Maj 2020
Dwóch na jedną? To zdecydowanie niesprawiedliwe. Zwłaszcza, jeśli ci
dwaj są cztery razy większymi, potężnymi gnollami, o pazurach dłuższych
niż moje pióra. Zaczęłam się zastanawiać czego ja się spodziewałam w
tych górach. Planowałam po prostu nauczyć moresu kilka bestii, a teraz
jestem przez nie otoczona i pozostaje mi odbijanie ciosów wiatrem.
Szkoda tylko, że niedługo zabraknie mi sił. Oby tylko żaden nie
spróbował rzucić się na mnie całym ciężarem.
Zerknęłam kątem oka na niebo. Unosiła się tam Leah, w bezpiecznej
odległości od pozostałej czwórki gnolli. Trzy z nich podskakiwały i
wyciągały w jej stronę wielkie łapska. Na szczęście srebrzysta wadera
pozostawała poza ich zasięgiem. Było to sto razy lepsze położenie niż
moje.
Nagle przypomniało mi się, co czytałam. Gnolle należny atakować w nogi, w miejsca, gdzie ich skóra jest cieńsza.
Nie zastanawiając się zbyt długo, skoczyłam w stronę kończyny większego
potwora, od razu po odbiciu następnego ciosu. Z obrzydzeniem zatopiłam
kły w łydce przeciwnika. Poskutkowało. Ryknął, podskoczył i zamachnął
urażoną kończyną, odrzucając mnie kilka metrów od siebie i kolegi. Nie
zraniłam go zbyt mocno, ale nie o to chodziło.
Chociaż zderzenie ze skalistym gruntem zabolało, udało mi się wyrwać
chociaż na chwile z ich zasięgu. Ani myśleli czekać na cokolwiek, szybko
rzucili się w moim kierunku. Gdyby nie interwencja Leah, która
odwróciła uwagę potworów za pomocą uderzeń wiatru, nie zdążyłabym nawet
się podnieść. Ponownie skierowałam wzrok ku górze. Zostałam właśnie
dłużnikiem już kolejnej osoby.
Runy na łapie mojej nowej znajomej świeciły pięknym, niebieskim
światłem. Spostrzegłam wyraz wysiłku na jej pysku. Nie powstrzyma gnolli
długo. Rozejrzałam się, w poszukiwaniu sposobu na bestie. Zawiesiłam
oczy na pewnym zakrzywionym kształcie. Skalny Łuk. Jest tak blisko...
- Ting! - wydarłam się najgłośniej, jak umiałam i zaczęłam wypatrywać jakiegoś ruchu.
Nic. Krzyknęłam jeszcze raz. Ponownie odpowiedziała mi pustka pośród skał. Jeśli tam jest, jak może nie słyszeć? On... O nie...
Wypuściłam głośno powietrze. Potrzebny inny plan. Niedaleko zakrzywionej formacji skalnej, dostrzegłam pęknięcia podłoża.
- Leah! - zawołałam do znajomej. - Musimy dostać się bliżej Łuku!
- Biegnij pierwsza! - odpowiedziała. Żadnych pytań co chcę zrobić, ani nic. Ufa mi.
Odpychając zdziwienie na dalszy plan, zaczęłam biec zwężającym się
szlakiem. Poruszałam się tak szybko, jak tylko pozwalały mi obolałe
łapy. Leah leciała ponad mną, jednocześnie spowalniając gnolle, które
ruszyły za łatwym celem. Chociaż powinnam była skupić się na zwabianiu
potworów na popękaną równinę, zaczęłam znów myśleć o strażniku i jego
słoiku. Znaczy o Tingu i Ognistej Wichurze. Nie powinnam była sobie na
to pozwalać.
Przez rozkojarzenie pesymistycznymi myślami, potknęłam się o nierówny
grunt. Zakręciło mi się w głowie i przed oczami ujrzałam scenę mojej
ucieczki. Strome zbocze, a potem długi... długi.... lot w dół. Ból i
strach. Bezbronna w powietrzu.
Dotarłam na uszkodzone podłoże. Usłyszałam szum potoku i świst powietrza
uciekającego z podziemi. Mogłam mieć pewność, że pod nami była jaskinia
wydrążona przez wodę. Jej sklepienie pewnie wytrzyma mój ciężar, ale
najprawdopodobniej załamie się pod łapami gnolli.
- Możesz ich puścić - oznajmiłam głośno Leah, zwalniając.
Posłuchała, mając na pysku "Mam nadzieję, że wiesz co robisz." Gnolle
przyspieszyły zadowolone jak nigdy. Pokonywały popękany grunt wielkimi
susami, uderzając głośno pazurami o ziemię. Dokładnie tak jak chciałam.
Obróciłam się w ich stronę.
Rozległ się straszny huk. Zanim zdążyłam
położyć biedne uszy, gnolle zapadły się pod ziemię. Dosłownie. Powstała
wyrwa o średnicy co najmniej dziesięciu metrów. W powietrze wzbiła się
wielka chmura pyłu. Leah po chwili wylądowała obok mnie.
- Więc - zakasłała. - O to chodziło?
- Tak - odgoniłam wiatrem kurz. Na tyle przynajmniej starczyło mi mocy. - Udało się - sama byłam zdziwiona.
Powoli podeszłam do wyrwy, nie wiedziałam w sumie dlaczego. Chciałam
zobaczyć ślad po tych obrzydliwych bestiach, czy co? Spojrzałam w ciemną
przestrzeń, coś stamtąd błyskało. Niepewna zmrużyłam oczy, po czym
usłyszałam echo niskiego burku. Postawiłam uszy i w ostatniej chwili
zdołałam uskoczyć spod wielkich pazurów. No nie, ile można?! Jeden gnoll
zdołał złapać się krawędzi mocarną łapą. To był ten najbardziej
przepełniony wściekłością. Ten, który przez Tinga dostał młotem po
pysku. Ani myślał odpuścić, zamierzał w końcu dorwać wilcze mięso.
Najprawdopodobniej bez żadnego problemu wydostałby się z dziury. Serce
podskoczyło mi do gardła, w łapach miałam sygnał żeby po prostu uciekać.
Zobaczyłam, że o gnolla obijają się uderzenia gwałtownego wichru, to
Leah próbowała go zmusić do pozostania w dole, jednak wyczerpanie dawało
się już we znaki. Dodatkowo wróg uparł się, ataki tylko go spowalniały,
nie zatrzymały.
Nie, nie będę uciekać! Zacisnęłam zęby. Nie będę się korzyć przed tą
głupią bestią. Skumulowałam energię wiatru w sobie, po czym podniosłam
nią jedną ze sporych skał ponad nami. Czułam jak wszystkie mięśnie mi
drżą. Zobaczyłam kilka mroczków przed oczami, jednak tak bardzo nie
chciałam odpuścić.
- Żryj gruz, ty zapluty ścierwojadzie - warknęłam, zrzucając na przeciwnika kamienny pocisk.
Nie przewidział tego, nie zdążył zareagować. Głaz roztrzaskał się na
jego głowie na kilkadziesiąt kawałków. Oszołomione monstrum wykręciło
czerwonobrązowe gały. Dostrzegłam paskudne białka jego ślepi. Rozluźnił
łapy, pazury puściły skałę. Futrzaste cielsko wilkożernej bestii osunęło
się bezwładnie w dół. Obie z Leah odprowadziłyśmy go wzrokiem w miarę
możliwości. Zapadła wreszcie upragniona cisza po starciu. Prawdziwa.
Czyżbym odebrała w końcu moją zapłatę? Ile ich było tutaj, a przez ile
gnolli ja spadłam o mało nie tracąc życia? Uch, pamięć mnie zawodzi,
pamiętam tylko szaleńczy bieg i... i ... upadek.
- Wszystko dobrze Lind? - usłyszałam głos Leah.
- Słucham? Ja.. znaczy... Tak, oczywiście - odparłam ze ściśniętym gardłem i usiadłam na ziemi.
Odwróciłyśmy się obie w stronę wielkiego Skalnego Łuku. Monumentalna
forma skalna rzucała cień na prawie cały szlak. Po kilku chwilach
zdołałam wstać i powoli podejść do celu podróży. Oprócz tego fizycznego,
doskwierał mi jeszcze ból wywołany świadomością, że Tinga tu po prostu
nie ma. Stawiałam kolejne kroki po podłożu usypanym z większych lub
mniejszych kamieni. Czyżby tliła się we mnie jeszcze nadzieja, że go tu
znajdę? To wyglądało teraz na coś kompletnie nieprawdopodobnego.
Zatrzymałam się dopiero centralnie pod "mostem" z kamienia. Dostrzegłam
cienki, podłużny kształt, wystający spomiędzy skalnych odłamków.
Odgarnęłam gruz na boki. Odkopałam czarno-bladoniebieskie pióro z
jaskrawym czubkiem. Jeden bok miało lekko poszarpany, a końcówka
nadpalona. Ostrożnie podniosłam znalezisko. Nie ma mowy o pomyłce.
To z pióropusza Tinga. On tu był.
Usłyszałam kroki Leah. Nie odwracałam się w jej stronę, stałam tak ze
wzrokiem wlepionym w trzymane pióro. Kiedy srebrzysta wadera była już
blisko, pokazałam jej znalezisko. Co z tego, że na dziewięćdziesiąt
dziewięć procent nie zrozumie bez wyjaśnień. Nie dodając ani słowa, znów
przysiadłam załamana na kamieniach. Próbowałam za wszelką cenę się nie
rozklejać. On... Wichura... Naszyjnik... Jak to możliwe?! Potarłam łapą
nos. Nie płakać. Nie płakać. Jestem silna, nie będę płakać za
naszyjnikiem, czy choćby byle artefaktem. Nie będę też za... za nim. To
nie jest tego warte.
Nie mogłam zrozumieć jak cokolwiek mogło mu w ogóle zagrozić? Widziałam
go w akcji, sam jeden poradziłby sobie pewnie nawet z całą hordą gnolli.
Tak by było. Tak? Przecież widziałam!
Coś niespodziewanego musiało się zdarzyć, ale przecież w innym wypadku
znalazłybyśmy ciało, szczątki, cokolwiek. Nie zostało prawie nic, tylko
to pióro, które pewnie zostało przeoczone. Co go zaskoczyło? Magowie
gnolli? Przywódca grupy?
Ile czasu się spóźniłam? Prawie miesiąc...
- To twojego znajomego, prawda? - odezwała się Leah, zobaczywszy, że nie zabieram się do wyjaśnienia.
- Tak - odparłam półgłosem. - Musieli go dorwać.
Poczułam delikatny dotyk przy łopatce. To była łapa puszystej wilczycy.
Dobrze zrobiła. Tym razem prosty gest zadziałał sto razy lepiej niż mogłyby jakiekolwiek słowa.
Uspokoiłam trochę emocje. Cicho, powoli przyjmowałam okropną
rzeczywistość, dopóki nie znalazłam w sobie dość spokoju, żeby wstać.
- Potrzebujemy schronienia na noc. Niedługo zacznie się prawdziwa ulewa - powiedziała srebrzysta wadera.
Dopiero wtedy zauważyłam, że pada deszcz. Kiedy to się zaczęło? Skinęłam
głową, przyznając rację Leah i wsunęłam znalezione pióro między dwa na
mojej głowie. Potargana czupryna na pewno nie pozwoli mu odlecieć z
wiatrem.
Skierowałyśmy się z powrotem na północ, ale już innym szlakiem. Jeśli w
pobliżu znajdą się jakieś gnolle, poczują nasz zapach. Lepiej nie
wychodzić im od razu naprzeciw.
Udało nam się znaleźć niewielki ubytek w ścianie skalnej. Wyglądał
dostatecznie solidnie, żeby spędzić tu jedną noc. Jeśli mowa o wygodzie,
czy wielkości, porównywanie do jaskiń w watasze nie miało żadnego
sensu. To nie miała być wycieczka, to miało być... Już teraz sama nie
wiem co. Rozpaliłyśmy ogień używając suchych gałęzi. Leah nie byłby on
potrzebny do niczego, ale ja musiałam się trochę rozgrzać. Już dawno
zgubiłam grubszą warstwę futra.
Leżałam bardzo blisko ogniska, wpatrzona w prawdziwy wodospad tuż obok
nas. Szum kolejnych kropel deszczu zagłuszał trzask płonącego drewna.
Chociaż wiem, że nadmierne rozmyślanie często sprawia, że czuję się
gorzej psychicznie, nie zrezygnowałam z niego. Tak czy inaczej, po
skromnej kolacji z zabranych zapasów, nie miałam ochoty na rozmowy.
Pozostałam sama ze sobą, w ciszy. Chyba tego potrzebowałam. Spokoju,
milczenia. Leah nie zaczepiała mnie, siedziała w pewnej odległości od
ognia i tylko zerkała co jakiś czas w moją stronę. Dostrzegłam bardzo
głębokie zamyślenie w jej oczach. Sama byłam zafrasowana, teraz przede
wszystkim czemu ta wilczyca zdecydowała się wyruszyć w niebezpieczną
podróż z taką ślamazarną przybłędą jak ja?
Wkrótce ognisko zaczęło przygasać, w końcu pozostał tylko wątły,
niebieski blask. Zdziwiona odkryłam, że pochodzi z futra Leah. Chociaż
starałam się pozostać czujna, na wypadek niespodziewanego ataku jakiś
bestii, zmęczenie w końcu wygrało, jak zawsze. Powieki opadły, a moja
świadomość uciekła do płytkiego snu.
Chociaż jedna z wielu, bez niej niebo nie byłoby tak cudowne.
- Wiesz co ja myślę, kiedy patrzę na gwiazdy?
- Szczerze, Pierzasta? Nic mnie to nie obchodzi.
Lśni, a potem spada.
Mam jedno życzenie...
- Wiesz co ja myślę, kiedy patrzę na gwiazdy?
- Szczerze, Pierzasta? Nic mnie to nie obchodzi.
Lśni, a potem spada.
Mam jedno życzenie...
Ktoś nade mną stoi!
Ocknęłam się i stanęłam na równe nogi. Dziwny, brązowy, trochę mniejszy
ode mnie kształt wierzgnął i odskoczył. Niewiele myśląc, uderzyłam go
wiatrem, zmuszając tym samym do zeskoczenia ze skalnej półki. Przemknął
szybko przez strome obniżenie terenu i wspiął na kamienną ścianę
naprzeciwko naszej "jaskini". Zawarczałam bojowo, zauważając moją
przewagę wielkości. Napastnik zabeczał w odpowiedzi. Po tej demonstracji
sił, pobiegł wyżej. Westchnęłam i usiadłam na ziemi. To tylko kozica. W
sumie dobrze, mogło być coś większego. Coś wilkożernego. Zaspałabym.
Deszcz już nie padał, słychać było szum ukochanego wiatru. Delikatnie
ocierał się o moje futro. Przypomniało mi to o moim pierwszym locie.
Cudowne uczucie. W takich momentach zawsze miałam wrażenie, że jestem
nieśmiertelna. Niezniszczalna.
Nagle obudziło się we mnie dziwne uczucie, że to jeszcze nie koniec.
Praktycznie autentyczna nadzieja. Ting wyglądał dla mnie na
niezniszczalnego, może nie został zabity, a najwyżej schwytany?
Potrzebny nowy plan. Nie ważne jak głupio to zabrzmi, powiem o nim Leah.
Odwróciłam się w stronę towarzyszki, która ku mojemu zaskoczeniu nie spała.
- Zmienić cię na warcie? - zaproponowała.
- Nie trzeba, nie jestem zmęczona - pokręciłam głową. - Właśnie, czemu się obudziłaś?
- Głośno warczałaś. Myślałam, że to jakiś atak. Wstałabym, ale chyba już było po wszystkim jak otworzyłam oczy - wyjaśniła.
- A... no tak - mruknęłam. Było mi trochę głupio, że obudziłam Leah z powodu kozicy, ale nie zamierzałam się przyznawać.
- Jak myślisz, ta droga w stronę watahy będzie krótsza? - srebrzysta wadera zaczęła temat powrotu.
- Wiesz, ja nie chcę na razie wracać. Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie może być mój... znajomy.
- Doprawdy? - zaciekawiła się. - A konkretnie?
- Najbliższe leże gnolli - powiedziałam.
Leah wybałuszyła niebieskie oczy, zrozumiawszy co chcę zrobić.
- Lind, wiem, że gnolle nie potrafią latać i w ogóle, ale to zły pomysł -
powiedziała. - Do tego... Jeśli twojego kumpla dorwały te bestie, nie
znajdziemy go żywego - spuściła wzrok.
- Nie daliby rady go zabić - mruknęłam, pewna swoich słów. - A nawet
jeśli, w co nie wierzę, chcę chociaż odzyskać to, co miał ze sobą. To
niezwykle ważne dla mnie.
- Nie zamierzasz odpuścić, co? - uśmiechnęła się Leah.
- Ani trochę - odparłam, patrząc na srebrzystą waderę. - Tylko, jak się domyślasz, sama nie dam rady.
- Kusi mnie, żeby cię powstrzymać, jednak chyba potrafię zrozumieć -
stwierdziła rozmówczyni patrząc na łyse skały, otaczające górski szlak.
Wydała się mi przez chwilę smutna. - Rano pójdziemy do nory
wilkożernych. We dwie mamy jakiś tam szanse na przeżycie.
- Dziękuję ci, Leah - ucieszyłam się.
- Żaden problem - odparła z uśmiechem. - Polecam ci położyć się spać chociaż na chwilę. Ja popilnuję do rana.
- W sumie nie zaszkodzi mi to... Ale nie chcę cię zostawiać z tym samej. Starczy mi sił.
Kogo ja oszukiwałam?
Śnieg, wszechobecna biel. Cisza i mróz. Porywisty wiatr.
Ktoś oddala się, a ja zostaję sama, pośród spadającego z nieba białego lodu.
Ktoś oddala się, a ja zostaję sama, pośród spadającego z nieba białego lodu.
***
Obudziłam się z bólem łapy. Nie wierzę, nie dość, że zasnęłam, to
jeszcze oparłam się na tej urażonej kończynie. Wściekła na własną
niezdarność spróbowałam postawić kilka normalnych kroków. Nic z tego,
znów muszę rozkładać ciężar ciała na trzy łapy. Ile jeszcze?!
Przywitała mnie Leah, nie wyglądała na zaspaną, czy zmęczoną. Przy
śniadaniu, zaczęłyśmy luźną rozmowę o książkach. Chociaż żadna z nas nie
zapomniała, na jaką karkołomną wycieczkę się wybieramy, udało się znów
spędzić miło czas. Srebrzysta wadera napomknęła o kilku znanych mi
wydaniach, głównie z dzieciństwa. Zapytałam o mój ulubiony tytuł -
"Opowieści z Królestwa Spadających Gwiazd". Leah czytała go kilka razy.
Będzie o czym rozmawiać jak wrócimy, pomyślałam. Po posiłku, złożonym z
suszonego mięsa i jagód, wyruszyłyśmy w dalszą wędrówkę, jednocześnie
ustalając jak wszystko ma wyglądać na miejscu. Nie było trudno znaleźć
drogę do leża gnolli, prawdziwym wyzwaniem będzie dostać się tam
niezauważonym. Trasy najczęściej używane przez wilkożerne bestie można
było łatwo odróżnić od pozostałych; wydeptane i podrapane.
W chwilach, gdy halny nie był zbyt silny, turkusowooka wilczyca
wzlatywała nad ziemię, żeby się upewnić, że jesteśmy na razie
bezpieczne. Węch i słuch mogą czasem zawodzić. Często musiałyśmy
zmieniać trasę, żeby uniknąć wielkich, górskich drapieżników. Kiedy
szlak stawał się momentami bardziej stromy lub w ogóle nie do przejścia,
używałam mojej mocy wiatru. Na takie wspinaczki wystarczyła, jednak to
wciąż za mało, żeby wznieść się wyżej niż na trzy metry, na dłużej niż
na dwie minuty. Im bliżej nory śmierdzących potworów, tym miałam więcej
obaw. Wszechobecny, ostry zapach polujących samców, przyprawiał mnie o
prawdziwy niepokój. Stanęłyśmy w końcu przed olbrzymim wejściem, jakby
do ciemnej, długiej jaskini. Popatrzyłyśmy obie po sobie nawzajem.
- Jesteś pewna, że dasz radę? - zapytałam.
- Na pewno - skinęła głową Leah. Wysoko nad nami zaczęły zbierać się chmury.
Weszłyśmy po cichu do środka. Najpierw marsz długim tunelem, gdzie
musiałyśmy zachować pełną czujność. Gdyby jakieś monstrum nas
zaskoczyło, trudno by było umknąć. Przy zakręcie tlił się blask latarni
wiszącej na łańcuchu. Z bliska było widać, że nie wykonały jej gnolle.
Są za głupie na takie wynalazki. Pierwszy przykład użycia ekwipunku
ofiary, a dopiero co wchodzimy. Dalej grota się nieco poszerzała, przy
ścianie leżało kilka sporych kości jakiś mitycznych stworzeń. Chciałabym
móc się im przyjrzeć, jednak to by było zbyt wielkie ryzyko.
Najważniejsze to teraz dotrzeć do największej, głównej części leża.
Stamtąd najłatwiej będzie dostać się gdziekolwiek. Droga w niepokojącej
ciszy, przy świetle futra i oczu Leah, ciągnęła się jeszcze kilka
minut.
Wreszcie trafiłyśmy do olbrzymiego pomieszczenia, niemal zupełnie
okrągłego, o średnicy co najmniej paruset metrów. Wszystko oświetlone
było pochodniami, ewentualnie magicznymi, niegasnącymi latarniami. Widać
było, że duża część jaskini została wykopana wielkimi łapami gnolli.
Nie miałam czasu na lepsze przyglądanie się wystrojowi czy na liczenie
potworów śpiących, łażących tam i z powrotem, albo obgryzających kości.
Dzięki szczelinom w sklepieniu, chmury sprowadzone przez Leah mogły
trafić do środka. Skoro nie jestem w stanie latać, to będzie mój środek
transportu. Od razu wskoczyłam na pierzastą parę wodną i razem z Leah,
korzystającą z przezroczystych skrzydeł wiatru, wzniosłam się pod
wysokie sklepienie. Niektóre potwory podniosły uszy, ewentualnie zaczęły
się rozglądać, albo węszyć, jednak na nasze szczęście żaden nie wpadł
na to, że smakowici intruzi są nad nimi. Niestety, nie zapomną za szybko
o zapachu dwóch wader, zwłaszcza jeśli są w swoim lokum. Skinęłam głową
do Leah, miałyśmy do wyboru kilka korytarzy. Trzeba było zdecydować do
którego zakradniemy się najpierw i jak. Wadera wskazała łapą ten, koło
którego siedzi tylko jeden gnoll, w dodatku przysypiający. Świetna
okazja. Jeszcze tylko żeby reszta nas nie widziała...
Wspólnymi
siłami uderzyłyśmy wiatrem jeden ze stalaktytów przy sklepieniu. Odłamał
się i z głośnym hukiem zderzył się ze skalnym podłożem. Bestie zerwały
się i zaczęły szukać intruzów w pobliżu miejsca zdarzenia. Idealnie.
Wleciałyśmy cichcem do pierwszego korytarza.
Poszczęściło nam się,
był tam swego rodzaju skład nienaruszonych jeszcze łupów z ostatniego
czasu. Warto teraz to przeszukać. Zakomunikowałam szeptem Leah, co
ważnego miał ze sobą Ting - naszyjnik z bursztynem i słoik zawinięty
brązowym materiałem. Uznałam, że jeśli został więźniem, zabraliby mu
wszystko, co ciekawe. Gnolle, z tego co czytałyśmy, skrupulatnie
wydzielają pomieszczenia, więc jeśli tu nie będzie tych rzeczy, samego
strażnika także nie zastaniemy w norze gnolli.
Chociaż pracowałyśmy cicho, od czasu do czasu zjawiał się tutaj jeden z
wilkożernych potworów. Chowałyśmy się albo pod sufitem, albo w stertach
łupów, jednak żadna z kryjówek nie była pewna. Trzeba było się coraz
bardziej spieszyć.
Niestety, albo "stety", nie znalazłyśmy niczego z wymienionych wyżej
przedmiotów. Przeszukałyśmy dosłownie wszystko. Już zamierzałyśmy wyjść z
pomieszczenia, kiedy na naszą drogę wyskoczyło spore, bliżej
nieokreślone stworzenie. Było od stóp do głów ubrane w metalowy pancerz,
ewidentnie z różnych kompletów. Uniosło łapy z wielkimi pazurami w górę
i ryknęło. Następnie, wymachując górnymi kończynami, zbliżyło się kilka
kroków, nakazując nam tym samym cofnięcie się. Po tym nastąpił kolejny
ryk, jednak już nie tak strasznym głosem. Stwór zrzucił z głowy
niedopasowany hełm, ukazując rudobrązową głowę o dużych uszach, czarnym
nosku i słodkich oczkach. Otworzył pysk, jakby w uśmiechu, ukazując
zalążek prawdziwego uzębienia i znów podniósł łapy do góry.
- Młody gnoll - stwierdziłam oczywiste. - Całkiem uroczy, nie ma tych
wszystkich blizn - uśmiechnęłam się trochę, chociaż byłam zaniepokojona
wielkością pazurów młodzika. Ani myślę bawić się z tym koleżką.
- No może... - Leah zaczęła się rozglądać z poważnym wyrazem pyska. - Tylko... gdzie matka?
Zanim skończyła mówić, w korytarzu, którym przyszłyśmy zalśniły wściekłe oczy.
Chyba już wiemy gdzie jest.
<Leah?>
Uwagi: Niektóre zdania nie powinny być podzielone nie przecinkiem a kropką - są za długie.