Czułam każdą kroplę krwi
przepływającą przez moje żyły. To tętniące szaleństwo.
Adrenalinę. Spełnienie. Walka była dla mnie wybawieniem.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, biorąc kolejny zamach łapą i
wymierzając cios przeciwnikowi. Ten upadł z krzykiem, tak samo jak
jego poprzednik. Pięciu wrogów? Dla mnie to żaden problem.
Zamachnęłam się ogonem, robiąc obrót wokół własnej osi i padli na wpół przytomni. Obróciłam się za siebie, by
zobaczyć kolejnego wilka z szeroko otwartą szczęką. Nie wyglądał
na zbytniego inteligenta, więc uskok w bok wystarczył, by zarył
pyskiem w piach. Usłyszałam kolejnego bojownika nadbiegającego z
tyłu. Wykonałam salto w tył tak, że naskoczyłam na jego głowę,
więc padł jak długi na swojego towarzysza, który pierwszy
przegrał w starciu z dziewczyną. Trzeci w końcu podniósł się i
naskoczył na mnie, lecz ja z łatwością wymierzyłam mu cios łapą,
wbijając długie pazury w oczy, dzięki czemu oślepł. Później
między żebra. Upadł, gdy zobaczył, że między moimi palcami
znajdował się długi, lśniący sztylet, teraz już brudny od
spływającej krwi. Tak to jest, gdy się nie docenia przeciwnika.
Buraki i nic więcej.
- Tylko na tyle was stać? -
zapytałam z wyższością. Ich przywódca dopiero teraz przyszedł i
oparł się o skałę, zostawiając na niej smugę krwi. Miał
rozcięty bok i posiniaczony pysk, dyszał, jakby przebył
wielokilometrową wędrówkę. Póki mnie nie zauważył, ostrożnie
wyciągnęłam swoim długim i giętkim ogonem z kołczana strzałę,
a następnie wzięłam w pysk wyrzeźbiony z drewna łuk. Kolejną
czynnością było nałożenie jej na cięciwę i wycelowanie. W
momencie, gdy ją zwolniłam z uchwytu, basior się odwrócił,
dzięki czemu moja strzała idealnie trafiła w jego czoło. Stał
tak przez chwilę, wytrzeszczając oczy, po czym upadł. Opuściłam
łuk. Przybiegła reszta mojego zespołu.
- Haro, nic ci nie jest?! -
wykrzyknął Lary. Przytaknęłam mu, odwracając głowę w stronę
na wpół przytomnych wspólników zdrajcy.
- Dobijamy ich czy zabieramy na
przesłuchanie?
- Tobie tylko mordowanie w głowie
– zaśmiał się Jayson, wyłaniając się zza skały. Posłałam
mu rozzłoszczone spojrzenie. Doskonale wiedział, że w
rzeczywistości role są u nas zamienione, i to zazwyczaj jemu
przypadało mordowanie przywódców wilków, które nie mają
najmniejszego zamiaru zachować przy życiu niewinne watahy, a ja
staram się obejść system tak, by skończył tylko I wyłącznie za
kratkami. Ci jednak tutaj zdecydowanie zasłużyli na śmierć –
morderstwa, gwałty, tortury, nękanie... Gdyby nie my, okolica nie
byłaby tak bezpieczna, jak jest teraz. Gdyby nie nasza pozarządowa
organizacja, nazywana WhtPWaV, czymś przerażającym byłoby
wykroczenie poza tereny własnej watahy. Niewielu wiedziało o naszym
istnieniu, dlatego też sądząc, że są bezprawni szerzyli popłoch
w najbliższym otoczeniu. Nic bardziej mylnego. Zorganizowaliśmy
podziemne więzienie, w którym to przetrzymujemy największych
zbirów.
Zostałam tutaj przyjęta i
przeszkolona głównie ze względu na to, że należały tutaj słynne
Purpurowe Bliźniaki, które jak się zabawnie złożyło – były
ze mną spokrewnione. Alexander był moim wujkiem, zaś jego siostra,
Valixy, moją matką. Wyróżniali się spośród innych wyjątkowym
sprytem, pomysłowością i co najważniejsze – skutecznością.
Valixy należała niegdyś do Watahy Magicznych Wilków i była
raczej uważana za tą wiecznie wesołą, roztrzepaną i
niepozorną... nikomu jednak nie przyszło do głowy, że mogła być
tajną agentką, która była w stanie kogoś udusić z zimną krwią.
Właśnie z tego zasłynęła – była najlepszym tajniakiem w całej
historii. Alexander za to nie zawiódł w żadnej z misji. Ja również
do tego dążę, choć nie wychodzi mi to tak dobrze, jak im. A
przynajmniej nie tak, jak opowiadali nieco starsi członkowie
organizacji, przykładowo Lary czy Urlich.
Jeden z wilków się poruszył, chcąc mnie zaatakować. Ja jednak dobiłam jego pysk do ziemi, używając do tego jedynie tylnej łapy. On zaczął się miotać, wymachując kończynami w panicznym geście, mającym znaczyć tyle, co to, że się dusi. Popatrzyłam na niego zimnym spojrzeniem. Jego towarzysz skulił się w kącie, podwijając ogon.
- Nie róbcie mi krzywdy... błagam... - prosił. Zwróciłam na niego swój wzrok.
- Jayson, jest twój.
Samiec uśmiechnął się czarująco do coraz bardziej przerażonego, pozornie silnego basiora. Lary wywrócił oczami, gdyż nie przepadał za tego rodzaju misjami. Gustował raczej za siedzeniem przy najnowocześniejszym komputerze z kubkiem świeżo mielonej kawy i dyrygowaniem resztą zespołu. Nie miałam nic przeciwko niemu, a wręcz ceniłam jego pracę. Wiedziałam, że to naprawdę wymaga olbrzymiego wysiłku, choć to właśnie tacy komputerowcy są mniej doceniani od wojowników, jakim jestem również ja. Właśnie dlatego zawsze dziękuję swojemu mentorowi za trud włożony za dopilnowanie tego, bym nie wpadła w sidła czającego się za rogiem wroga. Tym razem został wysłany w zamian za Ferry, która skończyła misję z krwotokiem wewnątrzczaszkowym. Nie radził sobie w terenie tak dobrze jak ja czy Jayson, lecz dawał jako-tako radę i tylko to się w tym momencie liczyło.
Mój partner podszedł do drżącego basiora i zapytał całkowicie spokojnie:
- Opowiesz nam coś o tym, cóż takiego planowaliście i z kim pracujecie? Wtedy cię oszczędzimy.
Na to ten szybko pokiwał głową. Mięczak. Wystarczy go nastraszyć, a już jest chętny do współpracy, byleby go nie zabić. Tym ruchem zniszczy całą swoją organizację, w której zapewne przyrzekał wierność, byleby przeżył. Gdyby u nas byli tacy kryptotwardziele, chyba skończylibyśmy swoją działalność zaraz po założeniu.
- No nic... zabieramy go do bazy i przesłuchujemy - zaśmiał się lekko Lary. Było widać, że wciąż jest nieco zestresowany nową dla niego sytuacją. Próbował żartować, lecz nie bardzo mu to wychodziło. Odszedł nieco dalej, wzywając przez słuchawkę włożoną do ucha kilka innych wilków, które pomogłyby nam zaprowadzić całą zgraję za kratki.
- Bierz koleżków i idziemy - zarządził Jayson. Basior przytaknął i zaczął szturchać najbliższego kolegę, szemrając, że to jest ich droga do wybawienia i w ten sposób przeżyją... Miał co prawda rację, lecz chyba nie wiedział, że spędzi najbliższe dziesięć lat swojego życia za kratkami, choć powszechnie wiadomo, że może tego nie przeżyć lub zdechnąć tuż po uwolnieniu.
- Tak swoją drogą... jak się nazywasz? - zagadał po raz kolejny mój przyjaciel.
- Bavvron.
- Woah, egzotyczne imię - pochwalił Jayson. Westchnęłam w duchu. Okazywanie odrobiny dobroci nie było złe, lecz z pewnym umiarem. Jayson należał jednak do bardzo wesołych i gadatliwych wilków, więc nie było to w jego przypadku dziwne. Przyjaźnił się z własnym wrogiem, choć nie do końca była to prawda. Chciał tylko zdobyć jego sympatię, traktując do jako kumpla tak, aby ten nie zechciał go zaatakować lub chociażby zrobił to z mniejszą siłą. To była dobra taktyka, choć wiedziałam, że w moim przypadku raczej niepraktyczna. Zwykle mieliśmy do czynienia z męską watahą, więc logiczne było, że te wszystkie pacany uznałyby to za próbę flirtu, choć ja w planach mam pozostać samotną do końca swego żywotu.
Zwróciłam swoją głowę w stronę wschodzącego słońca, które oświetlało mój wymarniały od nadmiaru pracy pysk złotym blaskiem. Nagle coś sobie przypomniałam.
- Mogę już iść? Dacie sobie radę sami? Mam również we watasze obowiązki, a teraz jest mój dyżur na polowaniu...
- Jasne, idź - uśmiechnął się Jasper. Podziękowałam delikatnym uśmiechem, po czym ze sprawnością kozicy górskiej zaczęłam zeskakiwać z kolejnych głazów w dół. Czekał mnie jeszcze kilkunastokilometrowy dystans biegiem do samej watahy. W sumie to dla mnie było nic, miałam tak niemalże codziennie... Problem zaczynał się dopiero, kiedy któregoś razu uświadomiłam sobie, że już świta, a ja miałam ponad sto kilometrów do domu. Nie dość, że się nie wyrobiłam, to jeszcze dostałam niezłe manto od Tsume. Któregoś dnia będę musiała zmienić stanowisko na nieco mniej wymagające, tak, abym nie musiała codziennie rano biegać na miejsce, bojąc się, że nie zdążę. Z drugiej strony walka była moim całym życiem i bez tego nie potrafiłabym normalnie funkcjonować, więc bez tej porannej rozrywki zdechłabym, i to dość szybko.
Mijałam kolejne występy, unikając potknięcia się i upadku. Utrzymywałam stałe tempo, wdychając powietrze przez nos, a wydychając przez usta, co umożliwiało mi panowanie nad swoim oddechem. Nie dostałam zadyszki, nawet będąc u celu. Zaczęłam zwalniać dopiero, gdy wbiegłam do Zielonego Lasu, w którym to mieliśmy rozpocząć polowanie. Zabawne, że nikt, nawet mój własny brat nie miał pojęcia o moim potajemnym zawodzie, przez który miałam niekiedy na karku całkowicie bezsenne noce. Nikt nie zauważył, że co kilka dni wieczorem wybiegam z terenów i wracam dopiero nad ranem. Rozchyliłam krzaki, by zobaczyć, że we wcześniej już zaplanowanym miejscu stał Toboe i oczekiwał na przyjście Lithium i Tsume.
- Hej... - powiedziałam całkowicie poważnie.
- Cześć - uśmiechnął się, odwracając głowę w moją stronę.
- Jak długo już czekasz?
- Dopiero przyszedłem... A, właśnie. Zu kazała coś przekazać.
Popatrzyłam na niego z zakłopotaniem. Nie miałam pojęcia, o co może chodzić, ale jeśli nie mogła mnie znaleźć i wysłała do mnie kogoś innego, mogło to znaczyć jedynie to, że coś przeskrobałam. A przynajmniej tak mi się zdawało.
- Co takiego?
- Musisz znaleźć sobie robotę w Mieście - odpowiedział, wciąż się uśmiechając. Z moich płuc ulotniło się całe powietrze. To znaczyło tylko jedno - rano na polowanie, później do pracy w Mieście, po południu na trening, a wieczorem na misję. Wyglądało na to, że nawet od południa nie mogłam odsypiać nieprzespanej nocy.
- Muszę?
- Musisz, tak jak wszyscy - wyjaśnił całkowicie swobodnie. W jego oczach byłam kimś, kto pełnił funkcję tylko i wyłącznie jako goniąca i wojowniczka, tak samo jak sądziła o mnie Alfa.
- Jasne... Może później pójdę coś znaleźć - uśmiechnęłam się krzywo.
Kilka minut później doszła do nas Vane, później jeszcze Tsume, lecz ja cały czas rozmyślałam nad tą wyjątkowo złą organizacją czasu. Tutaj nie ma czegoś takiego jak "urlop", a pracując trzeba sobie na niego zasłużyć. Będę harować jak wół.
Stałam już na swojej pozycji, całkowicie gotowa do rozpoczęcia pościgu za kulejącą sarną, gdy dostrzegłam jakąś postać ukrytą gdzieś w trawie. Mógł nam zepsuć cały szyk. Kto mógł być tak głupi, aby nam w tym przeszkodzić?! Tsu był całkowicie zajęty tłumaczeniem Lithium, z której strony ma nastraszyć zwierzynę, więc nie mogłam mu o tym powiedzieć. Musiałam to załatwić sama. Utrzymując swój szyk i dziękując w duchu za wyjątkowo smukłe ciało, przemknęłam się w trawie niezauważona i wyskoczyłam tuż przed nieznajomym, groźnie szczerząc kły.
- Kim jesteś? - warknęłam.
- Jestem Mentis. Czy mógłbyś mi powiedzieć gdzie się znajdujemy? - zapytał zdezorientowany.
- Jesteśmy na terenie Watahy Magicznych Wilków. A więc, skąd jesteś?- dopytywałam, nieufnie mrużąc powieki.
- Mieszkam niedaleko stąd, a dokładnie za tą rzeką.
- Witaj, ja jestem Sohara. Przepraszam, że na początku byłam dla ciebie taka niemiła. Jeśli nasza Alfa się zgodzi... czy chciałbyś należeć do naszej watahy? - zapytałam, zdobywając się na w miarę łagodny ton głosu. Nie chciałam odstraszać obcych, ale i za razem wiedziałam, że ten typ nieumyślnie przeszkodził nam w wykarmieniu kilkudziesięciu głodnych pysków. Mentis po chwili zastanowienia przytaknął, a do moich uszu dobiegły warknięcia świadczące o tym, że Lithium już uderzyła. Musiałam się spieszyć. Zrobiłam szybki zwrot i zaczęłam pędzić za sarną. Ona nie wiedząc, gdzie uciec, niemalże wpadła na Van, która na nią skoczyła, wywracając parzystokopytną na ziemię. Po chwili dołączył do niej Toboe, zagryzając zwierzę. Ja po prostu krążyłam dookoła, pilnując, żeby ta nikogo nie kopnęła. Gdy przestała się poruszać, zapytałam Tsume, który cały czas siedział za drzewem i obserwował, czy mogę się oddalić, bo mam coś do załatwienia. Zgodził się, więc popędziłam do wciąż osłupiałego basiora.
- Oprowadzić cię? - zapytałam beznamiętnie. Ponownie przytaknął. Rozpoczęliśmy swoją wędrówkę. Prócz kilkakrotnej wymiany zdań nie rozmawialiśmy prawie wcale, choć nie umknęło mi to, że ów trzyletni basior jest dość spokojny i opanowany jak na swój wiek, co wyjaśniał jego żywioł. Od razu skojarzyło mi się to z Valką, lecz ona różniła się od niego panicznym lękiem przed innymi, którego on nie wyrażał nawet w maleńkiej części.
Dotarliśmy w końcu do jaskini Alfy. Wskazałam mu łapą wejście, a on wciąż nie do końca zorientowany w nowym środowisku zapytał:
- To tutaj?
- Zgadza się.
Uśmiechnął się i zadowolony wszedł do środka. Ja odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz zorientowałam się, jaka byłam zmęczona. Oparłam się o kamień i po prostu tak siedziałam, przymykając powieki. Po upływie kilkunastu minut Mentis wyszedł, uśmiechając się jeszcze szerzej niż poprzednio. Wyprostowałam się i otworzyłam oczy.
- I jak?
- Jestem na okresie próbnym.
- Gratuluję - odpowiedziałam. Nie uśmiechnęłam się do niego, wciąż myśląc o tysiącu innych spraw.
- To co robimy? - zapytał niespodziewanie. Popatrzyłam na niego, szeroko otwierając oczy. Na to nie wpadłam, aby zapytał o coś takiego. Z drugiej strony wypadało go czymś zająć. Był jeszcze nie do końca obeznany wśród nieznanego.
- A co byś chciał?
- Może się gdzieś przejdziemy? - zaproponował. Popatrzyłam na niego w zamyśleniu, kalkulując wszystkie za i przeciw. Mogłam znaleźć robotę jutro, choć wiedziałam, że dobrym wyjściem wcale nie jest to, abym przekładała obowiązki z dnia na dzień. Najwyżej pójdę to załatwić nieco później... no i potrzebowałam choć odrobiny rozrywki.
- Jasne... Możemy pójść do Parku we watasze - oznajmiłam.
<Mentis?>
Uwagi: brak
Zwróciłam swoją głowę w stronę wschodzącego słońca, które oświetlało mój wymarniały od nadmiaru pracy pysk złotym blaskiem. Nagle coś sobie przypomniałam.
- Mogę już iść? Dacie sobie radę sami? Mam również we watasze obowiązki, a teraz jest mój dyżur na polowaniu...
- Jasne, idź - uśmiechnął się Jasper. Podziękowałam delikatnym uśmiechem, po czym ze sprawnością kozicy górskiej zaczęłam zeskakiwać z kolejnych głazów w dół. Czekał mnie jeszcze kilkunastokilometrowy dystans biegiem do samej watahy. W sumie to dla mnie było nic, miałam tak niemalże codziennie... Problem zaczynał się dopiero, kiedy któregoś razu uświadomiłam sobie, że już świta, a ja miałam ponad sto kilometrów do domu. Nie dość, że się nie wyrobiłam, to jeszcze dostałam niezłe manto od Tsume. Któregoś dnia będę musiała zmienić stanowisko na nieco mniej wymagające, tak, abym nie musiała codziennie rano biegać na miejsce, bojąc się, że nie zdążę. Z drugiej strony walka była moim całym życiem i bez tego nie potrafiłabym normalnie funkcjonować, więc bez tej porannej rozrywki zdechłabym, i to dość szybko.
Mijałam kolejne występy, unikając potknięcia się i upadku. Utrzymywałam stałe tempo, wdychając powietrze przez nos, a wydychając przez usta, co umożliwiało mi panowanie nad swoim oddechem. Nie dostałam zadyszki, nawet będąc u celu. Zaczęłam zwalniać dopiero, gdy wbiegłam do Zielonego Lasu, w którym to mieliśmy rozpocząć polowanie. Zabawne, że nikt, nawet mój własny brat nie miał pojęcia o moim potajemnym zawodzie, przez który miałam niekiedy na karku całkowicie bezsenne noce. Nikt nie zauważył, że co kilka dni wieczorem wybiegam z terenów i wracam dopiero nad ranem. Rozchyliłam krzaki, by zobaczyć, że we wcześniej już zaplanowanym miejscu stał Toboe i oczekiwał na przyjście Lithium i Tsume.
- Hej... - powiedziałam całkowicie poważnie.
- Cześć - uśmiechnął się, odwracając głowę w moją stronę.
- Jak długo już czekasz?
- Dopiero przyszedłem... A, właśnie. Zu kazała coś przekazać.
Popatrzyłam na niego z zakłopotaniem. Nie miałam pojęcia, o co może chodzić, ale jeśli nie mogła mnie znaleźć i wysłała do mnie kogoś innego, mogło to znaczyć jedynie to, że coś przeskrobałam. A przynajmniej tak mi się zdawało.
- Co takiego?
- Musisz znaleźć sobie robotę w Mieście - odpowiedział, wciąż się uśmiechając. Z moich płuc ulotniło się całe powietrze. To znaczyło tylko jedno - rano na polowanie, później do pracy w Mieście, po południu na trening, a wieczorem na misję. Wyglądało na to, że nawet od południa nie mogłam odsypiać nieprzespanej nocy.
- Muszę?
- Musisz, tak jak wszyscy - wyjaśnił całkowicie swobodnie. W jego oczach byłam kimś, kto pełnił funkcję tylko i wyłącznie jako goniąca i wojowniczka, tak samo jak sądziła o mnie Alfa.
- Jasne... Może później pójdę coś znaleźć - uśmiechnęłam się krzywo.
Kilka minut później doszła do nas Vane, później jeszcze Tsume, lecz ja cały czas rozmyślałam nad tą wyjątkowo złą organizacją czasu. Tutaj nie ma czegoś takiego jak "urlop", a pracując trzeba sobie na niego zasłużyć. Będę harować jak wół.
Stałam już na swojej pozycji, całkowicie gotowa do rozpoczęcia pościgu za kulejącą sarną, gdy dostrzegłam jakąś postać ukrytą gdzieś w trawie. Mógł nam zepsuć cały szyk. Kto mógł być tak głupi, aby nam w tym przeszkodzić?! Tsu był całkowicie zajęty tłumaczeniem Lithium, z której strony ma nastraszyć zwierzynę, więc nie mogłam mu o tym powiedzieć. Musiałam to załatwić sama. Utrzymując swój szyk i dziękując w duchu za wyjątkowo smukłe ciało, przemknęłam się w trawie niezauważona i wyskoczyłam tuż przed nieznajomym, groźnie szczerząc kły.
- Kim jesteś? - warknęłam.
- Jestem Mentis. Czy mógłbyś mi powiedzieć gdzie się znajdujemy? - zapytał zdezorientowany.
- Jesteśmy na terenie Watahy Magicznych Wilków. A więc, skąd jesteś?- dopytywałam, nieufnie mrużąc powieki.
- Mieszkam niedaleko stąd, a dokładnie za tą rzeką.
- Witaj, ja jestem Sohara. Przepraszam, że na początku byłam dla ciebie taka niemiła. Jeśli nasza Alfa się zgodzi... czy chciałbyś należeć do naszej watahy? - zapytałam, zdobywając się na w miarę łagodny ton głosu. Nie chciałam odstraszać obcych, ale i za razem wiedziałam, że ten typ nieumyślnie przeszkodził nam w wykarmieniu kilkudziesięciu głodnych pysków. Mentis po chwili zastanowienia przytaknął, a do moich uszu dobiegły warknięcia świadczące o tym, że Lithium już uderzyła. Musiałam się spieszyć. Zrobiłam szybki zwrot i zaczęłam pędzić za sarną. Ona nie wiedząc, gdzie uciec, niemalże wpadła na Van, która na nią skoczyła, wywracając parzystokopytną na ziemię. Po chwili dołączył do niej Toboe, zagryzając zwierzę. Ja po prostu krążyłam dookoła, pilnując, żeby ta nikogo nie kopnęła. Gdy przestała się poruszać, zapytałam Tsume, który cały czas siedział za drzewem i obserwował, czy mogę się oddalić, bo mam coś do załatwienia. Zgodził się, więc popędziłam do wciąż osłupiałego basiora.
- Oprowadzić cię? - zapytałam beznamiętnie. Ponownie przytaknął. Rozpoczęliśmy swoją wędrówkę. Prócz kilkakrotnej wymiany zdań nie rozmawialiśmy prawie wcale, choć nie umknęło mi to, że ów trzyletni basior jest dość spokojny i opanowany jak na swój wiek, co wyjaśniał jego żywioł. Od razu skojarzyło mi się to z Valką, lecz ona różniła się od niego panicznym lękiem przed innymi, którego on nie wyrażał nawet w maleńkiej części.
Dotarliśmy w końcu do jaskini Alfy. Wskazałam mu łapą wejście, a on wciąż nie do końca zorientowany w nowym środowisku zapytał:
- To tutaj?
- Zgadza się.
Uśmiechnął się i zadowolony wszedł do środka. Ja odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz zorientowałam się, jaka byłam zmęczona. Oparłam się o kamień i po prostu tak siedziałam, przymykając powieki. Po upływie kilkunastu minut Mentis wyszedł, uśmiechając się jeszcze szerzej niż poprzednio. Wyprostowałam się i otworzyłam oczy.
- I jak?
- Jestem na okresie próbnym.
- Gratuluję - odpowiedziałam. Nie uśmiechnęłam się do niego, wciąż myśląc o tysiącu innych spraw.
- To co robimy? - zapytał niespodziewanie. Popatrzyłam na niego, szeroko otwierając oczy. Na to nie wpadłam, aby zapytał o coś takiego. Z drugiej strony wypadało go czymś zająć. Był jeszcze nie do końca obeznany wśród nieznanego.
- A co byś chciał?
- Może się gdzieś przejdziemy? - zaproponował. Popatrzyłam na niego w zamyśleniu, kalkulując wszystkie za i przeciw. Mogłam znaleźć robotę jutro, choć wiedziałam, że dobrym wyjściem wcale nie jest to, abym przekładała obowiązki z dnia na dzień. Najwyżej pójdę to załatwić nieco później... no i potrzebowałam choć odrobiny rozrywki.
- Jasne... Możemy pójść do Parku we watasze - oznajmiłam.
<Mentis?>
Uwagi: brak