Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

sobota, 9 stycznia 2016

Od Sohary "Wspomnienia pełne rozpaczy" cz. 2 (cd. Mentis)

Czułam każdą kroplę krwi przepływającą przez moje żyły. To tętniące szaleństwo. Adrenalinę. Spełnienie. Walka była dla mnie wybawieniem. Uśmiechnęłam się sama do siebie, biorąc kolejny zamach łapą i wymierzając cios przeciwnikowi. Ten upadł z krzykiem, tak samo jak jego poprzednik. Pięciu wrogów? Dla mnie to żaden problem. Zamachnęłam się ogonem, robiąc obrót wokół własnej osi i padli na wpół przytomni. Obróciłam się za siebie, by zobaczyć kolejnego wilka z szeroko otwartą szczęką. Nie wyglądał na zbytniego inteligenta, więc uskok w bok wystarczył, by zarył pyskiem w piach. Usłyszałam kolejnego bojownika nadbiegającego z tyłu. Wykonałam salto w tył tak, że naskoczyłam na jego głowę, więc padł jak długi na swojego towarzysza, który pierwszy przegrał w starciu z dziewczyną. Trzeci w końcu podniósł się i naskoczył na mnie, lecz ja z łatwością wymierzyłam mu cios łapą, wbijając długie pazury w oczy, dzięki czemu oślepł. Później między żebra. Upadł, gdy zobaczył, że między moimi palcami znajdował się długi, lśniący sztylet, teraz już brudny od spływającej krwi. Tak to jest, gdy się nie docenia przeciwnika. Buraki i nic więcej.
- Tylko na tyle was stać? - zapytałam z wyższością. Ich przywódca dopiero teraz przyszedł i oparł się o skałę, zostawiając na niej smugę krwi. Miał rozcięty bok i posiniaczony pysk, dyszał, jakby przebył wielokilometrową wędrówkę. Póki mnie nie zauważył, ostrożnie wyciągnęłam swoim długim i giętkim ogonem z kołczana strzałę, a następnie wzięłam w pysk wyrzeźbiony z drewna łuk. Kolejną czynnością było nałożenie jej na cięciwę i wycelowanie. W momencie, gdy ją zwolniłam z uchwytu, basior się odwrócił, dzięki czemu moja strzała idealnie trafiła w jego czoło. Stał tak przez chwilę, wytrzeszczając oczy, po czym upadł. Opuściłam łuk. Przybiegła reszta mojego zespołu.
- Haro, nic ci nie jest?! - wykrzyknął Lary. Przytaknęłam mu, odwracając głowę w stronę na wpół przytomnych wspólników zdrajcy.
- Dobijamy ich czy zabieramy na przesłuchanie?
- Tobie tylko mordowanie w głowie – zaśmiał się Jayson, wyłaniając się zza skały. Posłałam mu rozzłoszczone spojrzenie. Doskonale wiedział, że w rzeczywistości role są u nas zamienione, i to zazwyczaj jemu przypadało mordowanie przywódców wilków, które nie mają najmniejszego zamiaru zachować przy życiu niewinne watahy, a ja staram się obejść system tak, by skończył tylko I wyłącznie za kratkami. Ci jednak tutaj zdecydowanie zasłużyli na śmierć – morderstwa, gwałty, tortury, nękanie... Gdyby nie my, okolica nie byłaby tak bezpieczna, jak jest teraz. Gdyby nie nasza pozarządowa organizacja, nazywana WhtPWaV, czymś przerażającym byłoby wykroczenie poza tereny własnej watahy. Niewielu wiedziało o naszym istnieniu, dlatego też sądząc, że są bezprawni szerzyli popłoch w najbliższym otoczeniu. Nic bardziej mylnego. Zorganizowaliśmy podziemne więzienie, w którym to przetrzymujemy największych zbirów.
Zostałam tutaj przyjęta i przeszkolona głównie ze względu na to, że należały tutaj słynne Purpurowe Bliźniaki, które jak się zabawnie złożyło – były ze mną spokrewnione. Alexander był moim wujkiem, zaś jego siostra, Valixy, moją matką. Wyróżniali się spośród innych wyjątkowym sprytem, pomysłowością i co najważniejsze – skutecznością. Valixy należała niegdyś do Watahy Magicznych Wilków i była raczej uważana za tą wiecznie wesołą, roztrzepaną i niepozorną... nikomu jednak nie przyszło do głowy, że mogła być tajną agentką, która była w stanie kogoś udusić z zimną krwią. Właśnie z tego zasłynęła – była najlepszym tajniakiem w całej historii. Alexander za to nie zawiódł w żadnej z misji. Ja również do tego dążę, choć nie wychodzi mi to tak dobrze, jak im. A przynajmniej nie tak, jak opowiadali nieco starsi członkowie organizacji, przykładowo Lary czy Urlich. 
Jeden z wilków się poruszył, chcąc mnie zaatakować. Ja jednak dobiłam jego pysk do ziemi, używając do tego jedynie tylnej łapy. On zaczął się miotać, wymachując kończynami w panicznym geście, mającym znaczyć tyle, co to, że się dusi. Popatrzyłam na niego zimnym spojrzeniem. Jego towarzysz skulił się w kącie, podwijając ogon.
- Nie róbcie mi krzywdy... błagam... - prosił. Zwróciłam na niego swój wzrok.
- Jayson, jest twój.
Samiec uśmiechnął się czarująco do coraz bardziej przerażonego, pozornie silnego basiora. Lary wywrócił oczami, gdyż nie przepadał za tego rodzaju misjami. Gustował raczej za siedzeniem przy najnowocześniejszym komputerze z kubkiem świeżo mielonej kawy i dyrygowaniem resztą zespołu. Nie miałam nic przeciwko niemu, a wręcz ceniłam jego pracę. Wiedziałam, że to naprawdę wymaga olbrzymiego wysiłku, choć to właśnie tacy komputerowcy są mniej doceniani od wojowników, jakim jestem również ja. Właśnie dlatego zawsze dziękuję swojemu mentorowi za trud włożony za dopilnowanie tego, bym nie wpadła w sidła czającego się za rogiem wroga. Tym razem został wysłany w zamian za Ferry, która skończyła misję z krwotokiem wewnątrzczaszkowym. Nie radził sobie w terenie tak dobrze jak ja czy Jayson, lecz dawał jako-tako radę i tylko to się w tym momencie liczyło.
Mój partner podszedł do drżącego basiora i zapytał całkowicie spokojnie:
- Opowiesz nam coś o tym, cóż takiego planowaliście i z kim pracujecie? Wtedy cię oszczędzimy.
Na to ten szybko pokiwał głową. Mięczak. Wystarczy go nastraszyć, a już jest chętny do współpracy, byleby go nie zabić. Tym ruchem zniszczy całą swoją organizację, w której zapewne przyrzekał wierność, byleby przeżył. Gdyby u nas byli tacy kryptotwardziele, chyba skończylibyśmy swoją działalność zaraz po założeniu.
- No nic... zabieramy go do bazy i przesłuchujemy - zaśmiał się lekko Lary. Było widać, że wciąż jest nieco zestresowany nową dla niego sytuacją. Próbował żartować, lecz nie bardzo mu to wychodziło. Odszedł nieco dalej, wzywając przez słuchawkę włożoną do ucha kilka innych wilków, które pomogłyby nam zaprowadzić całą zgraję za kratki.
- Bierz koleżków i idziemy - zarządził Jayson. Basior przytaknął i zaczął szturchać najbliższego kolegę, szemrając, że to jest ich droga do wybawienia i w ten sposób przeżyją... Miał co prawda rację, lecz chyba nie wiedział, że spędzi najbliższe dziesięć lat swojego życia za kratkami, choć powszechnie wiadomo, że może tego nie przeżyć lub zdechnąć tuż po uwolnieniu.
- Tak swoją drogą... jak się nazywasz? - zagadał po raz kolejny mój przyjaciel.
- Bavvron.
- Woah, egzotyczne imię - pochwalił Jayson. Westchnęłam w duchu. Okazywanie odrobiny dobroci nie było złe, lecz z pewnym umiarem. Jayson należał jednak do bardzo wesołych i gadatliwych wilków, więc nie było to w jego przypadku dziwne. Przyjaźnił się z własnym wrogiem, choć nie do końca była to prawda. Chciał tylko zdobyć jego sympatię, traktując do jako kumpla tak, aby ten nie zechciał go zaatakować lub chociażby zrobił to z mniejszą siłą. To była dobra taktyka, choć wiedziałam, że w moim przypadku raczej niepraktyczna. Zwykle mieliśmy do czynienia z męską watahą, więc logiczne było, że te wszystkie pacany uznałyby to za próbę flirtu, choć ja w planach mam pozostać samotną do końca swego żywotu.
Zwróciłam swoją głowę w stronę wschodzącego słońca, które oświetlało mój wymarniały od nadmiaru pracy pysk złotym blaskiem. Nagle coś sobie przypomniałam.
- Mogę już iść? Dacie sobie radę sami? Mam również we watasze obowiązki, a teraz jest mój dyżur na polowaniu...
- Jasne, idź - uśmiechnął się Jasper. Podziękowałam delikatnym uśmiechem, po czym ze sprawnością kozicy górskiej zaczęłam zeskakiwać z kolejnych głazów w dół. Czekał mnie jeszcze kilkunastokilometrowy  dystans biegiem do samej watahy. W sumie to dla mnie było nic, miałam tak niemalże codziennie... Problem zaczynał się dopiero, kiedy któregoś razu uświadomiłam sobie, że już świta, a ja miałam ponad sto kilometrów do domu. Nie dość, że się nie wyrobiłam, to jeszcze dostałam niezłe manto od Tsume. Któregoś dnia będę musiała zmienić stanowisko na nieco mniej wymagające, tak, abym nie musiała codziennie rano biegać na miejsce, bojąc się, że nie zdążę. Z drugiej strony walka była moim całym życiem i bez tego nie potrafiłabym normalnie funkcjonować, więc bez tej porannej rozrywki zdechłabym, i to dość szybko.
Mijałam kolejne występy, unikając potknięcia się i upadku. Utrzymywałam stałe tempo, wdychając powietrze przez nos, a wydychając przez usta, co umożliwiało mi panowanie nad swoim oddechem. Nie dostałam zadyszki, nawet będąc u celu. Zaczęłam zwalniać dopiero, gdy wbiegłam do Zielonego Lasu, w którym to mieliśmy rozpocząć polowanie. Zabawne, że nikt, nawet mój własny brat nie miał pojęcia o moim potajemnym zawodzie, przez który miałam niekiedy na karku całkowicie bezsenne noce. Nikt nie zauważył, że co kilka dni wieczorem wybiegam z terenów i wracam dopiero nad ranem. Rozchyliłam krzaki, by zobaczyć, że we wcześniej już zaplanowanym miejscu stał Toboe i oczekiwał na przyjście Lithium i Tsume.
- Hej... - powiedziałam całkowicie poważnie.
- Cześć - uśmiechnął się, odwracając głowę w moją stronę.
- Jak długo już czekasz?
- Dopiero przyszedłem... A, właśnie. Zu kazała coś przekazać.
Popatrzyłam na niego z zakłopotaniem. Nie miałam pojęcia, o co może chodzić, ale jeśli nie mogła mnie znaleźć i wysłała do mnie kogoś innego, mogło to znaczyć jedynie to, że coś przeskrobałam. A przynajmniej tak mi się zdawało.
- Co takiego?
- Musisz znaleźć sobie robotę w Mieście - odpowiedział, wciąż się uśmiechając. Z moich płuc ulotniło się całe powietrze. To znaczyło tylko jedno - rano na polowanie, później do pracy w Mieście, po południu na trening, a wieczorem na misję. Wyglądało na to, że nawet od południa nie mogłam odsypiać nieprzespanej nocy.
- Muszę?
- Musisz, tak jak wszyscy - wyjaśnił całkowicie swobodnie. W jego oczach byłam kimś, kto pełnił funkcję tylko i wyłącznie jako goniąca i wojowniczka, tak samo jak sądziła o mnie Alfa.
- Jasne... Może później pójdę coś znaleźć - uśmiechnęłam się krzywo.
Kilka minut później doszła do nas Vane, później jeszcze Tsume, lecz ja cały czas rozmyślałam nad tą wyjątkowo złą organizacją czasu. Tutaj nie ma czegoś takiego jak "urlop", a pracując trzeba sobie na niego zasłużyć. Będę harować jak wół.
Stałam już na swojej pozycji, całkowicie gotowa do rozpoczęcia pościgu za kulejącą sarną, gdy dostrzegłam jakąś postać ukrytą gdzieś w trawie. Mógł nam zepsuć cały szyk. Kto mógł być tak głupi, aby nam w tym przeszkodzić?! Tsu był całkowicie zajęty tłumaczeniem Lithium, z której strony ma nastraszyć zwierzynę, więc nie mogłam mu o tym powiedzieć. Musiałam to załatwić sama. Utrzymując swój szyk i dziękując w duchu za wyjątkowo smukłe ciało, przemknęłam się w trawie niezauważona i wyskoczyłam tuż przed nieznajomym, groźnie szczerząc kły.
- Kim jesteś? - warknęłam.
- Jestem Mentis. Czy mógłbyś mi powiedzieć gdzie się znajdujemy? - zapytał zdezorientowany.
- Jesteśmy na terenie Watahy Magicznych Wilków. A więc, skąd jesteś?- dopytywałam, nieufnie mrużąc powieki.
- Mieszkam niedaleko stąd, a dokładnie za tą rzeką.
- Witaj, ja jestem Sohara. Przepraszam, że na początku byłam dla ciebie taka niemiła. Jeśli nasza Alfa się zgodzi... czy chciałbyś należeć do naszej watahy? - zapytałam, zdobywając się na w miarę łagodny ton głosu. Nie chciałam odstraszać obcych, ale i za razem wiedziałam, że ten typ nieumyślnie przeszkodził nam w wykarmieniu kilkudziesięciu głodnych pysków. Mentis po chwili zastanowienia przytaknął, a do moich uszu dobiegły warknięcia świadczące o tym, że Lithium już uderzyła. Musiałam się spieszyć. Zrobiłam szybki zwrot i zaczęłam pędzić za sarną. Ona nie wiedząc, gdzie uciec, niemalże wpadła na Van, która na nią skoczyła, wywracając parzystokopytną na ziemię. Po chwili dołączył do niej Toboe, zagryzając zwierzę. Ja po prostu krążyłam dookoła, pilnując, żeby ta nikogo nie kopnęła. Gdy przestała się poruszać, zapytałam Tsume, który cały czas siedział za drzewem i obserwował, czy mogę się oddalić, bo mam coś do załatwienia. Zgodził się, więc popędziłam do wciąż osłupiałego basiora.
- Oprowadzić cię? - zapytałam beznamiętnie. Ponownie przytaknął. Rozpoczęliśmy swoją wędrówkę. Prócz kilkakrotnej wymiany zdań nie rozmawialiśmy prawie wcale, choć nie umknęło mi to, że ów trzyletni basior jest dość spokojny i opanowany jak na swój wiek, co wyjaśniał jego żywioł. Od razu skojarzyło mi się to z Valką, lecz ona różniła się od niego panicznym lękiem przed innymi, którego on nie wyrażał nawet w maleńkiej części.
Dotarliśmy w końcu do jaskini Alfy. Wskazałam mu łapą wejście, a on wciąż nie do końca zorientowany w nowym środowisku zapytał:
- To tutaj?
- Zgadza się.
Uśmiechnął się i zadowolony wszedł do środka. Ja odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz zorientowałam się, jaka byłam zmęczona. Oparłam się o kamień i po prostu tak siedziałam, przymykając powieki. Po upływie kilkunastu minut Mentis wyszedł, uśmiechając się jeszcze szerzej niż poprzednio. Wyprostowałam się i otworzyłam oczy.
- I jak?
- Jestem na okresie próbnym.
- Gratuluję - odpowiedziałam. Nie uśmiechnęłam się do niego, wciąż myśląc o tysiącu innych spraw.
- To co robimy? - zapytał niespodziewanie. Popatrzyłam na niego, szeroko otwierając oczy. Na to nie wpadłam, aby zapytał o coś takiego. Z drugiej strony wypadało go czymś zająć. Był jeszcze nie do końca obeznany wśród nieznanego.
- A co byś chciał?
- Może się gdzieś przejdziemy? - zaproponował. Popatrzyłam na niego w zamyśleniu, kalkulując wszystkie za i przeciw. Mogłam znaleźć robotę jutro, choć wiedziałam, że dobrym wyjściem wcale nie jest to, abym przekładała obowiązki z dnia na dzień. Najwyżej pójdę to załatwić nieco później... no i potrzebowałam choć odrobiny rozrywki.
- Jasne... Możemy pójść do Parku we watasze - oznajmiłam.

<Mentis?>

Uwagi: brak

Od Kirke "Beznadzieja świata" cz.2 (c.d Shayle)

Kiedy ujrzałam, co zrobiła Shayle poczułam szok, szczęście i... smutek. Skoro ona odkryła już swoją moc... znaczy, że jestem jedyna, co nie odkryła... 
- N...nie wiem - odparła lekko zszokowana. Wiele wilków patrzyło na Shayle jak na ducha. Zaczęli o niej coś szeptać i rozmawiać.
- Shayle, jak?! Cały świat nagle zrobił się szary... - powiedziałam nadal w szoku - Shayle, to cud! - krzyknęłam, a ta popatrzyła na mnie.
- Cud? Nawet nie jestem pewna czy to ja - odparła.
- Na pewno, jestem pewna - odpowiedziałam spokojnym głosem.
- Emmm... Kirke? - spytała patrząc zza mnie. Odwróciłam się, a tam stały wilki dziwnie na nie patrzące.
- Chodźmy lepiej... - odparłam i poszłyśmy obie dalej, by nikt nam nie przeszkadzał.

*****

Czy długo nam zajęła podróż? No nie, ale przy okazji skoczyliśmy do szpitala. Podobno są rośliny które pomogły by mi wyleczyć moją ranę na brzuchu.
- Em... przepraszam - rzekłam do wilka który dawał rośliny.
- Tak? - spytał.
- Czy mogę coś dostać na tą ranę? - spytałam i pokazałam mu bandaż na brzuchu, a Shayle tylko patrzyła.
- Polecam Calsse folium - odparł.
- Ile kosztuje? - spytałam.
- 3 SG - odparł.
- To jakbym mogła... - rzekłam i kupiłam zioła. Lekarz natychmiast mi je naszykował i dał po czym poszłam do Shayle.
- Możemy pójść w bardziej cichsze miejsce - odparłam i obie poszłyśmy w inną stronę.

***

Doszłyśmy do Wodospadu. Było cicho, więc nikt nam nie przeszkadzał. 
- Dobra, Shayle, powoli i spokojnie wytłumacz mi co właśnie zrobiłaś? - odparłam pytająco.
- No... pomyślałam o czymś smutnym i... tak nagle wszystko zrobiło się na szaro - odparła, a ja starałam się nie okazywać po sobie smutku.
- Aha... czyli... odkryłaś swój żywioł... talent... - odparłam - pod wpływem twojego smutku wszystko robi się szare... fascynujące, nie słyszałam o takim czymś - rzekłam, patrząc na nią zdziwionym wzrokiem. 
- Słyszałam, że zaczęłaś plotkować, że moi rodzice nie żyją, bo zabił ich niedźwiedź - odparła, a ja przekrzywiłam głowę.
- Ja tak mówiłam? - spytałam, przekrzywiając nadal głowę - nie przypominam sobie bym tak mówiła - odparłam ponownie.
- Pewnie kolejna plotka... - odparła.
- Nie ważne... - powiedziałam i poczułam, jak nagle bardziej się przybiłam tym, że jako jedyna nie odkryłam mocy.
- W sumie... - odparła, a ja posmutniałam w sumieniu tak bardzo, że miałam ochotę krzyczeć jak nienawidzę swojego życia.
- Z czasem się nauczysz nad tym panować - rzekłam - na pewno. Waderka popatrzyła na mnie, a ja na nią. Stałyśmy tak przez dobre parę minut.
- Widzisz jaki świat jest beznadziejny... - rzekła - wszyscy wierzymy w coś, co może nastanie, może nie... szukamy, ale nie znajdujemy, a jak znajdujemy to żałujemy, że znaleźliśmy, albo jest fajne, ale jeśli jest fajne, to z jednej strony jest okropne... - powiedziała i popatrzyła w wodę.
- W sumie masz racje... - rzekłam przybita - Jedynie co to szukamy dróg, które są zatarte... - powiedziałam i zaczęłam płakać.
- Kirke... co się stało? - spytała.
- Świat jest beznadziejny... szukasz czegoś, czego nigdy nie znajdziesz, a gdy ktoś ma problem jak ty, ale go szybko pomija, czujesz się sama jak but - powiedziałam i zaczęłam mocniej płakać.

<Shayle? Brak weny co do tego opo :/>

Uwagi: Zauważyłam, że nie uznajesz przecinków w wypowiedziach... Wodospad to nazwa miejsca, więc należy ją zapisywać z wielkiej litery.

Od Suzanny "Nowy wymiar" cz. 6 (cd. Yui)


Co się stało? To było pierwsze pytanie, które sobie zadałam, odzyskując świadomość. Leżałam na zimnej, nierównej posadce. To wiedziałam na pewno. Wciągnęłam powietrze i podświadomie poruszyłam łapami. Na nic szczególnego nie trafiłam. Mogłabym być właściwie tutaj sama. Rozchyliłam powieki, niewiele widząc wśród tego mroku i wciąż na wpół zaspana uniosłam głowę. Moje oczy zaczęły przypominać spodki, lub jak kto woli - dorodne filiżanki. Nie spodziewałam się, że około metr dalej położyła się moja kompanka.
- Gdzie ja jestem... Co się stało? - zapytałam drżącym głosem. Chłód, jaki odczuwałam dawał się we znaki. Nie lubiłam, gdy było mi zimno. Nawet bardzo. Wolałam nawet nie myśleć, ile może tutaj być stopni.
- W porąbanym świecie, który mamy uratować. Póki co to my ratujemy się przed nim. - uśmiechnęła się krzywo.
- Yui... - zaczęłam, ale szybko uznałam, że bezsensowne wymawianie jej imienia nie ma żadnego znaczenia w tym, co chciałam powiedzieć, tym bardziej, że zaczęłam sobie przypominać coraz to więcej szczegółów z tego, co już się wydarzyło. -  Już pamiętam. Ale... Co ty tu robisz? Przecież się rozdzieliłyśmy. - zapytałam, jednocześnie marszcząc brwi. Coraz mniej rozumiałam z tej szalonej przygody.
- Dużo się wydarzyło od ostatniego spotkania, później Ci opowiem. - zrobiła pauzę, lecz po wzięciu głębokiego oddechu kontynuowała: - Ważniejsze: dobrze się czujesz? Po kiego tu lazłaś?
Przymrużyłam powieki. Mówiła tak, jakby była moją matką i miała jakiekolwiek prawo do dyrygowania tym, co robię, czego nie, gdzie jestem i dlaczego. Czy godnym zapytania było to, czemu przykładowo poszłam na spacer? Wydaje mi się, że nie. Ona jednak nie przyjmowała tego do wiadomości i musiała o wszystkim wiedzieć, tu i teraz.
- To miejsce wydawało się inne od wszystkich. Pomyślałam, że może być jednym z ważnych miejsc i poszłam poszukać kamienia. Niestety przerośnięte ptaszyska mnie zaatakowały i... - nagle doznałam olśnienia i odruchowo drgnęłam z podniecenia - Właśnie, kamień! Musimy po niego iść!
- Gdzie niby? - westchnęła - Poza tym nawet nie wiemy, czy on tam jest!
- Musimy to sprawdzić! Niedaleko stąd, gdziekolwiek jesteśmy, powinny znajdować się schody prowadzące na górę, z których spadłam. Tam powinnyśmy się kierować!
- Skoro tak uważasz... Odpocznijmy najpierw, mam tego wszystkiego już dosyć - mruknęła niezadowolona i położyła łeb na łapach. Zniesmaczona patrzyłam, jak zamyka ślepia i pogrąża się we śnie. Niech sobie mówi i myśli co chce, ale ja nie zamierzam tak długo po prostu bezczynnie czekać. Czas ucieka, a my mamy sobie... leżeć? Oj, co to, to nie! Zawsze może ktoś nas w międzyczasie zaatakować. Już wystarczy, że leżałam przez bliżej nieokreślony czas. Prawie zapomniałam o ranach, którymi miałam pokryty cały grzbiet, ale czym one są w porównaniu do tego, co zamierzałam zrobić? Doszłam do wniosku, że sama spróbuję odszukać kamień, czy ona tego chce, czy nie.
Odwróciłam się na pięcie i poszłam w kierunku, z którego spomiędzy głazów prześwitywała odrobina światła. Podeszłam bliżej, pozwalając, aby jego smuga rozświetliła mi pysk. Szpara była na tyle szeroka, że zmieściłby się co jedynie mój pysk... Mój wzrok błądził po otwartej sali znajdującej się po drugiej stronie. Latały tam te przebrzydłe ptaszyska. Moje mięśnie na ich widok zesztywniały. Chyba mnie nie zauważyły. Nie przerywały swojego bezsensownego robienia kół tuż nad ziemią lub nieco wyżej, bądź bezcelowego podskakiwania po bruku. Jeden z nich, najmniejszy stał na czymś dość małym, co przypominało węgiel i stukał w to dziobem. Prychnęłam cicho, widząc coś tak głupiego. One chyba naprawdę nie miały nic w tych pustych czaszkach. Założę się, że jeśli się w nie popuka, byłoby słychać niosący się echem gong na znak, że są puste jak dzwon.
Nagle coś sobie uświadomiłam, a moje oczy się rozszerzyły. Coś, na czym ten kruk stał było czymś lśniącym. To był jeden z tych kamieni, jakich poszukiwałyśmy. Połyskiwał przy każdej kolejnej utracie równowagi ptaka. Nie był różowy. Był szarawo-czarny. Trzeci z pięciu. Nie sądziłam, że odnalezienie ich będzie aż tak proste... No dobrze, odnalezienie, a posiadanie to dwa różne pojęcia o innym znaczeniu.
Jak by to zdobyć bez większego wysiłku i narażania się na kolejny atak? - rozmyślałam, siadając nieco bardziej z boku, by zmniejszyć szansę dostrzeżenia. Przez cały czas w zamyśleniu wpatrywałam się w ową smugę światła. Wiedziałam, że rozwiązanie nie nadejdzie w przeciągu kilku chwil, dlatego z góry nastawiłam się na nieco dłuższy wysiłek psychiczny. Byłam uczona w wilczej szkole logiki i byłam z niej całkiem niezła. Przynajmniej lepsza od niektórych półmózgów. W takim razie dlaczego nie mogę dojść do czegoś, co zdawałoby się być tak proste? Wstałam i zaczęłam niecierpliwie krążyć wokół skromniej jamy, w której się znajdowałyśmy. Zupełnie jak te kruki. Właściwie to co one robiły? I dlaczego? Może to był jakiś rytuał? Przystanęłam tuż przy szparze i po raz kolejny wróciłam do przyglądaniu się ich dziwacznego zachowania. Wciąż robiły to, co robiły poprzednio... Dopiero teraz zaczęłam dostrzegać pewnego rodzaju rytm, zupełnie jak w zegarku - jeden trybik, a w tym przypadku ptak, kręcił się w jedną stronę, a drugi w przeciwną. Jeśli zakłóci się pracę jednego, reszty również. Rzucę w niego kamieniem - przeszło mi przez myśl, lecz wiedziałam, że to raczej zwróci ich uwagę na mnie, niż całkowicie rozstroi. Były stadem, działały jak jeden organizm. Myślały praktycznie tak samo, czyli niemalże wcale.
Zmrużyłam oczy. Musiał być jakiś sposób, aby odwrócić ich uwagę... Tylko jaki? Popatrzyłam na czarny bandaż, którym byłam owinięta, kiedy się obudziłam. Yui musiała mi go założyć, kiedy byłam nieprzytomna. Wtedy wpadłam na pewien pomysł. Szybko zaczęłam odwijać jeden z nich, tamujący krwawienie w jednej z łap, na której odczuwałam najmniejszy ból. Moim oczom ukazała się parszywa rana, która już zaczęła ropieć, ale starałam się to zignorować. Inni tracą kończyny, a to tylko zadrapanie. Wyjątkowo obrzydliwe zadrapanie. Chyba wolałabym nie myśleć, w jakim stanie są te pozostałe, które wciąż pulsowały gorącem. Pochwyciłam w pysk jedną powyginaną gałąź i zaczęłam owijać materiałem. Miałam nadzieję, że uda mi się go podpalić. Gdy skończyłam, przyjrzałam się swojemu dziełu. Gałąź była owinięta tylko na czubkach, tak, że materiał przeplatał się między kolejnymi odłamami martwego krzewu. Wyglądało to dość chaotycznie i właściwie o to w tym chodziło. Tylko... skąd ja wezmę ogień?
No nie powiem, mój pomysł był niezwykle beznadziejny. Usiadłam, tracąc już ostatki wiary w to, że mi się uda. Zawsze mogłam przecież się tam przepchnąć, szybko zabrać kamień i wrócić. Tylko, że z tym "szybko" byłby problem, bo nie jestem sprinterką. Ba! Strasznie się ślimaczę i zawsze jestem na końcu. Nie zdążyłabym przed zadaniem śmiertelnego ciosu. Musiałam wymyślić co innego. Tylko co?
Mijały minuty, a ja to chodziłam, to siadałam, to patrzyłam na Yui. Może ona by coś wymyśliła...? Nie, przecież nie warto jej budzić. Mój wzrok podążył ku szparze. Zdenerwowana uderzyłam łapą o kamień, a moje długie pazury zaorały twarde podłoże, wydając bardzo nieprzyjemny dla uszu dźwięk. Skuliłam się, przymykając oczy i zaobserwowałam coś, czego się raczej nie spodziewałam. Kamień był o ile się nie mylę krzemieniem, więc w ten sposób wskrzesiłam iskrę, która teraz zapaliła wątłą gałązkę. Nieśmiały płomyk tańczył tak, jakby zaraz miał zgasnąć, jednak w chwili, kiedy zetknął się z bandażem, buchnął ogniem. Nie pomyślałabym, że byłam owinięta czymś, co najwidoczniej jest łatwopalne... szeroko otwartymi oczami obserwowałam ognisko, lecz po chwili się ocknęłam, gdyż znajdował się niebezpiecznie blisko mojej towarzyszki. Automatycznie pochwyciłam wciąż chłodną od wszechobecnego zimna końcówkę gałęzi i wyrzuciłam przez "okienko". Tak jak sądziłam, ptaki popadły w popłoch. Ogień chyba był tutaj rzeczą rzadko spotykaną.
Kiedy wrzaski kruków się oddaliły, podeszłam bliżej, chcąc się upewnić, czy aby na pewno teren jest czysty. Tak jak sądziłam - prócz kamienia i kilkuset ptasich kup nie było tam nic. Wciągnęłam powietrze na tyle, ile tylko zdołam i zaczęłam się przeciskać między głazami. Wydostałam się z kilkoma otarciami i zabrudzeniami, ale to był obecnie mój najmniejszy problem. Szybko chwyciłam kamień i na nowo zaczęłam się przeciskać. Niestety w tę stronę było dużo ciężej. Skończyłam z licznie poobdzieraną skórą i wyrwanym futrem, ale liczyło się to, że nie było to groźne dla mojego życia lub zdrowia. Popatrzyłam na Yui. Drgnęła tylko, czując nagłe pieczenie, ale chyba nie zorientowała się, że ból był rzeczywisty. Na szczęście się nie ocknęła.
Delikatnie położyłam kamień na ziemi i go dotknęłam. Nic. Wciąż był tak samo zimny i szary. Czyżbym się pomyliła? Nieee, na pewno nie. Wyglądał dokładnie tak samo, jak pozostałe - wyszlifowany kamień szlachetny z kanciatymi bokami. Poirytowana sprawdzałam go pod każdym możliwym kątem, lecz bez skutku. Żadna wizja się nie pojawiła. A może trzeba je odnajdywać w odpowiedniej kolejności? To też jest jakiś pomysł. Włożyłam go za rąbek jednego z bandaży i położyłam się obok Yui, lecz nie zasnęłam.
***
Moje oczy same się przymykały, choć i tak wiedziałam, że nie znuży mnie sen, kiedy usłyszałam głośne burknięcie. W pierwszej chwili pomyślałam, że to kolejny wymyślny stwór, który jakimś cudem jest w pobliżu, więc nastawiłam uszy i uważnie obserwowałam okolicę. Zdawało się być spokojnie.
- Słuchaj, Pestka... - niespodziewanie odezwała się moja towarzyszka. Zwróciłam w jej kierunku głowę.
- No?
- Ile my tu już siedzimy? I ile już nie jadłyśmy ani nie piłyśmy? Czy tu nas obowiązują te same prawa co w naszym wymiarze? Czuję się, jakbym siedziała tu wieki...
Uśmiechnęłam się krzywo, uświadomiwszy sobie, że owe burknięcie wydał jej brzuch. Musiała być naprawdę głodna. Wstałam.
- Tego nie wiem. Wiem jednak jedno: jeśli się ruszysz i pójdziemy szukać tego przebrzydłego kamienia, to szybciej się stąd wydostaniemy, więc chodź już! - oznajmiłam stanowczo i po raz kolejny przepchnęłam się między głazami. Słyszałam, jak Yui drepcze tuż za mną, więc uznałam, że nie warto się przejmować tym, że ją zgubię. Ja w sumie mogłam to zrobić jako pierwsza. Kruki wciąż nie powróciły. Najwyraźniej bardzo wystraszyły się mojej gałęzi, z której zostały już tylko zwęglone, powykręcane odnogi, rzucone gdzieś w kąt. Niby takie odważne, ale i za razem tchórze. Skąd ja to znam... Obecnie już nie ma prawdziwych basiorów, zostały tylko baby sądzące, że są lepsze od reszty gatunku.
Stanęłyśmy przy kruszących się już schodach. Były tak samo wybrakowane jak te, prowadzące na sam szczyt. Zadarłam głowę ku górze. Niebo świtało kilkaset metrów nad naszymi głowami, tu prawie wszystko było pogrążone w mroku. Ponownie popatrzyłam na schody. Jak ja nie cierpię wspinaczki. Weszłam na pierwszy stopień, później drugi i trzeci, piąty i dziesiąty... Nie słysząc nic prócz mojego sapania, odwróciłam się. Yui wciąż stała w miejscu.
- A ty co? Nie idziesz? - zapytałam, na nowo rozzłoszczona. Wadera się zawahała.
- Znam pewien sposób, jak tam wejść szybciej.
- Jak? Wezwać te ptaszyska, by nas zabrały? - zadrwiłam.
- Można spróbować - odparła. Westchnęłam dramatycznie, o mało nie spadając ze stopnia.
- I ty sądzisz, że nas posłuchają? Z kim ja pracuję? - prychnęłam.
- Ze mną... i uważam, że to wcale nie tak głupi pomysł.
- Masz rację... to WYBITNIE głupi pomysł - mówiąc to odwróciłam się w przeciwną stronę i ponownie zaczęłam wchodzić na górę.
- Mówię poważnie... mam żywioł mroku, a one najwyraźniej mogą być z niej stworzone.
Myślałam, że zaraz wybuchnę, ale ostatkiem sił zdobyłam się na spokój, choć mój głos wyraźnie drżał, nie tylko ze złości, ale i również ze zmęczenia:
- Rób sobie co chcesz, ale jeśli cię zabiją, będzie to tylko twoja wina.
- No dobra - powiedziała melodyjnie, po czym zaczęła naśladować wrzaski wydawane przez kruki. Wywróciłam oczami, wchodząc na jeśli się nie mylę już pięćdziesiąty stopień. Robiła z siebie idiotkę, nic więcej. Po chwili, ku mojemu ogromnemu zdumieniu, odpowiedział jej wrzask zbliżających się kruków. Znieruchomiałam. Usłyszały ją...? Z szeroko otwartymi oczyma odwróciłam się w jej kierunku, by zobaczyć, że ta wielce zadowolona uśmiechała się pod moim adresem. Niespodziewanie czarna chmara wleciała górnym otworem do środka i całkowicie niedelikatnie chwyciła moje futro i kończyny i pociągnęła w górę. Krzyknęłam przerażona, modląc się w duchu, aby kamień przy którymś akrobatycznym obrocie nie wysunął się z "kieszonki" i ponownie spadł na sam dół.
Na szczęście moje modły zostały wysłuchane i prócz poturbowania zostałam odstawiona (a raczej rzucona) na kamień, będący najwyższym pałacem twierdzy. Yui postawiły tuż obok zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, kiedy to ja leżałam obolała na podłożu. Zdrętwiała i posiniaczona dźwignęłam się na łapy. Pysk mojej towarzyszki wyrażał mieszane odczucia. Patrzyła na coś pustym spojrzeniem, co najwidoczniej znajdowało się kilka lub kilkanaście metrów za mną. Powoli, licząc na to, że będzie to jakiś kolejny mutant, odwróciłam się za siebie. Błąd. To było coś dużo gorszego. To znowu ta różowa wadera, z wyższością patrząc na mnie i Yui, machając lekko skrzydłami. Nie dotykała łapami ziemi. Ciekawe co by było, gdyby je straciła... Pewnie byłby krzyk i płacz.
- Witajcie ponownie... - powiedziała, uśmiechając się troskliwie, jednak napięte mięśnie Yui wskazywały na to, że zobaczyła to samo, co ja. W jej oczach płonął ogień. Była wściekła, ale jako "jedyny pozytywny charakter" w tej historii musiała być całkowicie opanowana, miła i jednym słowem - dobra.
- Odnalazłyście omyłkowo nie ten kamień, co trzeba...
- Jaki znowu kamień? - weszłam jej w słowo, utrzymując bojowy ton głosu.
- Miał szaro-czarną barwę... Może was zniszczyć, jeśli się go nie pozbędziecie - powiedziała ze smutkiem. Moje serce zabiło mocniej. Wciąż czułam jego niewymiarowy kształt na skórze.
- Znalazłyśmy tylko dwa cukroworóżowe - broniła naszego honoru Yui. Nie miała nawet pojęcia, że ja miałam ten kamień i to w dodatku przy sobie.
- A jednak ten, o którym mówię, zniknął...
- Ale my o niczym nie wiemy - kontynuowała, nie zmieniając zdania. Skrzydlata zaczęła się wahać. W jej oczach czaiła się za równo niepewność, jak i odrobina ulgi. Nie ufała nam, tak samo jak my jej... Ten kamień musiał być tym ostatnim, możliwe, że nawet szóstym, o którym nie miałyśmy nigdy wiedzieć, mówiącym o najmroczniejszej tajemnicy tej krainy, a ona nie chciała nam tego wyjawiać. Po prostu zniknęła, nie żegnając się nawet. Popatrzyłam na Yui. Ona wciąż patrzyła w miejsce, gdzie przed chwilą stała.
- Jak myślisz? O co jej chodziło? - zapytała po chwili.
- Być może ten kamień wcale nie jest taki niebezpieczny, tylko skrywa coś, czego nie mamy się dowiedzieć.
- Tak sądzisz?
- Tak - odparłam, ruszając się z miejsca - Teraz poszukajmy kolejnego ślicznego, cudownego i przewspaniałego głaza miłości i przyjaźni.
Yui wybuchnęła śmiechem, kierując się w przeciwną stronę. Mijały minuty, a my w milczeniu poszukiwałyśmy migoczącej plamki. Prócz tego całego kamieniołomu nie było tam nic. Stanęłam na skraju podłogi, z której przez dziurę w ścianie można było wyjrzeć na całą okolicę. Wadera stanęła tuż obok mnie, również podziwiając widoki. Nie były one szczególnie fascynujące - lasy i pola, z których nie zostało prawie nic, prócz czarnego, wymarłego terenu, zakażone rzeki i jeziora, wiecznie zachmurzone niebo, przez które nie można było się nawet zorientować, czy mamy dzień, czy też noc.
- Wygląda na to, że będziemy musiały poszukać gdzie indziej - oświadczyłam po chwili.

<Yui?>

Od Shiry "Historia jak każda inna" cz.3 (C.D Tsume)

- Dziękuję. - Odpowiedziałam sztywno, próbując udawać, że nie obchodzi mnie to. Oczywiście, że chciałam zostać. Wróciłam do byka (samca jelenia), a właściwie jego resztek. Odgryzłam kawałek miejsca i "zaprowadziłam" go na ubocze. Zjadłam ze smakiem i powróciłam do grupy. Próbowałam nawiązać jako taki kontakt z być może członkami watahy. Podeszłam do niezwykłej, bo skrzydlatej wilczycy.
- Cześć. - Jestem mistrzem, po prostu mistrzem w nawiązywaniu rozmów. Ten sarkazm.
- Cześć... Shira. - Hmm, jest zamknięta w sobie, to widać. - Dla przypomnienia jestem Vanessa.
Nie sprawiała na mnie wielkiego wrażenia, ale trochę interesująca była.
- Myhym, Va... Vanessa, jeżeli się nie pomyliłam. - Rozmowa się nie kleiła. - Emm, może później pogadamy. Muszę iść. - Była to pierwsza lepsza wymówka.
- Nie ma sprawy. Ja też nie umiem nawiązywać rozmów. - Uśmiechnęła się tylko pod nosem. Domyśliła się oczywiście, że nie muszę nigdzie iść, tylko jestem sarkastycznym mistrzem w nawiązywaniu kontaktów. Trudno, podejdę do kogoś innego, ale na pewno nie teraz. Żeby sobie nie pomyśleli, że jestem towarzyska lub kontaktowa! Postanowiłam trzymać się trochę dalej od watahy, lecz nie na tyle, by mnie nie widzieli. Usłyszałam, jak ktoś mnie woła. Obejrzałam się i ujrzałam wilka.

<Tak, możesz Tsume XD Wilku? Po co mnie zawołałeś? Może być wadera, lub basior.>