". Było to napisane ręcznie, markerem, koślawym pismem, które musiało należeć do lodziarki.
Wstałam i weszłam do skromnej cukierni, która była połączona z ową lodziarnią. Kobieta nawet mnie nie zauważyła, bowiem była zbyt zajęta oczekiwaniem na podjęcie decyzji przez małego chłopca, którego na rękach trzymała wysoka kobieta. Lodziarka siedziała sama na krzesełku, a w samej cukierni, w której stały raptem dwa stoliki było całkiem pusto. Najwidoczniej większą popularnością cieszyło się szybkie kupowanie kulkowanych lodów smakowych, bądź lodów waniliowo-czekoladowych, nazywanych "włoskimi", bądź "amerykańskimi", niż kruchych ciastek z nadzieniem wiśniowym. Nie bardzo wiedziałam, na czym polegała różnica, bo właściwie na lodach byłam tylko raz... co prawda gdzie indziej, w nieco większej kawiarni, razem z bratem na skromne uczczenie naszych drugich urodzin.
Odczekałam, aż z kolejki odejdzie ostatni klient, a sama kobieta obetrze nadgarstkiem pot z czoła i odwróci się w moją stronę.
- W czymś pomóc? - zapytała, zdobywając się na lekki uśmiech.
- Nie... ja tylko chciałam zapytać, czy wciąż poszukuje pani kogoś do pracy.
- Tak! - wymsknęło jej się, a na jej twarzy malowała się przedwczesna ulga - To znaczy... zgadza się.
- W takim razie ja byłabym chętna - uśmiechnęłam się do niej, poprawiając swoje czerwone okulary, które znowu zsunęły się nieco z mojego nosa. Kobieta obejrzała mnie od stóp do głów i odpowiedziała, wstając z krzesełka:
- Czy ty nie czasem jesteś za młoda?
- Nie... mam obecnie... - szybko przeliczyłam, ile powinnam mieć obecnie ludzkich lat, po czym dokończyłam myśl: - ...dwadzieścia siedem lat.
- Rozumiem... - mruknęła, unosząc gęste brwi w głębokim zaskoczeniu - W takim razie naprawdę chcesz mi pomóc? Nie płacę zbyt wiele, bo utrzymuję się sama, więc...
- Nic nie szkodzi. Ważne, bylebym zarobiła przynajmniej jakieś grosze.
Tym razem już naprawdę jej ulżyło. Szczerość wymalowana na mojej twarzy najwidoczniej upewniło ją w tym, że mówię prawdę.
- W takim razie... proszę, upnij włosy, a dam ci rękawiczki i fartuch.
Nieco zdezorientowana zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu pomocy. Czym mogłabym upiąć moje długie, czekoladowe włosy? Nie miałam przy sobie żadnej wstążki ani gumki, która mogłaby być w tym momencie niezmiernie pomocna.
- Niech zgadnę... nie masz gumki? - zaśmiała się lekko. Pokiwałam głową ze skwaszoną miną. Kobieta sprawnie ściągnęła jedną z licznych innych, jakie nosiła na nadgarstku i podała mi ją. - Proszę.
- Dziękuję pani... - odpowiedziałam, starając się zrobić jak najrówniejszą kitkę, jednak wyszło mi to raczej marnie. Kosmyki wymykały się z mojej fryzury i opadały, okalając mi twarz. Machnęła na to nonszalancko.
- Mów mi Ley. Tak właściwie nazywam się Leyanira Hamonni, ale wystarczy po prostu Ley.
Od razu przed moimi oczami pojawił się obraz Leyaniry z Watahy Magicznych Wilków, która odeszła od nas jakiś czas temu... szybko otrząsnęłam się z tego wrażenia, będąc absolutnie pewna, że to nie ona. Nie była choćby odrobinę podobna do naszej Leyaniry.
- Ja jestem Sohara Purpura... ale wystarczy Haro lub Sohara.
- Jasne, Haro. Ciekawe imię - zaśmiała się, podając mi fartuch. Przełożyłam go przez głowę i zawiązałam wstążkę na kokardę. Sama nie wiem, jak tego dokonałam, jednak byłam zadowolona, że udało mi się to od razu.
- To co mam robić? - zapytałam, zakładając foliowe rękawiczki.
- Obsługiwać klientów... szybko rozumiesz, na czym rzecz polega, to wcale nie aż takie trudne.
Bacznie obserwowałam przez najbliższe pół godziny poczynania Ley, aż ta w końcu oświadczyła, że sama mogę się tym zająć, a ona najwyżej będzie pomagać. Tak się stało. Za pierwszym razem lód mi upadł, na co Ley szybko wybrnęła z sytuacji, tłumacząc zgodnie z prawdą klientowi, że jestem tu nowa i dopiero się uczę. Przytaknął tylko i odczekał, aż spróbuję ponownie. Tym razem byłam bardziej uważna i nie upuściłam przysmaku. Później szło mi to coraz szybciej i lepiej.
Sama nie wiem kiedy wybiła szesnasta, lecz widząc zegar osadzony na ścianie ratuszu i godzinę, jaką wskazywał, oświadczyłam jej, że muszę się już zbierać. Pożegnała mnie i puściła do domu. Był tylko jeden problem... nie miałam pojęcia, jak dojść do watahy. Nie mogłam użyć Lampki Motyla, która od razu przykułaby uwagę ciekawskich ludzi. Musiałam poradzić sobie sama... jednak wyszło mi to marnie, bo uznałam, że się zgubiłam już kilka minut później. Cudnie. Misje wykonuję z całkowitym powodzeniem, nigdy nie gubiąc drogi, a z nieszczęsnego Miasta wyswobodzić się nie mogę. O siedemnastej muszę być już na treningu. Jeśli nie znajdę drogi, nie wiem co zrobię. Nie mogę zawalić po raz kolejny. Nie tracąc nadziei, która i tak malała z minuty na minutę, dalej błądziłam między osiedlami, już całkiem gubiąc trop i przechodząc już po raz nie wiem który obok zniewieściałego spożywczaka. Nie wiedziałam, która jest godzina, ani tym bardziej jak znaleźć płot z przejściem do watahy.
<chętny? Byleby ktoś, kto potrafi zmieniać się w człowieka i doprowadzi biedną Haro do watahy>
Uwagi: brak
- Co cię trapi? - zapytał niespodziewanie. Niemalże o nim nie zapomniałam.
- Nie ważne... to nie jest twoja sprawa... - mruknęłam, nawet na niego nie spoglądając. On raczej nie przywiązał do tego większej wagi, bo milczał aż do czasu, kiedy ja sama postanowiłam coś powiedzieć. Staliśmy wtedy na skraju Żółtego Lasu. Liście teraz zdawały się być dziwnie ciemne, lecz wciąż obficie sypały się z drzew, tak jak niemalże o każdej porze roku... no może pomijając zimę, kiedy to i one są całkiem nagie i wyglądają całkowicie inaczej, niż obecnie.
- Jesteśmy na miejscu. - oznajmiłam, choć to nie do końca było prawdą. Niespokojnie wodziłam wzrokiem na kołyszących się drzewach. Zebrało się wietrzysko tak uporczywe i silne, że wymiatał spod korzeni roślin ziemię, a żółte listki wirowały jak oszalałe. Wtedy niebo przeciął jasny piorun, rozświetlając okolicę na tyle, że przez ułamek sekundy nie widziałam nic prócz jednolitej jasności. Musiał trafić gdzieś nieopodal. Uniosłam wzrok ku górze. Niebo było granatowo-szare, gdzieniegdzie niemalże czarne. Tak jak się spodziewałam, najpierw spadło kilka kropelek na mój nos, a później lunęło tak potężnie, że czułam na swoim grzbiecie uderzenia tak mocne, jakby ktoś uderzał mnie biczem.
- Proponuję schować się w tamtej jaskini u góry - przekrzyknął ulewę mój towarzysz. Mimo nieprzyjemnego bólu, całkowicie opanowana zwróciłam ku niemu pysk i skinęłam głową. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, o jakiej jaskini mówi, jednakże mógł najzwyczajniej w świecie jakąś dostrzec po drodze. Ja byłam zbyt zamyślona, by obserwować krajobrazy, które znam od dzieciństwa, w przeciwieństwie do nowego członka stada.
Woda szybko zamoczyła mi całe futro, tak, że lała się ze mnie strumieniami. Aż dziw, że o tej porze roku mieliśmy okazję napotkać na taką pogodę. Zwykle tak silne burze pojawiały się w gorące lata. To akurat do takich nie należało. Możliwe, że po prostu któryś z członków watahy o żywiole pogody pomylił zaklęcia, co poskutkowało wyjątkowo niewygodną dla nas ulewą. Basior ruszył, a ja podążyłam w ślad za nim. Ledwo dostrzegałam to, co działo się dookoła, gdyż krople wody przyklejały mi się do rzęs, przez co moje widzenie było wyjątkowo ograniczone. Potrząsnęłam głową, jakby łudząc się, że to pomoże.
Zaczęliśmy się wspinać na pagórek, na którym Dante lubił zjeżdżać zimą, tworząc szlaczki w głębokim śniegu. Rzecz jasna nie robił tego łapami, lecz swoimi jakże zgrabnymi pośladkami. Twierdził, że skoro nie pozwalam mu zasiąść na kawałku oderwanej kory, by nie zrobił sobie krzywdy, to będzie zjeżdżać właśnie tak. Prawda była taka, że to właśnie ja to zaproponowałam, a on się wciąż upiera, że było na odwrót. Po każdej zabawie w śniegu przychodzi do mnie, pokazuje wszystkie otarcia na jego tyle i skarży się, że to przeze mnie, choć oczywiście ja nie mam nic do rzeczy. On co jedynie chce udowodnić swoją rację. Za każdym razem mu przytakuję tylko i włącznie ze względu na to, by się w końcu łaskawie zamknął. Wciąż nie wiem, gdzie on był, kiedy uczyliśmy się w szkole, jak nie być totalnym idiotą. Najwyraźniej trochę zaspał, przegapiając całe swoje dzieciństwo, przez co w dorosłości sądzi, że ma prawo zachowywać się jak kilkumiesięczny szczeniak.
Kiedy stanęliśmy na szczycie pagórka, który był obecnie wymywany przez deszcz, przez co z ziemi robiło się błoto i spływało wraz z znaczną częścią opadu w dół, na ścieżkę prowadzącą do Żółtego Lasu. Wykryłam kątem oka jakiś ruch. Niech to. Niedobrze. Nawet bardzo. Byłam pewna, że była to sylwetka wilka, znajomego wilka. Dokładniej wadery. Przyspieszyłam, jednocześnie wyprzedzając basiora. Od również niemalże zaczął biec, choć nie wiedział dlaczego. Mógł zawsze pomyśleć, że po prostu chcę jak najszybciej znaleźć się w suchym miejscu. Wyprzedził mnie, wbiegając jednocześnie do jaskini, którą dopiero teraz dostrzegłam. Dziwne. Gdy byłam jeszcze maluchem wielokrotnie eksplorowałam te tereny z bratem, lecz nigdy nie znaleźliśmy tego miejsca. Mentis jakimś cudem wypatrzył to już na odległość. Stojąc na skraju jamy wciąż czułam na sobie spojrzenie wadery. Wiedziałam, że jeśli się nie odwrócę, ta zaraz na mnie naskoczy od tyłu. Szybko odwróciłam się za siebie. Stała metr od wejścia. Mentis otworzył szerzej oczy, widząc obcą i przemoczoną do suchej nitki samicę. Zaczęła wyć. Niech to. Wzywa posiłki. Tak jak się spodziewałam, już kilka sekund później wejście do jaskini otaczyło dziewięć innych, również przemoczonych wilków. Nie znałam ich z imienia, lecz z widzenia. Wiedziałam jakie mają zamiary. Nie miałam pojęcia, kto ich tutaj sprowadza, ale miałam pewność, że współpracują i jest ich więcej. Nie zawahają się, by przyleźć tutaj w większej grupie...
- Ktoś osiedlił się na terenie naszej watahy - oświadczyłam, unosząc dumnie brodę, nie chcąc zdradzać lekkiego zmieszania. Wiedziałam, że kłamię, jednak starałam się tego po sobie nie poznać. Nie chciałam, aby niewinny basior miał na tym ucierpieć. Po tych wilkach można było się wszystkiego spodziewać... jedno było pewne - za swoim władcą dojdą do celu, nawet po trupach. Linda i Akmistu powoli weszli do środka, a w ślad za nimi młodziutka Verona, która nie skończyła nawet dwóch lat. Z drugiej strony przyszedł jej starszy brat, Karmite, a dalej Firko, najmłodszy z rodzeństwa. Kolejnych trzech wilków, które wkroczyły do środka nie znałam z imienia, jednakże widząc Faantaasię, od razu moja sierść się najeżyła. Przyjęłam pozycję bojową, szczerząc kły. Mentisa najwyraźniej zatkało, bo stał w miejscu jak słup soli, nie wykonując jakichkolwiek czynności. Patrzyli na mnie z wyższością, całkowicie przekonani o swoim zwycięstwie... jednak zdecydowanie się mylili. Nie spodziewali się tego, że sekundę później zrobię zgrabny obrót wokół własnej osi, będąc tuż przy ziemi. To wystarczyło, żeby trzy wilki przewróciły się z tak zwanym "efektem domino". Kończąc obrót uniosłam swój silny ogon i uderzyłam w czaszki dwóch kolejnych. Cztery ostatnie uciekły. Nie miałam ochoty ich gonić. I tak jak na razie są raczej nieszkodliwe... a przynajmniej tak mówią w centrali. Jeśli coś więcej o nich znajdą, obiecali mnie o tym powiadomić. A jako, że nie otrzymałam więcej wiadomości na ich temat, pozwoliłam im ujść z życiem. Wilki, które poturbowałam chwilę temu, szybko podniosły się z ziemi i z przestrachem patrząc na mnie, czy okażę im łaskę, uciekły najszybciej jak tylko mogły. Strząsnęłam strąki mokrych włosów z pyska, po czym całkowicie opanowana odwróciłam się w stronę nowego członka Watahy Magicznych Wilków. Zamurowało go. Stał z lekko otwartymi ustami. Czyżby wątpił w umiejętności wader?
- Muszę przyznać, że to było niezłe - wydusił po chwili.
- Codzienność - odrzekłam, wzdychając ciężko. Zauważyłam, że deszcz przestawał uderzać z taką natarczywością w już zmąconą ziemię, co jeszcze chwilę temu, a zza burych chmur nieśmiało wychyliło się słońce.
- Idziemy do tego parku czy rezygnujemy? - zapytałam znudzona.
- Idziemy - odpowiedział wciąż nieco zdumiony basior. Jako pierwsza wyszłam z głębi jamy i zaczęłam truchtać w błocku, które już i tak miałam poprzyklejane do łap aż do kolan. On podążył za mną, co uświadamiał mi plusk wielu kałuż, które powstały przez tę nagłą zmianę pogody. Mentis najwidoczniej w przeciwieństwie do mnie nie miał zamiaru ich omijać. Teraz byłam już niemalże pewna, że komuś pomylił się rozkład burz i sprowadził jedną z nich na ziemię nieco za szybko. Szybko przeszliśmy przez Żółty Las, by skręcić na zakręcie w prawo i trafić do otwartej przestrzeni otoczonej zniszczonym murkiem. Wszystko było tak mokre, jak się tego spodziewałam - nieśmiało rozkwitające róże, ławki, żywopłoty, fontanna...
- Wybacz Mentis, ale jestem strasznie zmęczona. Muszę iść się przespać - powiedziałam nieco zmęczonym tonem głosu. Dopiero chwilę temu zaczęłam odczuwać niezwykle przybijające wycieńczenie spowodowane tym wszystkim, co spadło na moją głowę przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Sama myśl o jutrzejszym planie zajęć była już dość przytłaczająca.
- W takim razie do jutra. - odparł niemalże automatycznie, uśmiechając się jednocześnie. Najwidoczniej chciał mnie upewnić w tym, że faktycznie odprawia mnie do swojej jaskini. Popatrzyłam na niego jeszcze przez chwilę, myśląc, czy zapytać go o to, czy sam dotrze do siebie, jednak zrezygnowałam. Nie żegnając się, zeszłam po kamiennych schodkach w dół.
W połowie drogi zatrzymałam się, słysząc nieco nietypowy dźwięk... Szczęk ocierania o sobie drobnych kółeczek metalowego łańcuszka. Zastrzygłam uchem i skierowałam pysk w jego stronę. Dyndał kilka metrów ode mnie, przewieszony przez jedną z niskich gałęzi. Przymrużyłam oczy, nie do końca pewna, czy się nie przewidziałam, jednak widocznie coś rzeczywiście tam było. Weszłam w gęstwinę otaczającą Park we watasze i ze zwinnością lisa podeszłam na tyle blisko, że owa rzecz znajdowała się na wysokości moich oczu. To rzeczywiście był... medalion. Na obrazku przykrytym szkiełkiem w kształcie łezki znajdował się obrazek z wiejską chatą w zimowej scenerii. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam. To, aby zostawił go tu człowiek było raczej niemożliwe. Od wieków ich tutaj nie było. Nie wierzyłam, aby tak długo wisiał na tej lichej gałązce. Rozejrzałam się na boki, jakby kontrolując, czy nikt nie widzi, bądź czy nikt nie biegnie za swoim zgubionym elementem biżuterii. Odpowiedział mi wiatr kołyszące żółte drzewa. Przełożyłam więc głowę za pętelkę i strząsnęłam naszyjnik z gałęzi. Obyło się to bez problemów i już chwilę później poczułam chłód łańcuszka na karku. Stałam jeszcze tak przez chwilę, wpatrując się w zamyśleniu w swoje nowe akcesoria, po czym skierowałam się do swojej jaskini.
***
Ocknęłam się i szybko spostrzegłam, że słońce już zachodziło. Stanęłam na równe łapy. Zbiórka! Już całkiem rozbudzona popędziłam do Zielonego Lasu, w którym to miały miejsce treningi. Zajęło mi to dosłownie chwilę, gdyż zdobyłam się na najszybsze tempo biegu... niestety było już za późno. Zastałam polanę pustą. Zdezorientowana zaczęłam się rozglądać dookoła. Ponownie popatrzyłam na słońce... pnące się ku górze. Otworzyłam szerzej oczy. Przecież... ale... czyżbym straciła poczucie czasu? Wychodzi na to, że w rzeczywistości nie stawiłam się na nocnym dyżurze w agencji, a mój trening jeszcze się nie odbył... Przespałam całą noc i wygląda na to, że dziś to nie wczoraj, a ja powinnam się udać do Miasta w poszukiwaniu pracy. Gdybym nie musiała tego zrobić, mogłabym biec do biura i wytłumaczyć sprawę, jednak musiałam najpierw zająć się ludzką pracą... cudnie. I co ja teraz powiem szefowi? Zabije mnie i powiesi moją głowę na ścianie. Zdenerwowana zaczęłam dreptać w miejscu, mając pewność, że nikt mnie nie widzi. Przecież Sohara nigdy się nie denerwuje, nigdy nie panikuje, jest obowiązkowa i punktualna... Moje zaspanie do pracy i całe to zakłopotanie i zagubienie w teraźniejszości nie wróży niczego dobrego.Westchnęłam i szybko potruchtałam na zachód. Serce ku mojemu zdumieniu waliło w mojej piersi jak młotem. Rzadko kiedy bywałam w Mieście. Drażniła mnie obecność wielu ludzi na raz. Zdecydowanie wolałam żyć ze świadomością, że jestem wśród "swoich". Nie bałam się, lecz denerwowałam. Na samą myśl o bliskim spotkaniu z jednym z nich i płaszczeniu się przed nim, w oczekiwaniu na jakąś dobrze płatną pracę, wzdrygnęłam się. To nie będzie przyjemny dzień i jestem tego absolutnie pewna. To właśnie od tego dnia moje życie legnie w gruzach na tyle, że nie będę mogła się pozbierać przez nadmiar pracy. Jednak każde z tych zajęć było tak dla mnie ważne, że nie potrafiłabym z nich zrezygnować.
Kilkanaście minut szybkiego marszu później dotarłam do Miasta, a dokładniej mówiąc - na jego skraj. Zatrzymałam się przy metalowej siatce, pod którą znajdowała się dziura, przez którą bez problemu przecisnąłby się kucający człowiek. Zmieniłam się w formę ludzką i przeszłam pod płotem. Byłam już po drugiej stronie mojego małego światka. Byłam tam, gdzie ludzie spędzali większość swojego zabieganego życia. Niebawem mam do nich dołączyć. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam schodzić z pagórka, w dół, do pierwszej i za razem najbardziej niebezpiecznej ulicy, na której znajdowali się liczni bezdomni, zwykle z flaszką wódki lub puszką piwa w ręce. Przychodziły tam też dzieciaki, które wiedziały, że policja akurat tam nie patroluje, gdyż wiedzą, że tych slumsów zwyczajnie nie da się opanować. Brały różnego używki - piły, paliły, ćpały...
Weszłam na chodnik i szybko ruszyłam w dalszą drogę. Ludzie rzucali mi nienawistne spojrzenia, nierzadko wykrzykując jakieś przekleństwa. Starałam się ich ignorować, przyspieszając jeszcze bardziej. Wyglądałam na zwyczajną czternastolatkę, więc nigdy nie było pewne, co właścicielom tych obrzydliwych pysków przyjdzie do głowy. Włożyłam ręce do kieszeni zgniłozielonej bluzy, w duchu przeklinając to, że poza nią mam na sobie tylko krótką szkolną spódnicę sięgającą do połowy ud, cienkie rajstopki i skórzane mokasyny. Zdecydowanie wyróżniałam się spośród na wpół przytomnych bezdomnych w spoconych koszulkach, którym nawet nie przyszło do głowy, by choć raz sprawdzić, co jest po drugiej strony płotu, spod którego często wychodzili zadbani i pewni siebie ludzie. Zapewne byli zbyt pijani, by w ogóle o tym pomyśleć. Z drugiej strony to właściwie dobrze. Nie musimy się ich obawiać.
Kiedy po kilkakrotnym skręceniu na skrzyżowaniach zaczęłam wchodzić do coraz bardziej zadbanej i bogatej części Miasta, odetchnęłam w duchu, cicho dziękując, że już nie muszę się martwić o swoje zdrowie, życie czy chociażby dziewictwo. Dopiero teraz do mnie dotarło to, że nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mogłabym znaleźć pracę. Zaczepiać losowych ludzi i dopytywać? Nie, to wyjątkowo głupie. Medalion podrygiwał na mojej piersi przy każdym kroku, dodając mi chociaż odrobinę otuchy. Ludzie byli zbyt zajęci pędzeniem do pracy, by zwrócić uwagę na pewną młodą osobę, którą byłam ja. Zagubiona rozglądałam się na boki, będąc niemalże absolutnie pewna, że w drodze powrotnej zgubię drogę i nie dotrę do watahy... w końcu byłam tu góra trzy razy.
Zrezygnowana usiadłam na ławce i podparłam głowę na dłoniach. Znudzona patrzyłam jak ludzie, którzy najwyraźniej mieli tego dnia wolne podchodzą i odchodzą od okienka lodziarni, trzymając za ręce swoje pociechy, które albo zadowolone trzymały w swoich tłustych rączkach wafelek z lodem, albo wciąż decydowały się na smak. Uśmiechnęłam się lekko. W okienku siedziała pulchna kobieta, która ze zmęczonym uśmiechem oczekiwała na złożenie zamówienia przez dziewczynkę stojącą na podeście. Miała długie, złote włosy splecione w dwa grube warkocze, a pod pachą ściskała pluszowego słonika. Tuż za nią stał dość masywny ojciec i cierpliwie oczekiwał, aż ta się na coś zdecyduje.
- To ja chcę smak... gumowy! - wykrzyknęła po chwili. Ekspedientka od razu zaczęła grzebać metalową gałkownicą w srebrnej misce postawionej w lodówce, wraz z kilkunastoma innymi smakami lodów.
- Albo nie! Jabłkowy! - zmieniła zdanie mała. Kobieta nic nie mówiąc zanurzyła łyżkę w wodzie, wypłukała ją i lekko wytrzepała, a następnie nałożyła do wafelka zielone lody dziewczynce. Mężczyzna podał jej kilka monet i odszedł. Obserwowałam jej pracę jeszcze przez dobrą chwilę, a później mój wzrok przykuła karteczka przyklejona bezbarwną taśmą klejącą do szyby okienka: "Poszukuję kogoś do pomocy". Było to napisane ręcznie, markerem, koślawym pismem, które musiało należeć do lodziarki.
Wstałam i weszłam do skromnej cukierni, która była połączona z ową lodziarnią. Kobieta nawet mnie nie zauważyła, bowiem była zbyt zajęta oczekiwaniem na podjęcie decyzji przez małego chłopca, którego na rękach trzymała wysoka kobieta. Lodziarka siedziała sama na krzesełku, a w samej cukierni, w której stały raptem dwa stoliki było całkiem pusto. Najwidoczniej większą popularnością cieszyło się szybkie kupowanie kulkowanych lodów smakowych, bądź lodów waniliowo-czekoladowych, nazywanych "włoskimi", bądź "amerykańskimi", niż kruchych ciastek z nadzieniem wiśniowym. Nie bardzo wiedziałam, na czym polegała różnica, bo właściwie na lodach byłam tylko raz... co prawda gdzie indziej, w nieco większej kawiarni, razem z bratem na skromne uczczenie naszych drugich urodzin.
Odczekałam, aż z kolejki odejdzie ostatni klient, a sama kobieta obetrze nadgarstkiem pot z czoła i odwróci się w moją stronę.
- W czymś pomóc? - zapytała, zdobywając się na lekki uśmiech.
- Nie... ja tylko chciałam zapytać, czy wciąż poszukuje pani kogoś do pracy.
- Tak! - wymsknęło jej się, a na jej twarzy malowała się przedwczesna ulga - To znaczy... zgadza się.
- W takim razie ja byłabym chętna - uśmiechnęłam się do niej, poprawiając swoje czerwone okulary, które znowu zsunęły się nieco z mojego nosa. Kobieta obejrzała mnie od stóp do głów i odpowiedziała, wstając z krzesełka:
- Czy ty nie czasem jesteś za młoda?
- Nie... mam obecnie... - szybko przeliczyłam, ile powinnam mieć obecnie ludzkich lat, po czym dokończyłam myśl: - ...dwadzieścia siedem lat.
- Rozumiem... - mruknęła, unosząc gęste brwi w głębokim zaskoczeniu - W takim razie naprawdę chcesz mi pomóc? Nie płacę zbyt wiele, bo utrzymuję się sama, więc...
- Nic nie szkodzi. Ważne, bylebym zarobiła przynajmniej jakieś grosze.
Tym razem już naprawdę jej ulżyło. Szczerość wymalowana na mojej twarzy najwidoczniej upewniło ją w tym, że mówię prawdę.
- W takim razie... proszę, upnij włosy, a dam ci rękawiczki i fartuch.
Nieco zdezorientowana zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu pomocy. Czym mogłabym upiąć moje długie, czekoladowe włosy? Nie miałam przy sobie żadnej wstążki ani gumki, która mogłaby być w tym momencie niezmiernie pomocna.
- Niech zgadnę... nie masz gumki? - zaśmiała się lekko. Pokiwałam głową ze skwaszoną miną. Kobieta sprawnie ściągnęła jedną z licznych innych, jakie nosiła na nadgarstku i podała mi ją. - Proszę.
- Dziękuję pani... - odpowiedziałam, starając się zrobić jak najrówniejszą kitkę, jednak wyszło mi to raczej marnie. Kosmyki wymykały się z mojej fryzury i opadały, okalając mi twarz. Machnęła na to nonszalancko.
- Mów mi Ley. Tak właściwie nazywam się Leyanira Hamonni, ale wystarczy po prostu Ley.
Od razu przed moimi oczami pojawił się obraz Leyaniry z Watahy Magicznych Wilków, która odeszła od nas jakiś czas temu... szybko otrząsnęłam się z tego wrażenia, będąc absolutnie pewna, że to nie ona. Nie była choćby odrobinę podobna do naszej Leyaniry.
- Ja jestem Sohara Purpura... ale wystarczy Haro lub Sohara.
- Jasne, Haro. Ciekawe imię - zaśmiała się, podając mi fartuch. Przełożyłam go przez głowę i zawiązałam wstążkę na kokardę. Sama nie wiem, jak tego dokonałam, jednak byłam zadowolona, że udało mi się to od razu.
- To co mam robić? - zapytałam, zakładając foliowe rękawiczki.
- Obsługiwać klientów... szybko rozumiesz, na czym rzecz polega, to wcale nie aż takie trudne.
Bacznie obserwowałam przez najbliższe pół godziny poczynania Ley, aż ta w końcu oświadczyła, że sama mogę się tym zająć, a ona najwyżej będzie pomagać. Tak się stało. Za pierwszym razem lód mi upadł, na co Ley szybko wybrnęła z sytuacji, tłumacząc zgodnie z prawdą klientowi, że jestem tu nowa i dopiero się uczę. Przytaknął tylko i odczekał, aż spróbuję ponownie. Tym razem byłam bardziej uważna i nie upuściłam przysmaku. Później szło mi to coraz szybciej i lepiej.
Sama nie wiem kiedy wybiła szesnasta, lecz widząc zegar osadzony na ścianie ratuszu i godzinę, jaką wskazywał, oświadczyłam jej, że muszę się już zbierać. Pożegnała mnie i puściła do domu. Był tylko jeden problem... nie miałam pojęcia, jak dojść do watahy. Nie mogłam użyć Lampki Motyla, która od razu przykułaby uwagę ciekawskich ludzi. Musiałam poradzić sobie sama... jednak wyszło mi to marnie, bo uznałam, że się zgubiłam już kilka minut później. Cudnie. Misje wykonuję z całkowitym powodzeniem, nigdy nie gubiąc drogi, a z nieszczęsnego Miasta wyswobodzić się nie mogę. O siedemnastej muszę być już na treningu. Jeśli nie znajdę drogi, nie wiem co zrobię. Nie mogę zawalić po raz kolejny. Nie tracąc nadziei, która i tak malała z minuty na minutę, dalej błądziłam między osiedlami, już całkiem gubiąc trop i przechodząc już po raz nie wiem który obok zniewieściałego spożywczaka. Nie wiedziałam, która jest godzina, ani tym bardziej jak znaleźć płot z przejściem do watahy.
<chętny? Byleby ktoś, kto potrafi zmieniać się w człowieka i doprowadzi biedną Haro do watahy>
Uwagi: brak
Od Shiry „Strachliwy Obserwator” cz. 1 (C.D Valka)
Obudziłam się. Szeroko ziewnęłam. Znajdowałam się w niezbyt dopracowanym
szałasie zrobionym z drewna. Zbudowałam go sama, na obrzeżach Zielonego
Lasu. Trzymałam się z dala od innych, tylko w potrzebie zbliżałam się
do centrum watahy. Za towarzystwo stanowiła mi przyroda, lub sama ja.
Może wydawać się dziwne, że ja, jako wilk, zwierzę zazwyczaj łączące się
w grupy, staram się tego unikać. Nikt jednak nie jest w stanie wpłynąć
na mnie, więc zapewne zostanie mi tak do końca mojego jakże krótkiego
życia. Silne uczucie pragnienia nie dawało mi spokoju od samego rana.
Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to Wodopój. Nie była to daleka droga, a
potrzeba pragnienia wciąż o sobie przypominało. Byłam wręcz zmuszona,
by udać się właśnie tam, ze względu na silną, wspominaną wcześniej
potrzebę. Przyjęłam pozycję, jakbym się czołgała – było to spowodowane
kiepskim, niskim wyjściem. Musiałam jeszcze, jak się okazało, przeciskać
między drzewami i krzakami, gdyż moje schronienie było szczelnie ukryte
za wszelkiego rodzaju florą Zielonego Lasu, dokładniej na obrzeżach
owego lasu. Ptaki właśnie rozpoczęły poranny koncert. Oczywiście
dodawało to tylko uroku mojej wyprawie nad Wodopój. Do moich uszu
dobiegł szum wody, jego dźwięk. Przyspieszyłam. Moim oczom ukazał się
widok tysięcy, może nawet miliona, kropel łączących się w jedną wielką
całość – zbiornik wodny zwany wodospadem, małym wodospadem. Schyliłam mą
szyją. Na wargach poczułam chłód wody, którą piłam. Dopiero po chwili
zauważyłam, że ktoś mi się przygląda. Ostrożnie odwróciłam się. Ujrzałam
czarną waderę pokrytą czerwonymi plamami. Gdy tylko spostrzegła, że ją
widzę, zerwała się do szybkiego biegu.
- Stój! Porozmawiajmy! – Zaczęłam krzyczeć do obserwującej wcześniej mnie wilczycy. Zaczął się pościg.
< Valka? Nikt nie odpisuje na chętnego, więc chyba muszę pisać do konkretnych osób… >
Uwagi: Spróbuj pisać dłuższe op... wiem, że potrafisz to zrobić. :)
- Stój! Porozmawiajmy! – Zaczęłam krzyczeć do obserwującej wcześniej mnie wilczycy. Zaczął się pościg.
< Valka? Nikt nie odpisuje na chętnego, więc chyba muszę pisać do konkretnych osób… >
Uwagi: Spróbuj pisać dłuższe op... wiem, że potrafisz to zrobić. :)
poniedziałek, 15 lutego 2016
Od Mizuki "Wiosenne porządki" cz.4
Po spotkaniu mojego brata wszystkie moje wspomnienia wróciły. Jako
szczeniaki rzadko spędzaliśmy ze sobą czas. Jednak i tak był dla mnie
bardzo ważną osobą. Pozostałe wilki z watahy nie były zadowolone z mojej
obecności. Jednak miałam gdzieś ich zdanie. Tereny mojego brata były
wielkie i piękne, lecz i tak nie chciałam zostać tam na zawsze.
Zaczynałam tęsknić za wilkami z Watahy Magicznych Wilków. Chciałam
jednak spędzić choć trochę czasu z moim bratem. Jeden z wilków
zaprowadził mnie do mojej jaskini. Zapadła już noc. Ta kraina była
bardzo dziwna. Mimo że znajdowała się pod ziemią było tam ciemno, a za
dnia jasno. Nie było tam słońca, księżyca i gwiazd za którymi
tęskniłam. Niebo nad watahą było takie puste. Moja jaskinia była duża,
aż za duża. Wszystko w watasze mojego brata zdawało się być takie dziwne
i przyprawiające mnie o dreszcze. Zwinęłam się w kłębek i poszłam spać.
Obudziło mnie czyjeś wycie. Zerwałam się na równe łapy i pobiegłam
zobaczyć co się stało. Był środek nocy, było może około godziny drugiej.
Z oddali słychać było czyjeś piski, jednak gorsze było to co stało się
później. Piski i wycie ustały, a ja znalazłam się koło martwego wilka.
Miał on podgryzioną całą szyję. Obok stał wilk. Od samego patrzenia na
niego ze strachu nie mogłam się ruszyć. Miałam ochotę uciec, krzyczeć
jednak nie mogłam. Po prostu stałam i wpatrywałam się w to coś, co tylko
przypominało wilka, jednak tak na prawdę było bestią. Był on czarny jak
noc, jego czerwone oczy były takie... piękne? Nie wiem czemu właśnie tak
pomyślałam. Z jego pyska wysunięte były dwa kły po których ściekała
krew. Był on trochę ubrudzony w krwi ofiary. Na jego klatce piersiowej
widniało mnóstwo zadrapań, które zrobiła najwidoczniej ofiara. Jednak
jego rany bardzo szybko się goiły. Nagle usłyszałam dziwny dźwięk w
mojej głowie. Dźwięk ten sprawiał, że głowa zaczęła mnie boleć. Z bólu
upadłam na ziemię. Dźwięk ten miał bardzo wysoką częstotliwość, której
nie sposób opisać. Miało to mieć chyba na celu tortury. Nagle cisza.
Podniosłam się jednak nie było ani go ani ofiary. Szybko pobiegłam do
jaskini alfy. Niemal wpadłam na niego wbiegając do jaskini.
- Ares... Ares - mówiłam zdyszana
- Uspokój się - powiedział
- Jak można być spokojnym? Wiesz co właśnie się stało - Spojrzałam na niego
- Tak, wiem - powiedział, wpatrując się w ziemię.
- Czemu nie pomogliście temu wilkowi?
Ares nie odpowiedział, wpatrywał się tylko dalej w ziemię.
- Słysz ty mnie? - podniosłam głos
- Nie powinnaś się w to mieszać - wydukał
- Co to ma niby znaczyć? I czym była ta istota która zabiła tego wilka i prawie mnie?
- Tak jest skonstruowany nasz świat, nie możemy tego zmienić. A istotę, którą spotkałaś nazywamy czarnymi demonami.
- Ale dlaczego się nie bronicie?
- Chodź za mną - powiedział
Ares prowadził mnie przez swoją jaskinie aż doszedł do jej końca, podniósł przednią łapę i położył na jednym kawałku ściany. Przed naszymi oczami otworzyło się przejście. Pierwszy raz widziałam żeby wilki używały ukrytych przejść. Bardziej podobne było to do... ludzi. Weszliśmy do tajemniczej komnaty, schodziliśmy coraz niżej i niżej aż doszliśmy do sali wymalowanej pewnymi malowidłami.
- Widzisz jest pewna bardzo stara Legenda. Dawno temu na tych terenach mieszkały bardzo dobre istoty, pilnowały one porządku. Cała ta kraina była po prostu piękna, mieszkały na niej różne magiczne stworzenia których teraz już nie ma. Całe to miejsce było uznawane za raj dla wszystkich żywych istot. Jednak w wyniku wielu wojen na powierzchni, powiększania miast i zatruć powietrza i wody cała kraina stawała się coraz bardziej mroczna jednak nadal była. Aż do czasu kiedy ludzie odnaleźli to miejsce. Palili wszystko co spotkali na swej drodze pozostawiając po sobie tylko spaloną ziemię i popiół. A istoty, które spotykali zabijali lub brali w niewolę. Istoty, które przetrwały postanowiły poszukać pomocy. Wezwały one demony. Zawarli z nimi pakt, że za cenę ich krwi pomogą im pozbyć się ludzi. Tak też się stało. Z terenów podziemnej krainy zniknęli ludzie, większość wejść została zawalona by nie doprowadzić do kolnego napadu. Tereny ponownie stały się piękne i magiczne, jednak wiele istot magicznych wyginęło. Pojawił się jeszcze nowy problem: istoty pomimo obietnic, że znikną po pozbyciu się najeźdźców nie zrobiły tego. Osiedlili się one w najmroczniejszej części podziemi i żyją tam do dziś. Wychodzą raz na jakiś czas by zdobyć "pożywienie". Jednak ostatnio ataki się nasiliły, dzieją się coraz częściej i na większą skalę. Ostatnio nasza wataha przeżyła największą stratę zaginął bowiem mój... mój synek, jednak co gorsza oni go zabrali ze sobą - wypowiadając ostatnie zdanie po pysku Aresa spłynęły łzy.
W mojej głowie pojawiło się jeszcze więcej pytań niż wcześniej, na przykład jak znalazł się tu mój brat? Czy jego syn żyje? A co z jego matką? Pomimo tak dużej ilości postanowiłam go już nie męczyć zbędnymi pytaniami. Podeszłam do niego i wypowiedziałam tylko jedno zdanie:
- Na pewne uda mi się go uratować - Powiedziałam dotykając jego nosa swoim
Na te słowa oczy mojego brata zaraz się powiększyły.
- A więc to jednak jesteś ty... - powiedział spoglądając na mnie
CDN
Uwagi: Znajdź różnicę:
Nieprawidłowo (a tak właśnie piszesz):
-Tak, wiem- powiedział
Prawidłowo (tak powinnaś pisać):
- Tak, wiem - powiedział
- Ares... Ares - mówiłam zdyszana
- Uspokój się - powiedział
- Jak można być spokojnym? Wiesz co właśnie się stało - Spojrzałam na niego
- Tak, wiem - powiedział, wpatrując się w ziemię.
- Czemu nie pomogliście temu wilkowi?
Ares nie odpowiedział, wpatrywał się tylko dalej w ziemię.
- Słysz ty mnie? - podniosłam głos
- Nie powinnaś się w to mieszać - wydukał
- Co to ma niby znaczyć? I czym była ta istota która zabiła tego wilka i prawie mnie?
- Tak jest skonstruowany nasz świat, nie możemy tego zmienić. A istotę, którą spotkałaś nazywamy czarnymi demonami.
- Ale dlaczego się nie bronicie?
- Chodź za mną - powiedział
Ares prowadził mnie przez swoją jaskinie aż doszedł do jej końca, podniósł przednią łapę i położył na jednym kawałku ściany. Przed naszymi oczami otworzyło się przejście. Pierwszy raz widziałam żeby wilki używały ukrytych przejść. Bardziej podobne było to do... ludzi. Weszliśmy do tajemniczej komnaty, schodziliśmy coraz niżej i niżej aż doszliśmy do sali wymalowanej pewnymi malowidłami.
- Widzisz jest pewna bardzo stara Legenda. Dawno temu na tych terenach mieszkały bardzo dobre istoty, pilnowały one porządku. Cała ta kraina była po prostu piękna, mieszkały na niej różne magiczne stworzenia których teraz już nie ma. Całe to miejsce było uznawane za raj dla wszystkich żywych istot. Jednak w wyniku wielu wojen na powierzchni, powiększania miast i zatruć powietrza i wody cała kraina stawała się coraz bardziej mroczna jednak nadal była. Aż do czasu kiedy ludzie odnaleźli to miejsce. Palili wszystko co spotkali na swej drodze pozostawiając po sobie tylko spaloną ziemię i popiół. A istoty, które spotykali zabijali lub brali w niewolę. Istoty, które przetrwały postanowiły poszukać pomocy. Wezwały one demony. Zawarli z nimi pakt, że za cenę ich krwi pomogą im pozbyć się ludzi. Tak też się stało. Z terenów podziemnej krainy zniknęli ludzie, większość wejść została zawalona by nie doprowadzić do kolnego napadu. Tereny ponownie stały się piękne i magiczne, jednak wiele istot magicznych wyginęło. Pojawił się jeszcze nowy problem: istoty pomimo obietnic, że znikną po pozbyciu się najeźdźców nie zrobiły tego. Osiedlili się one w najmroczniejszej części podziemi i żyją tam do dziś. Wychodzą raz na jakiś czas by zdobyć "pożywienie". Jednak ostatnio ataki się nasiliły, dzieją się coraz częściej i na większą skalę. Ostatnio nasza wataha przeżyła największą stratę zaginął bowiem mój... mój synek, jednak co gorsza oni go zabrali ze sobą - wypowiadając ostatnie zdanie po pysku Aresa spłynęły łzy.
W mojej głowie pojawiło się jeszcze więcej pytań niż wcześniej, na przykład jak znalazł się tu mój brat? Czy jego syn żyje? A co z jego matką? Pomimo tak dużej ilości postanowiłam go już nie męczyć zbędnymi pytaniami. Podeszłam do niego i wypowiedziałam tylko jedno zdanie:
- Na pewne uda mi się go uratować - Powiedziałam dotykając jego nosa swoim
Na te słowa oczy mojego brata zaraz się powiększyły.
- A więc to jednak jesteś ty... - powiedział spoglądając na mnie
CDN
Uwagi: Znajdź różnicę:
Nieprawidłowo (a tak właśnie piszesz):
-Tak, wiem- powiedział
Prawidłowo (tak powinnaś pisać):
- Tak, wiem - powiedział
Od Epony "Kochane króliczki"
Byłam w Zielonym Lesie. Przyszłam upolować coś łatwego i coś do znęcania
się. Zauważyłam królika. Zaczęłam się powoli skradać. Byłam coraz
bliżej, coraz bliżej... I skoczyłam. Złapałam go, ale niestety od razu
go zabiłam. W pobliżu zauważyłam kolejnego. Tym razem wzleciałam w
powietrze wypatrzyłam go i runęłam w dół jak strzała. Nie zdążył się
zorientować, a już trzymałam go między łapami. Może to brzmi okrutnie,
ale powoli po kawałku zaczęłam mu wyrywać futro. Później powoli go
dusiłam czując jak przestaje oddychać. W końcu, gdy już umarł zaczęłam
go jeść. Tego pierwszego też powoli jadłam, powoli rozrywając mięśnie.
Pomyślałam, że już czas wracać do watahy, ponieważ zaraz zajdzie
słońce. Leciałam powoli delektując się świeżym powietrzem. Gdy
doleciałam spotkałam Onurixa, dziwnie się na mnie patrzył. W końcu byłam
cała we krwi, więc zapytał czemu jestem cała czerwona. Popatrzyłam po
łapach. Zapomniałam się wylizać. Odpowiedziałam, że przed chwilą
brutalnie zabijałam króliki. Trochę się zdziwił, lecz zrozumiał.
Zobaczyłam, że jest już ciemno, więc spytałam się czemu wychodzi z
jaskini po zmierzchu. Odpowiedział, że chodzi szukać wilków we krwi. Po czym ryknął śmiechem. Zaczęliśmy się zwijać że śmiechu. Na rozmowie i
śmianiu minęło nam dużo czasu, zobaczyliśmy, że księżyc jest już po
środku nieba. Onurix odprowadził mnie do jaskini i sam wrócił do swojej. Przed swoją jaskinią ujrzałam króliczka, więc czym prędzej
zagoniłam go do jaskini i zaczęłam się nim brutalnie bawić.
Uwagi: Zielony Las to nazwa miejsca, więc należy zapisywać ją wielkimi literami. Unikaj powtórzeń wyrazów...
Uwagi: Zielony Las to nazwa miejsca, więc należy zapisywać ją wielkimi literami. Unikaj powtórzeń wyrazów...
Od Epony "Nocny koszmar" cz. 1 (cd. chętny)
Obudziłam się w środku nocy. To było normą, ale teraz coś było nie tak.
Wywlokłam się niechętnie z nory i zaczęłam węszyć. Poczułam odrażający
odór czegoś lub kogoś. Nie wiedziałam o co chodzi. Po chwili
zorientowałam się co to. Szybko pogalopowałam w stronę północnej części
watahy. Zobaczyłam tam człowieka znienawidzonego do szpiku kości. Był to
kłusownik. A skąd to wiedziałam? Miał przy boku strzelbę i czaił się w
krzakach czekając na coś. Wzniosłam się po cichu w powietrze, aby
zobaczyć o co chodzi. Celował do wilka. Wilk ten był chyba z naszej
watahy, ale nie miałam pewności. Zawyłam więc, żeby zwiewał. Nie wiedział o
co chodzi. Zorientował się w końcu, że w pobliżu jest człowiek. Jednak
nie zdążył szybko czmychnąć i oberwał odłamkiem kuli. Szybko podleciałam
do niego i spytałam się czy wszystko ok, nie czekając na odpowiedź.
Kłusownik stał tam dalej. Zagoniłam na niego sarnę, a ten zabiwszy ją
stał nad nią. Po paru sekundach poczułam jak przeszywający ból
paraliżuje mi łapę. Wilk pomógł mi dojść do szpitala. Zemdlałam od razu
jak doszliśmy. Obudziłam się na miękkim posłaniu. Łapę miałam w coś
zawiniętą. Był to chyba bandaż. Nad sobą ujrzałam krzątającą się
wilczycę. A po drugiej stronie łóżka ujrzałam wilka, który mnie tu
doprowadził, jednocześnie ratując życie. Obejrzałam go od góry do dołu i
pomyślałam, że raczej nie miał problemu z doprowadzeniem mnie tutaj. W
końcu zdobyłam się na lekki uśmiech i spytałam się komu zawdzięczam
uratowanie mojego marnego życia...
<chętny?>
Uwagi: "Odór" pisze się przez "ó". Może spróbujesz pisać nieco dłuższe op.? To wcale nie jest aż takie trudne i wiem, że potrafisz to zrobić. Dłuższe teksty są bardziej wartościowe. :)
<chętny?>
Uwagi: "Odór" pisze się przez "ó". Może spróbujesz pisać nieco dłuższe op.? To wcale nie jest aż takie trudne i wiem, że potrafisz to zrobić. Dłuższe teksty są bardziej wartościowe. :)
środa, 10 lutego 2016
Od Valki "Kiedyś nadajdzie starcia czas" cz. 5
Stałam tak w osłupieniu przez kolejne
kilka minut. Ja? Pokonać własnego ojca? To jakieś kpiny. Naprawdę
kpiny. Ciężko brać na poważnie coś, co nie ma w ogóle prawa
istnienia. Jestem niemalże zupełnie ślepa. Być może lada dzień
całkowicie stracę wzrok i jedynie co będę widzieć, to jednolitą
i bezkresną ciemność. Nie była to moja wymarzona wizja
przyszłości. Teraz jednak stałam przed dużo ważniejszą decyzją.
Tyczyła się mojego bytu albo niebytu. Czy warto w ogóle próbować?
Przecież to zupełnie jak skok na pewną śmierć. Przeszły mnie
dreszcze, gdy tylko pomyślałam o spotkaniu pysk w pysk z basiorem,
którego kiedyś mogłam nazywać “tatusiem”. W dodatku “kochanym
tatusiem”, a on mnie “skarbeńkiem”, “cudeńkiem”,
“wspaniałym maluszkiem” czy “śliczną księżniczką”.
Mimo, iż było to tak dawno, ja pamiętam to wyraźnie, w
przeciwieństwie do wszystkiego, co widziałam obecnie. Przez
większość czasu, gdy niczego nie robiłam, tylko bezcelowo
siedziałam i wpatrywałam się w istną breję kolorów, skupiając
się jednak na przywoływaniu wspomnień i dowolnego przeglądania
nich. Niekiedy przyłapywałam się na tym, że gorąca łza spływała
po moim policzku. Najpierw straciłam mamę, a później tatę...
przynajmniej w przypadku mamy wiem, że nic jej nie grozi. Nie
martwię się o nią. Odeszła. Pewnie tam, gdzie jest teraz jest jej lepiej. Z tatą jest inaczej. Wiem, że jego dusza
cierpi, a xeral, z którym miałam przyjemność “rozmawiać”
jeszcze bardziej mi to uzmysłowił. Czy naprawdę jest jakiś sens
tego, by musiał to wytrzymywać dalej? Nie lepiej byłoby to
zatrzymać? I to jak najprędzej? Jedyny problem, jaki stał mi na
przeszkodzie był mój charakter. Mój strach. Istna fobia. Fobia
przed wilkami. Ciekawe czy ma to jakąś nazwę... Nie uczyli tego w
szkole, więc nie było chociażby najmniejszej szansy, abym mogła
się tego dowiedzieć.
Zamknęłam oczy i wzięłam kolejny
głęboki wdech. Przypomniały mi się te czasy, kiedy siedziałam na
Szczenięcej Polanie tylko z moim kuzynostwem i nikim więcej. Gdzie
się podziały te czasy? Byli jedynymi wilkami, które zapewniały mi
bezpieczeństwo, którym ufałam i nie uciekałam w popłochu. Nawet
przed nauczycielami potrzebowałam nie lada silnej woli, by nie uciec
jak skończony tchórz. Sohara i Dan byli inni. Lubiłam, gdy byli
blisko, gdy mnie przytulali, gdy rozmawiali, gdy chwalili wszelkie
postępy, jakie czyniłam. Teraz Sohara nie ma czasu, a Dan...
właściwie nie wiem co robi. Zawsze był rozkojarzony. Nie wiedział,
co się dookoła niego dzieje. Uśmiechnęłam się sama do siebie.
Właściwie to nie wiedziałam,
dlaczego właśnie o tym myślę. Dodaję sobie otuchy? Wyciszałam
wszystkie dźwięki, jakie słyszałam jeszcze chwilę temu? Kiedy
tylko sobie o tym przypomniałam, dzikie ryki wróciły ze zdwojoną
siłą. Ku swojemu zdumieniu zauważyłam, że jest już noc. W
każdym razie było ciemno, a ja wciąż czułam miedzy łapami
źdźbła trawy delikatnie poruszane przez wiatr. Jak to jest
możliwe, abym stała tak w bezruchu kilka godzin? A może po prostu
ktoś użył jakiegoś czaru? Przełknęłam ślinę. Przecież nie
potrafię medytować, a czuję się pełna siły i pewności siebie.
Zasnęłam na stojąco? Nie, to niemożliwe. Zaczęłam się
rozglądać, z głupią nadzieją, że coś lub ktoś odpowie mi na
zadane sobie pytania. Byłam sama. Słyszałam tylko szum drzew.
Wszystko w jednej chwili znowu ucichło. Zastygłam w bezruchu,
nawet przestając oddychać, jakby z obawy, że ktoś mnie dostrzeże.
Coś się stało. Wtedy usłyszałam wrzaski dobiegające gdzieś z
oddali. Najwyraźniej dopiero zaczął się atak... Myślałam, że
zemdleję, gdy tylko pomyślałam sobie, jaka rzeź mogła mieć
właśnie miejsce kilkaset metrów dalej, a ja sobie po prostu stoję. Co mam innego robić? W niczym nie pomogę. Nie ma takiej opcji.
Znowu jestem sparaliżowana ze strachu, całkowicie niezdolna do
jakiegokolwiek ruchu.
Zaczęłam się delikatnie kołysać na
boki. Zawróciło mi się w głowie od nawału myśli. Co robić?
Zostać czy iść im pomóc? Stchórzyć czy zdobyć się w końcu na
choć szczyptę odwagi? Nie wątpiłam w to, że nie należę do
grupy herosów. Przecież mnie przeraża cokolwiek zobaczę. I o ile
zobaczę. Przecież jestem tchórzem nad tchórzami. Mnie nic nie
pomoże. Nic. Jestem totalną porażką...
- Wdech i wydech. Spokój, Valka. Nie
denerwuj się. Gdy jesteś zestresowana nie potrafisz logicznie
myśleć... - szeptałam do siebie drżącym głosem. Ledwo łapałam
oddech. Był niepokojąco świszczący, a pierś sprawiała wrażenie
okutej stalową obręczą, uniemożliwiającą oddychanie. Barki,
łapy i kark zupełnie mi zdrętwiały. Serce waliło jak młotem.
Nie, muszę z tym skończyć. Zamknęłam oczy. Wyciszyłam myśli. W
mojej głowie zapanowała kompletna ciemność.
Podobno adrenalina uzależnia. Pora to
sprawdzić.
Otworzyłam ślepia i na gwałt
ruszyłam przed siebie, nie zważając na uderzające mnie liście i
gałęzie pobliskich krzaków. Jedne przeczesywały mi futro, inne
zadrapywały skórę. Nie zwracałam na to najmniejszej uwagi. Moje serce wciąż
łomotało, ale w inny sposób. Krew zaczęła jakby cierpnąć w
moich żyłach, ale wywołując u mnie uczucie przyjemnego
podniecenia. A więc to była ta adrenalina? A może po prostu chwila
szaleństwa? Nieważne. Trzeba to wykorzystać. Przez zmrużone
powieki, mające mnie chronić przed insektami i liśćmi wpadającymi
do oczu, wypatrzyłam gdzieś w oddali jakiś kształt skradający
się w zaroślach. O dziwo mnie nie dostrzegł. Zwolniłam, aż w
końcu całkiem się zatrzymałam. Nie spuszczałam z niego wzroku.
Zbliżał się. Najwidoczniej całkowicie podświadomie stałam się
niewidoczna. W pewnym momencie stanął tuż przede mną. Otworzył
szerzej złote ślepia, świecące niczym latarki w nocy, gdy
zorientował się, że ktoś sapie w jego grzywkę i poczuł mój
zapach, jednak niczego nie dostrzegł. Byłam od niego o głowę
wyższa. Cuchnął siarką. Musiał pochodzić z watahy Asai.
Stałam się widoczna. Jego pysk
znajdował się na wysokości mojej piersi. Światło wydobywające
się z jego oczu stało się jeszcze jaśniejsze, a później
najwyraźniej uniósł łeb, by popatrzeć w moje jaskrawozielone
oczy z szarymi źrenicami. To wystarczyło, bym go zapamiętała.
Poczuła. Pożądała. Poczułam znajome mrowienie na całym ciele.
Mój punkt widzenia nieco się zniżył, dzięki czemu byłam na jego
wysokości. Wrzasnął, lecz ja zatkałam mu usta łapą. Widziałam
już wyraźnie. To było wspaniałe uczucie. Uczucie adrenaliny.
Cudownej adrenaliny płynącej moimi rozgrzanymi żyłami. Basior
sapał przerażony. Nie dziwiłam mu się. W końcu niecodziennym
widokiem było to, gdy ktoś zmienia się w jego samego i przejmuje
na ten czas jego wszystkie umiejętności. Odsunęłam łapę. Nic
nie mówił, tylko wciąż sapał zdumiony z lekko rozwartymi
wargami. Jego mięśnie były napięte i gotowe do ucieczki. Moje kąciki ust rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Nie opuściłam
łapy, tylko z całej siły, jaką tylko posiadałam uderzyłam go w
czaszkę. Upadł. Mój nienaturalnie świecący wzrok zwrócił się
ku niemu. Nie ruszał się. Z jego nosa pociekła stróżka krwi.
Oddychał, jednak nie zanosiło się na to, aby się prędko miał
wybudzić. Popatrzyłam na swoją łapę. Miała szarą poduszeczkę
i zwieńczona była długimi srebrzystymi pazurami. Nie była moja.
Ja ją tylko zapożyczyłam. Nie wiem, na jak długo. Pewnie póki
nie znajdę lepszego i silniejszego celu.
Ruszyłam kłusem w kierunku
szaleńczych wrzasków wilków zdających się być obdzieranych ze
skóry. Światło wydobywające się z moich ślep muskało kolejne
to liście, tworząc za nimi przerażające cienie. Ja jednak się
nie bałam. Nie teraz. Nie teraz, gdy byłam kimś innym. Kilka chwil
później dotarłam aż na Wrzosową Łąkę. Tam rozgrywała się
istna rzeź. Nasi przegrywali. Właściwie to jakie pojęcie teraz ma
słowo “nasi”? Po czyjej stoję stronie? To nie było teraz
ważne. Mój wzrok zatrzymał się nie na nikim innym, jak na
znajomym wilku. Wilku, który nie wahał się, by zadać Kiiyuko
śmiertelnego ciosu, bez względu na to, że była nieśmiertelna. On
chciał się tylko wyżyć, dobijając ją za każdym razem, gdy
tylko uniosła głowę. Na moich oczach straciła siły, by w ogóle
to robić, a jej łeb leżał nieruchomo w trawie. Uznała, że to
nie miało sensu. Jej pierś opadała i unosiła się ciężko. Jej
zwykle biała sierść wyglądała teraz tak, jakby była oblana
wiadrem bordowej farby.
- Hej, Xander! - krzyknęłam poważnym,
męskim basem do basiora. Jego łapa z wyciągniętym najostrzejszym
z pazurów zatrzymała się w połowie drogi. Chciał rozpruć byłej
Alfie Watahy Magicznych Wilków brzuch. Zaczęłam truchtać w jego
stronę, jak gdyby nigdy nic. Nie zważałam na rozlew krwi, który
miał miejsce tuż przy moim barku.
- Co znowu?! - przekrzyknął te
wszystkie drące się wilki i szczęk broni. Miał naprawdę potężny
głos. Moje serce zabiło mocniej, gdy w pełni uświadomiłam sobie
to, że osoba, która spędzała mi sen z powiek od naprawdę
długiego czasu właśnie skupiała całą swoją uwagę na mojej
osobie. Kiiyuko nawet nie zareagowała. Stanęłam tuż przed nim.
Moje świecące oczy oświetliły jego pysk od dołu, powodując, że
jego oblicze stało się jeszcze bardziej wyniosłe, silne i mroczne.
To mi wystarczyło. Jego bliskość. To był mój ojciec. Nie nikt
inny, jak Alexander. Gdzieś tam w środku skrywał się właśnie
on. Mrowienie powróciło. Poczułam, jak moje łapy ponownie się
wydłużają, tak samo jak sierść. To nie zrobiło na nim żadnego
wrażenia. Wciąż wyglądał na tam samo znudzonego, jak chwilę
wcześniej. Nasze oczy były na tym samym poziomie. Dwóch Xandrów.
Klon z wilkiem rozpaczliwie potrzebującym mojej pomocy.
- Od zawsze wiedziałem, że kryje się
w tobie niezwykły potencjał – powiedział ku mojemu wielkiemu
zdumieniu. Co on wygadywał? O co mu w ogóle chodziło? Kręcił
głową, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Jego pysk jednak
wyglądał na całkiem opanowany. Zauważyłam, że Kiiyuko
niespokojnie poruszyła się w trawie. Przydusiłam jej pysk do ziemi
tylną łapą. Nie bardzo chciałam, aby podsłuchiwała nasze
rozmowy.
- Wiem kim jesteś – odpowiedział na
niezadane pytanie. Moje serce zaczęło bić szybciej, jednak z
mojego pyska nie zniknął wyraz głębokiego skupienia. Pewnie
stosował jakieś sztuczki. Tylko się zgrywa, by zdobyć moje
zaufanie i w końcu litość.
- I jestem z ciebie dumny. To wszystko
nie jest takie, jakie się zdaje. Tak naprawdę robimy to dla waszego
dobra. Pomóż nam, a wtedy wszystko ci wyjaśnimy – uśmiechnął
się delikatnie. Ta przebrzydła skóra przepełniona nienawiścią
do wszystkiego co go otacza chciała mi wmówić, że jej na mnie
zależy? Oj, co to to nie! Wykonałam szybki ruch, chwytając w
szczęki leżący w pobliżu miecz i jednym zamaszystym ruchem
odcięłam mu głowę. Poszło gładko. Patrzyłam, jak jego łeb
wciąż całkowicie pozbawiony wyrazu wylądował kilka metrów
dalej, gdzieś między walczącymi wilkami. Jego ciało się
zachwiało, a chwilę później łapy się zgięły, sprawiając,
że upadł... a raczej to, co z niego zostało. Wypuściłam z pyska
miecz. Upadł na trawę. Oddychałam szybko. To wszystko to tylko
sen. To sen. To sen. Tego nie ma, prawda? To tylko urojenia. Ja wcale nie zabiłam przed
chwilą wilka, który był kiedyś moim kochanym tatusiem. Jak w
transie skręciłam na lewo, odpychając zaklęciami zbieraninę
zakrwawionych wilków, ignorując to, że przez to wpadały na siebie
lub upadały. W końcu znalazłam to, czego szukałam. Odcięty łeb,
z którego z szyi sączyła się krew. Zaczęło mi huczeć w głowie.
Przypomniałam sobie, kiedy niegdyś Kiiyuko na lekcji wspomniała, że
jeśli zakopie się rozczłonkowane kończyny nieśmiertelnego gdzieś
głęboko w ziemi, nie ma szans, aby te się zrosły. Chwyciłam zębami za
jego grzywkę i uniosłam głowę do góry. Wilki, które to
spostrzegły wyglądały na wyjątkowo zdumione. W końcu było dwóch
Xandrów... jeden rozczłonkowany, drugi całkowicie żywy. Bez
problemu przeszłam między nimi i na powrót weszłam do Zielonego
Lasu. Nikt za mną nie szedł. I dobrze. Przynajmniej w spokoju będę
mogła zrobić to, czego chciałam.
To nie skok na pewną śmierć, tylko zamach na nią.
To nie skok na pewną śmierć, tylko zamach na nią.
Popatrzyłam na lekko skopaną ziemię,
pod którą metr głębiej krył się łeb mojego ojczulka. Później,
gdy wrócę do swojego wcielenia zajmę się tym, aby to miejsce
porosła wysoka trawa, która nie wzbudzi żadnych podejrzeń.
Tymczasem mam coś jeszcze do załatwienia. Jakiś czas temu wrzaski umilkły, wataha
Asai z jakiś powodów wycofała się do siebie. Skierowałam się w
stronę terenów wykraczających poza terytoria Watahy Magicznych
Wilków. Tak jak myślałam, wszyscy byli zbyt przejęci rozmową i
opatrywaniem ran, by dostrzec pewien cień, przemykający gdzieś
między drzewami. Tym cieniem byłam ja.
Nazywam się Valka. Moje imię oznacza
wojnę. Bezkresną, krwawą wojnę.
Uwagi: brak
Uwagi: brak
Od Zone "Wielka dziura" cz.1
Było wiosenne popołudnie, a ja w jaskini myślałam co tu teraz zrobić.
- Może pójdę się przejść? - jak powiedziałam, tak zrobiłam.
Wyszłam z jaskini i poszłam na zieloną łączkę. Chodziłam tak przez dwie godziny. Musiałam już wracać ponieważ miałam trening z wojownictwa, gdy nagle zobaczyłam coś wielkiego.
- Co to?! - powiedziałam do siebie ze zdziwieniem. Podleciałam do tego i okazało się że to wielka dziura! Była chyba głęboka na stu pięćdziesięciu metrów. Z jednej strony kusiło mnie żeby do niej wskoczyć, ale z drugiej strony bałam się, że to pułapka. Stałam dość długo przy dziurze, aż przypomniałam sobie że muszę wracać, bo za chwilę zaczynał się trening z wojownictwa. Akurat dziura była niedaleko więc wróciłam dość szybko. Weszłam do jaskini, ale coś mi się nie zgadzało. Nikogo nie było.
- Gdzie są wszyscy? - powiedziałam do siebie.
Zastanawiałam się przez chwilę i poszłam ich szukać. Szukałam ich wszędzie, oprócz dziury i nigdzie nie mogłam ich znaleźć, więc miałam już wracać. Byłam już w jaskini. Położyłam się na jej końcu. Zanim miałam zasnąć, myślałam i myślałam gdzie oni są.
- Pewnie są w dziurze i mam taką nadzieje, że wrócą w nocy.
Gdy oni jeszcze spali, ja wyszłam z jaskini i poszłam do dziury. Kusiło mnie, żeby wlecieć do niej, ale mówiłam sobie tak: " Jeszcze nie, jeszcze nie to nie ten czas". Mówiłam sobie tak przez jakieś pół godziny. Nastała już pora śniadaniowa, więc poszłam coś upolować. Widziałam sarnę, więc schowałam się za krzakiem i znienacka skoczyłam, ale niestety zdążyła się ocknąć i uciec, więc wróciłam do jaskini. Zobaczyłam, że wszyscy rozmawiają, więc zapytałam:
- O czym rozmawiacie?
< C.D.N jutro lub po 17 lutym ponieważ od 13 do 17 lutego mnie nie ma>
Uwagi: Powtórzeeeniaaaa... Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie. Zielona Łączka? Jesteś pewna, że istnieje tak oficjalnie nazwany teren we watasze? "Znaleźć" piszemy przez "ź". Poćwicz stawianie przecinków.
- Może pójdę się przejść? - jak powiedziałam, tak zrobiłam.
Wyszłam z jaskini i poszłam na zieloną łączkę. Chodziłam tak przez dwie godziny. Musiałam już wracać ponieważ miałam trening z wojownictwa, gdy nagle zobaczyłam coś wielkiego.
- Co to?! - powiedziałam do siebie ze zdziwieniem. Podleciałam do tego i okazało się że to wielka dziura! Była chyba głęboka na stu pięćdziesięciu metrów. Z jednej strony kusiło mnie żeby do niej wskoczyć, ale z drugiej strony bałam się, że to pułapka. Stałam dość długo przy dziurze, aż przypomniałam sobie że muszę wracać, bo za chwilę zaczynał się trening z wojownictwa. Akurat dziura była niedaleko więc wróciłam dość szybko. Weszłam do jaskini, ale coś mi się nie zgadzało. Nikogo nie było.
- Gdzie są wszyscy? - powiedziałam do siebie.
Zastanawiałam się przez chwilę i poszłam ich szukać. Szukałam ich wszędzie, oprócz dziury i nigdzie nie mogłam ich znaleźć, więc miałam już wracać. Byłam już w jaskini. Położyłam się na jej końcu. Zanim miałam zasnąć, myślałam i myślałam gdzie oni są.
- Pewnie są w dziurze i mam taką nadzieje, że wrócą w nocy.
***
Następnego dnia, gdy obudziłam się jako pierwsza wszyscy byli, czyli za pewnie wrócili wczoraj w nocy.Gdy oni jeszcze spali, ja wyszłam z jaskini i poszłam do dziury. Kusiło mnie, żeby wlecieć do niej, ale mówiłam sobie tak: " Jeszcze nie, jeszcze nie to nie ten czas". Mówiłam sobie tak przez jakieś pół godziny. Nastała już pora śniadaniowa, więc poszłam coś upolować. Widziałam sarnę, więc schowałam się za krzakiem i znienacka skoczyłam, ale niestety zdążyła się ocknąć i uciec, więc wróciłam do jaskini. Zobaczyłam, że wszyscy rozmawiają, więc zapytałam:
- O czym rozmawiacie?
< C.D.N jutro lub po 17 lutym ponieważ od 13 do 17 lutego mnie nie ma>
Uwagi: Powtórzeeeniaaaa... Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie. Zielona Łączka? Jesteś pewna, że istnieje tak oficjalnie nazwany teren we watasze? "Znaleźć" piszemy przez "ź". Poćwicz stawianie przecinków.
wtorek, 9 lutego 2016
Od Tośka "Jak się tu znalazłam?" cz. 2 (cd. Elizabeth)
Pierwszy raz od dawna rozmawiałem z waderą. Ale to chyba też wilk, nie?
- Ja jestem Tosiek. W zasadzie to też dopiero mnie przyjęli... - Po tych słowach zapadła ta niewygodna cisza. Cisza, którą przerwało burczenie w brzuchu.
- Jedzenie nam uciekło. Przez ciebie! Za karę coś wymyśl. - powiedziałem.
- Przeze mnie?! Żebyś wiedział ile się tam czaiłam!
- A kto się rzucił pierwszy?! No oczywiście, że ja!
- Pierwsza ją zauważyłam! To twoja wina!
- A nie, bo two.... - w tym momencie przerwały mi donośne kroki i szelest wśród krzaków. Coś zbliżało się w naszą stronę.
- Słyszysz to? - zapytałem rozglądając się.
- Co...? - zapytała Elizabeth. Po jej słowach zza krzaków wyłonił się niedźwiedź. Gdybym miał majty, to chyba bym w nie narobił. Ale że ich nie noszę, to nic się nie stało.
- WIEEEEEEEJJJJ! - nie mogło obejść się bez paniki. Oczywiście ja zerwałem się jako pierwszy, a Elizabeth za mną. Całe szczęście, po chwili przestał nas gonić.
- Czekaj! - szepnęła znacząco. - Nas jest dwoje! Tam jest nasz obiad!
Noooo... Nie powiem, że byłem zadowolony. Mimo to, ryzyko chyba było warte nagrody. Tyle jedzenia!
- Nooo... No to chodźmy! - powiedziałem i zaczęliśmy wychylać się zza drzewa. Oczywiście ona pierwsza...
(Elizabeth?)
Uwagi: Poćwicz stawianie przecinków.
- Ja jestem Tosiek. W zasadzie to też dopiero mnie przyjęli... - Po tych słowach zapadła ta niewygodna cisza. Cisza, którą przerwało burczenie w brzuchu.
- Jedzenie nam uciekło. Przez ciebie! Za karę coś wymyśl. - powiedziałem.
- Przeze mnie?! Żebyś wiedział ile się tam czaiłam!
- A kto się rzucił pierwszy?! No oczywiście, że ja!
- Pierwsza ją zauważyłam! To twoja wina!
- A nie, bo two.... - w tym momencie przerwały mi donośne kroki i szelest wśród krzaków. Coś zbliżało się w naszą stronę.
- Słyszysz to? - zapytałem rozglądając się.
- Co...? - zapytała Elizabeth. Po jej słowach zza krzaków wyłonił się niedźwiedź. Gdybym miał majty, to chyba bym w nie narobił. Ale że ich nie noszę, to nic się nie stało.
- WIEEEEEEEJJJJ! - nie mogło obejść się bez paniki. Oczywiście ja zerwałem się jako pierwszy, a Elizabeth za mną. Całe szczęście, po chwili przestał nas gonić.
- Czekaj! - szepnęła znacząco. - Nas jest dwoje! Tam jest nasz obiad!
Noooo... Nie powiem, że byłem zadowolony. Mimo to, ryzyko chyba było warte nagrody. Tyle jedzenia!
- Nooo... No to chodźmy! - powiedziałem i zaczęliśmy wychylać się zza drzewa. Oczywiście ona pierwsza...
(Elizabeth?)
Uwagi: Poćwicz stawianie przecinków.
Od Kirke "Dwa różne światy, lecz wspólny język" cz. 1
Niedawno
dorosłam... moje życie zmieniło się na zawsze. Koniec ze strachem...
koniec z przerwą od szukania odpowiedzi. Czas na kontynuacje podróży.
Dokąd idę? Idę do lasu, by upewnić się że...
- Riven! -
krzyknęłam kończąc swoją retrospekcje - do jasnej cholery! Rozumiem, że
chcesz pomóc i rozumiem, że masz ochotę mi przeszkadzać, bo Ci się
nudzi. Ale na Boga możesz być cicho? To już piąty raz gdy mi
przeszkadzasz! Rozumiem! Chcesz mnie chronić, ale nie potrzebuje
ochroniarza! Więc może tak o sobie znikniesz?! - krzyknęłam do niego,
ale mnie nie posłuchał i przez większość drogi zaczął mi nawijać czemu
nie może odejść. Przywiązanie... misja... odległość... bla bla bla...
Moje rozmyślenia przerwało warczenie.
- Te warki.... te
mrożące krew w żyłach warczenie... - stałam spokojnie z zamkniętymi
oczami - warknięcie, którego prawie nikt nie słyszał... - odwróciłam się i
spojrzałam mu w oczy - wilk, który pomógł mi przeskoczyć krater...
- Jednak pamiętasz nasze spotkanie... - mówił warcząc - a tak myślałem, że Cię zabije bez żadnego problemu...
- Prędzej ja zabije Ciebie, niż ty zobaczysz rozlew mojej krwi.
-
Oł, coś nie sądzę moja droga... - zaczął mnie okrążać i ogonem otarł o
moją szyje tuż przy pysku - sądzę... sądzę, że bez sensu skaczemy sobie
do gardeł... - przybliżył pysk do mojego ucha - i tak wojna nas czeka -
wyszeptał, a ja natychmiast go drapnęłam w pysk wściekła.
- Nie pozwolę, by twoja łapa stanęła w moim domu! - warknęłam - prędzej Cię zabiję...
- A kto powiedział, że ja chce? - złapał łapą królika i go zagryzł tak, że krew na jego pysku wyglądała ohydnie...
-
Nie jesteś z nami... jesteś z watahy Asai... - zaczęliśmy krążyć robiąc
ślady tworzące koło - nienawidzimy siebie nawzajem... a Ty mimo to nie
chcesz mnie zabić... - zaciekawiona nadal patrząc w jego ślepia
przepełnione gniewem, zemstą i zniewagą.
- Jestem specyficzny, moja droga wadero... a właśnie... może byś się przedstawiła? - spytał ze swoim złowieszczym uśmieszkiem.
- Kirke... - odparłam, a ten uśmiechnął się szerzej.
- Jestem Kasume... - przykuł mnie cieniem do podłoża - a Ty stałaś się moim celem...
- Jestem zaszczycona... - przewróciłam oczami - jeszcze mnie zjedz, to dopiero będzie.
-
Nie jem... ale kocham jak mój cel cierpi... powoli zabijam i potem
przywieszam głowę nad kominkiem... - odparł sarkastycznie i Riven
natychmiast go uderzył, puścił mnie, a ja natychmiast wyrwałam się w
ucieczkę. Zaczął gonić za mną i dobiegłam na klif. Zaczęła mu lecieć
piana z ust. Zrobiłam parę kroków do tyłu. Poczułam jak kończy mi się
grunt pod łapami. Zanim do mnie dobiegł skoczyłam na dół z zamkniętymi
oczami. Poczułam jak ocieram się o gałęzie, kamienie i... poczułam jak
coś mnie łapie... To nie była gałąź, to nie był kamień... to był cień...
****
Otworzyłam
oczy i ujrzałam jak cień zszywał moje rany... nie czułam żadnej różnicy
jakby... jakbym o nic nie uderzała... popatrzyłam w górę... a tam stał
Katsume... owinął mnie bardziej i uniósł na twardy grunt po czym
przygniótł mnie do drzewa.
-
Zwariowałaś?! - warknął - jedynie kto może Cię zabić to ja! - jego piana
leciała na moją sierść - Nie masz się zabijać dopóki ja tego nie
postanowię!
- Nie jesteś moim
panem! - warknęłam i go odepchnęłam - nie jestem twoją zabawką! Tylko
wolną waderą, którą sobie wybrałeś za cel!
- Posłuchaj ty... - przerwał nam grzmot piorunów... zaczął padać deszcz...
- Posłuchaj ty... - przerwał nam grzmot piorunów... zaczął padać deszcz...
- Nienawidzę deszczu... futro mi zmoknie i rzeczy jakie mam przy sobie... - gdy o tym pomyślałam natychmiast zobaczyłam, że... mój wróg zrobił nad nami dach z cienia, byśmy nie mokli.
-
Znajdźmy jakieś schronienie... potem możemy dalej sobie skakać do
gardeł... - odparł niechętnie i poszliśmy do jakiejś opuszczonej
jaskini. Rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy cicho przez większość
czasu.
- Dlaczego mnie uratowałeś? - spytałam nieco milszym tonem.
- Tłumaczyłem Ci już. Tylko ja mogę Cię zabić - odparł nadal groźnym tonem - mój cel za...
- A czemu "cel" ? - spytałam, a on popatrzył na mnie pytająco - No... czemu nazywasz mnie swoim celem? Zrobiłam Ci coś?
-
Tak! - warknął - nie tylko ty! Zabijam wszystkich, którzy mieli lepiej
ode mnie! A ty jesteś jedną z nich - warknął przybliżając pysk do mnie.
-
Nawet nie wiesz jak bardzo się MYLISZ! - podniosłam głos i wstałam z
warczeniem - Nie znam swoich rodziców! Przez około rok byłam sama! Nie
znam swoich mocy, a teraz siedzę w jednej jaskini z samolubem, który mi
wypomina, że ma najgorzej! - krzyczałam warcząc, a ten patrzył tak samo
groźnie jak ja na niego.
- Nawet nie
masz pojęcia jak bardzo wielką ochotę mam, by Cię zabić... - warknął i
odskoczył po czym wyszedł z jaskini i uciekł... położyłam się w jaskini i
przemówił do mnie Riven.
- Wiem...
wróci tutaj... - wzięłam głęboki wdech - muszę być gotowa... - położyłam
się i zaczęłam wpatrywać się w tańczący płomień. Po jakimś czasie
zasnęłam słysząc wycie basiora do księżyca...
<Wróciłam po przerwie. Podoba się? ^^>
Uwagi: "Dopóki" piszemy razem. Przed "który" stawia się przecinek.
Uwagi: "Dopóki" piszemy razem. Przed "który" stawia się przecinek.
Od Pyroxa "Niefortunne zwiedzanie" cz. 1
Obudziłem się bardzo
wcześnie. Ostatniej nocy postanowiłem spać na drzewie. Ze snu
wyrwał mnie znajomy głos:
- Obudź się, Pyrox!
- C-co? Mama? Jeeescze
pięć minut... - powiedziałem zaspany
- Czy ja ci wyglądam
na jakąkolwiek matkę? - odezwał się oburzony duch
- Wież mi, że nie
chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.
- Wstawaj szybko,
ruszamy na północ! - mówił do mnie bardzo podekscytowany.
- Po co? Mamy tu
bezpieczne miejsce. A tak poza tym, z czego się tak cieszysz? -
zdziwiłem się
- Bo w tamtą stronę
jest Cmentarz! Tam się urodziłem! A w sumie to powstałem, bo
raczej nikt mnie nie urodził...
- Pewnie masz rację,
ale mogłeś mnie ostrzec! Nie spakowałem się!
- Aaaa tam, nie musisz
mieć żadnego zbędnego pakunku – mówił wyrywając mnie ze snu
– Lecimy, tylko ukradkiem, bo jeszcze nas zobaczą i będą się
wypytywać.
- Racja, szybko! Tylko
bezszelestnie, a w sumie to tylko ja muszę spełnić ten warunek.
Ruszyliśmy w drogę.
Przebywaliśmy w Zielonym Lesie. Podziwiałem widoki, to miejsce
pełne uroku! Po przejściu tej drogi pełnej pięknych krajobrazów
trafiliśmy na Cmentarz.
- To tu, mój dom!
Trochę tu smętnie, ale się przyzwyczaisz! - Mówił zachwycony
Gastor
- Serio tu dziwnie, i
strasznie....
- Nie przejmuj się!
Jesteś ze mną! - uspokajał mnie Gastor
- I dlatego właśnie
się martwię.
Było dziwacznie. Zewsząd
słyszałem coś jakby szepty. Gastor bawił się w najlepsze.
Wyszedł z mojego ciała i odwiedził chyba każdy nagrobek. Jednak
dziwne było to, że przy każdym się zatrzymywał i chyba...
Rozmawiał? Tak czy tak, wydostaliśmy się z tego miejsca masowego
chowu. Przechodziliśmy kolejne kilometry. Znajdowaliśmy się blisko Mostu Nieskończoności, i wtedy zapytałem się:
- Nie sądzisz, że
jesteśmy już za daleko?
- Gdzie tam! To może nawet nie połowa zaplanowanej przeze mnie drogi! - odpowiedział mi
Nie zadawałem więcej
pytań. Ominęliśmy most i poszliśmy w inną stronę. Po długim
czasie doszliśmy do Mrocznego Lasu.
- Myślę, że naprawdę
powinniśmy wracać! - powiedziałem wystraszony
- Jesteś basior czy
wadera? No dawaj! Idziemy tam! - zachęcał mnie duch
Pomyślałem, że nie będę
się sprzeciwiać. Droga dłużyła się z kroku na krok, źle się
czułem, ale byłem zbyt się bałem by się odezwać. Byłem już
zbyt zmęczony wędrówką, i powiedziałem o tym dla Gastora:
- Padam z nóg,
zamieńmy się, ty pokieruj. Ale żadnych głupot!
- Dobra – zgodził
się
Ja w sumie zasnąłem, ale
duch kierował ciałem. Wreszcie usłyszałem krzyk zadowolenia:
- Jesteśmy! Oto chyba
najmroczniejsze miejsce, jakie mógłbym wymyślić!
- Gastor, czy ty
zwariowałeś?! To jest wataha Asai, wrogi teren! - krzyczałem na
niego
- E tam, pewnie się
nawet nie skapną, że tu jesteśmy!
- Koniec tego dobrego!
Zawracamy zanim ktoś się zorientuje!
- Myślę, że
przegapiliśmy ten moment, Pyrox! - powiedział ze strachem w głosie
To prawda, z mgły
wyłaniała się postać wilka. Bez słowa ruszyliśmy w drugą
stronę, jednak ten był tam już przed nami. Próbowaliśmy tak w
każdą stronę świata, ale za każdym razem widzieliśmy go przed
nami.
- Jakim cudem... Ten
wilk jest tak strasznie szybki! - Burzył się Gastor
- Nie wiem, ale nie
mamy z nim szans!
- No, no, no, chyba nam
się szczeniaczek zgubił! Zaraz cię rozerwę na strzępy! - Mówił
z lekkim obłędem w głosie.
- Pyrox, to już
koniec! Jest za szybki, a do tego zna nasze ruchy!
- To prawda Gastor,
miło było... - powiedziałem spokojnym tonem
- Czyli wybaczasz mi
spalenie twojej wioski? - zapytał się.
- Nie!
- No cóż, ale były
też dobre chwile. Szkoda, że nie będzie ich więcej... -
zaczynał się rozmarzać
- Ostatnie życzenie? -
odezwał się do mnie do mnie nieznajomy basior
- Chciałbym znać imię
swojego zabójcy.
- Nazywam się Shadow,
jestem prawą ręką wielkiej Asai. A teraz zakończę twój żywot!
- wykrzyknął podnosząc do góry pazury.
Wtem znikąd zaatakował
go inny wilk. Tajemniczy wybawca walczył dzielnie z Shadowem i
krzyknął do mnie:
- Uciekaj! Teraz albo nigdy!
- Uciekaj! Teraz albo nigdy!
Posłuchaliśmy się go i
już nas tam nie było. Byliśmy tak skupieni na ucieczce, że nawet
nie zauważyliśmy, gdy byliśmy już przy drzewie na którym spałem.
- Gastor, jesteśmy
uratowani! - krzyknąłem radośnie
- Taa, zastanawiam się
tylko: kim była ta tajemnicza osoba, i czy w ogóle przeżyła
spotkanie z tym mordercą? - myślał na głos
- Może i masz rację,
ale jest już noc, chodźmy spać, i może później pomyślimy o
obu pytaniach. - Powiedziałem mu już powoli zapadając w sen.
Uwagi: "Po co" piszemy osobno. Zielony Las, Cmentarz, Mroczny Las, Most Nieskończoności to nazwa miejsca, więc powinno się ją pisać z wielkich liter. "Rozmarzać się" piszemy przez "rz".
Uwagi: "Po co" piszemy osobno. Zielony Las, Cmentarz, Mroczny Las, Most Nieskończoności to nazwa miejsca, więc powinno się ją pisać z wielkich liter. "Rozmarzać się" piszemy przez "rz".
Subskrybuj:
Posty (Atom)