Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

czwartek, 6 sierpnia 2015

Od Suzanny "Łzy beznadziei" cz. 8

(KTO MA SŁABE NERWY LUB JEST NIECO "MŁODSZY" LEPIEJ NIECH NIE CZYTA!)

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak wielkim błędem było pojawienie się chwilę później. Moja własna mama wyglądała jakby oszalała. Czyżby jej psychika uległa zniszczeniu przez wydarzenia ostatnich dni? A może to przez "pseudo Rafaela"? Jedno i drugie jest tak samo prawdopodobne. W każdy razie właśnie stała nad na wpół żywym Jasperem, będącym w rzeczywistości jej mężem pozbawionym łapy, oka, ucha, oraz niezdobnym do ruchu przez uszkodzony kręgosłup. Wyglądało to okropnie.
- Mamo, nie! - krzyknęłam próbując to zatrzymać. Byłam bezradna. Bałam się nawet podejść bliżej. Brakowało mi tej odwagi.
- GIŃ!!! - wrzasnęła ślepo patrząc na basiora, leżącego bezwładnie u jej łap. Rzuciła w niego kilka dużych iskier elektryczności, tak, że zaczął się wić z niewyobrażalnego bólu, a później został rozsadzony od wewnątrz. Drzewa, Kiiyuko, Jasper będący w ciele taty oraz ja - wszystko było zbryzgane od jego krwi. Przez moje ciało przeszły dreszcze strachu połączone z wściekłością i obrzydzeniem. Biało-różowa wadera sapała zadowolona stojąc nad tym, co z niego zostało.
- Mamo!... - powiedziałam słabo na wpół krzycząc, na wpół szepcząc. Wadera dopiero wtedy zwróciła głowę w moją stronę. Wyglądała na jednocześnie przerażoną, jak i zdezorientowaną.
- Suzi...? Ale ty... przecież...
- Co ja? Nic mi nie jest. Chyba - rzekłam zmuszając się na krzywy uśmiech. - Pomijając to, że właśnie zabiłaś PRAWDZIWEGO Rafaela, a tamten to Jasper w jego ciele.
- C-co? - wykrztusiła. Łapy się pod nią trzęsły tak bardzo, że już za chwilę upadła na ziemię. - J-jak? J-jak t-to? C-co s-się s-stało?
- Zabiłaś go. - powiedziałam patrząc w stronę wciąż stojącego z triumfalnym wyrazem twarzy "Rafaela". Zbierał się do ucieczki.
- Oj, co to to nie! - krzyknęłam robiąc jeden potężny skok, po którym wylądowałam na już do niedługa żywym basiorze.
- Mamo, co jest sposobem na zabicie nieśmiertelnego?! - wrzasnęłam wciąż przygważdżając go do ziemi. Wbijałam bezlitośnie długie pazury w jego ciało. Patrzył na mnie z furią i cicho syczał z bólu. Próbował się podnieść, ale nie było to takie proste. Biało-różowa, a teraz już dodatkowo czerwona wadera usiłowała sobie przypomnieć antidotum.
- Każdy ma inną rzecz, która go uśmierci...
Rafaelo-Jasper usiłował się uwolnić z moich szpon, aż w końcu mu się to udało. Brutalnie zepchnął mnie z siebie i wściekle rzucił o najbliższą skałę. Uderzyłam się tak mocno, że poczułam jak krew sączy się z ran i spływa po mych barkach, z winy startej skórę przez chropowatą powierzchnię, lecz rana za chwilę samoczynnie się zagoiła. Dopiero teraz poczułam, jakim świetnym uczuciem jest bycie nieśmiertelnym.
- Nie możemy dać mu uciec! - krzyknęłam, powoli podnosząc się z ziemi. Nadal byłam obolała po uderzeniu, więc w tej chwili na niewiele było mnie stać. Na szczęście moja mama miała dobry refleks i natychmiastowo osiągała duże prędkości, więc w przeciągu kilku sekund rzuciła się na obiekt, który zniszczył jej życie.
Niespodziewanie nastała okropna jasność, wręcz paląca, więc przymknęłam oczy. Gdy je uchyliłam zorientowałam się, co było powodem tak nagłej zmiany oświetlenia: cały najbliższy obszar płonął! Ale dlaczego? A to dlatego, że moja mama właśnie usiłowała ogłuszyć Jaspera, by ten spalił się leżąc nieprzytomny w ogniu. Nie było to wcale aż takim głupim pomysłem, gdyż rzekomo mój ojciec był zrobiony z... lodu. Kiiyuko trzymając go w silnej paszczy, miotała nim we wszystko jak tylko popadnie, byleby tylko sprawić, by wreszcie oberwał na tyle mocno, żeby nie był w stanie się ruszyć. Robiła to z taką wściekłością, że z drzew odrywała się kora, a niektóre pniaki wyglądały, jakby zaraz miały się złamać na pół. W tym samym czasie płomienie pożerały wszystko, co tylko spotkały na swej drodze. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, po prostu obserwowałam to niezwykle brutalne widowisko odsuwając się od parzącego ognia, bo niestety nie był według przypuszczeń moim żywiołem, ponieważ niemiłosiernie patrzył, gdy tylko się do mnie zbliżył lub ja do niego.
Po upływie niecałych 5 minut Rafaelo-Jasper upadł bezsilnie na ziemię z zamkniętymi ślepiami. Ogień szybko otoczył jego nieruchome ciało, a biało-różowa wadera stała tuż nad nim, zupełnie jakby pilnowała, żeby się czasem nie ocknął.
- Suzi, przynieś mi tu szybko Kryształowy Medalion!
- Już się robi! - odkrzyknęłam mamie i szybko pobiegłam w stronę jaskini Alf. Nie do końca wiedziałam, po co w tej chwili był jej on potrzebny, ale w tej sytuacji raczej nie warto było zadawać zbędnych pytań. Pochwyciłam naszyjnik w pysk, a następnie już chciałam iść do Kiiyuko, ale niestety nie mogłam, ponieważ przecież wszystko stało w ogniu. Mogłam się spalić żywcem. Roztrzęsionymi łapami zaczęłam przeglądać buteleczki z eliksirami stojącymi pod ścianą jaskini. Czerwony Napój, Eliksir Wody, Eliksir Wieku... w końcu do moich łap dostała się czerwona buteleczka gęstą zawartością - Eliksir Ognia. Wedle instrukcji wzięłam 3 łyki, a następnie ufna w przekonaniu, że już zadziałał, rzuciłam się na zewnątrz. Tak jak przypuszczałam, ogień nawet się do mnie nie zbliżył. Eliksir działał tak, jak powinien. Kilkoma sprawnymi skokami wylądowałam obok mamy. Popatrzyła na mnie uważnie i rzekła:
- Nie parzy cię?
- Nie.
- Czyżbyś miała żywioł ognia?
- Mamo, nie czas na to! Dobij go!
- Tak, oczywiście. - odpowiedziała wytrącona z matczynego zatroskania. Wzięła ode mnie Kryształowy Medalion, po czym wypowiedziała jakieś niezrozumiałe dla mnie zaklęcie. Patrzyła na swojego niby-męża dziwnymi, rozbłyskającymi co chwilę ostrym światłem oczami. W tej samej chwili czarno-niebieskiego basiora otoczyła niebieskawa mgła, która przenosiła się w stronę stojącej nad nim Kiiyuko. Wyglądałoby to trochę jak z bajki dla dzieci, w której to czarny charakter wysysa moc z bohatera, ale to niestety działo się naprawdę i mimowolnie widząc to zrobiło mi się słabo. Odwróciłam głowę, by nie musieć tego oglądać. Wtedy uświadomiłam sobie, że przecież Eliksir zaraz przestanie działać, a ja muszę wracać, żeby się nie spalić żywcem. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Chwilę później stałam na skale wystającej ponad ogień, obserwując wszystko z góry. Było mi okropnie gorąco, bo wiedziałam, że popiół i całe ciepło wytworzone przez niszczycielski żywioł leci do góry. Pot spływał po mojej sierści grubymi strugami, a przynajmniej tak mi się wydawało. Czułam się, jakby ktoś wylał na mnie wiadro z wodą. Dodatkowo rozglądałam się z niepokojem próbując wypatrzyć, jak radzi sobie Kiiyuko. Niestety nie mogłam jej odnaleźć spojrzeniem, więc popatrzyłam nieco dalej, by dowiedzieć się, czy pozostałe tereny też zostaną zniszczone. Ku mojemu zdumieniu nic niezwykłego się z nimi nie działo, pozostawały w stanie nienaruszonym. Dopiero wraz z tą myślą skarciłam się w duchu za niezwykłą głupotę, bo przecież moja mama miała żywioł ognia i mogła z łatwością to kontrolować. Nie pozostało mi teraz nic innego, jak tylko oczekiwać na powrót walczącej wadery.
Nie minęło 15 minut, a już usłyszałam za sobą znajomy, żeński głos mówiący:
- Już jestem. Dobre miejsce sobie wybrałaś.
- Wiem. - mruknęłam zapatrzona w ogień, gdy Kiiyuko stanęła u mojego boku.
- Odczekajmy jeszcze jakieś pół godziny, by mieć pewność, że na pewno zastaniemy tam jego popioły.
Chwila ciszy. Pewne pytanie cisnęło mi się od dłuższego czasu na usta, więc po zastanowieniu się jak je sformułować, by nie zabrzmiało głupio rzekłam:
- Tak właściwie, to co mu zrobiłaś? Wyglądało to trochę, jakbyś wysysała z niego życie.
- Po części masz rację. Kryształowy Medalion daje nieśmiertelność, ale i także może ją odebrać. Tak więc wystarczyło tylko tyle, by stał się na nowo zwyczajnym śmiertelnikiem...
- Mamo... skoro to był Jasper... to czego mógłby chcieć?
- Nie wiem, kochanie.
- Mógł być... zazdrosny? Nie podkochiwał się czasem w tobie? Jak na razie nie znalazłam lepszego wytłumaczenia.
Zesztywniała. Chyba mogłam tego nie mówić. Jak zwykle powiedziałam o dwa słowa zbyt wiele.
- Mógł. Zupełnie, jakby nie rozumiał, że nigdy nie pokocham takiego potwora jak on, który z zazdrości chciał wymordować kochane przeze mnie osoby... A ja głupia, dałam się nabrać na jego "przebranie" i go pocałowałam... Zaczynam siebie nienawidzić za naiwność.
- Wcale nie jesteś naiwna. To była chwila słabości. Miałaś do tego prawo. Bo w końcu... co on ci nagadał?
- Że nie żyjesz... że Jasper cię zabił... znaczy się... Rafael w ciele Jaspera... Nie wiem już co o tym myśleć. - spuściła głowę z rezygnacją w oczach głowę, zakrywając znaczną część pyska zwykle zadbanymi biało-różowymi, teraz umorusanymi czerwienią i czernią włosami. - Nienawidzę siebie. Naprawdę nienawidzę. Moja ślepa chęć zemsty zmusiła mnie do popełnienia morderstwa i to jeszcze na własnym partnerze... Co ja teraz ze sobą zrobię? Na pewno nie pokocham bardziej nikogo, prócz niego, bo teraz będę miała problem z nawet polubieniem siebie, a co dopiero innych. Może pod plastikową maską szczęścia załamię się całkowicie. Nawet nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Jestem potworem i nic tego nie zmieni.
Milczałam nie wiedząc, jak ją pocieszyć. Tylko wbijałam w nią czułe spojrzenie. Nie chciałam pogarszać sprawy.
- Nawet nie wiem, jak mogłam kiedyś żyć będąc niezwykłą optymistką, żyjącą pełną piersią, czekającą z zachwytem na każdy kolejny wschód słońca. Z czasem to jakoś przepadło i pozostała tylko pustka... Może po prostu wydoroślałam, spoważniałam i zrozumiałam, że życie nie jest tak lekkie i wesołe, jakie zdawało mi się być kiedyś... A teraz? Teraz już nie będę potrafiła patrzeć na swoje własne odbicie.
Poczułam się dziwnie przygnębiona. Zaczęłam podzielać samopoczucie swojej rodzicielki. Jakoś nie potrafiłam znieść wrażenia, że dotychczas odczuwałam zupełnie inne emocje niż ona. Coś w rodzaju... zadowolenia? Satysfakcji? Na chwilę zupełnie zapomniałam o tym, że mój tata odszedł na zawsze i że już nigdy więcej nie wróci. Przepadł. Nie zobaczę go więcej. Nie przytulę się już do jego ciepłego futra. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam mieć wrażenie, że to również moja wina, bo nigdy nie powiedziałam mu "dziękuję" za wychowanie mnie od małego, aż do obecnego stanu. Czułam w środku kompletną pustkę. Popatrzyłam ponownie na Kiiyuko. Po jej policzkach spływały słone łzy. Poczułam się jeszcze gorzej. Nie potrafiłam pocieszać. Zawsze tylko stałam z boku i się przyglądałam. Czekałam, aż druga osoba sobie z tym sama poradzi. Ale w tej, jakże skomplikowanej sytuacji czułam z tego powodu niewyobrażalny ból. Ból serca. Ciężar nie do zniesienia. W końcu jednak zdobyłam się na odwagę. Nawet nie wiem, czego się bałam. Są rzeczy, których nie potrafię w żaden sposób wytłumaczyć.
- M-mamo?
Nie odpowiedziała, tylko powoli odwróciła łeb w moją stronę. Była cała brudna od popiołu i ognia. Łzy tylko miejscowo oczyściły jej futro, ale była moją mamą i zawsze nią pozostanie. Cudowną mamą. Będąc na jej miejscu nie potrafiłabym zająć się tak leniwym bachorem, jakim ja byłam. Czując na sobie jej spojrzenie, słowa ugrzęzły mi w gardle. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Kiiyuko dalej patrzyła na mnie z wyczekiwaniem w oczach. Nadal wyglądała na przerażająco przygnębioną.
- Może już pójdziemy...? - zapytałam. Nie chciałam pytać o to, chciałam powiedzieć coś, żeby poprawić jej samopoczucie... Dlaczego powiedziałam akurat to?! No tak, spanikowałam. Niestety nie potrafiłam cofać się w czasie.
- Możemy iść... - wychrypiała moja mama. Macki wewnętrznego bólu coraz mocniej zaciskały się na moim gardle. Nie cierpiałam sytuacji, gdy nie mogę niczego zrobić, a przynajmniej, kiedy moje ciało nie raczy się pofatygować do pracy. Duszą bardzo chcę coś zrobić, ale ciało czyni co innego... chyba każdy chociaż raz miał taką sytuację w swoim życiu. Kiiyuko za pomocą magii sprawiła, że ogień się przed nami rozstąpił, a my mogłyśmy przejść przez spaloną ścieżkę bez poparzeń. Normalnie zauważyłabym, że wyglądało to nieziemsko, ale teraz byłam zbyt przybita, brudna i zmęczona, by cieszyć się czymkolwiek. Szybko wyszłyśmy z tunelu, po czym wykończone padłyśmy na wysuszoną trawę. Kilka wilków zebrało się w pobliżu i usiłowało zgasić pożar, ale gdy tylko nas ujrzeli, natychmiast podbiegli i przerażeni pytali, co było powodem zapalenia się ognia. Ja nie byłam w stanie już nawet poruszyć łapą, ani tym bardziej tłumaczyć cokolwiek. Byłam zmęczona. Bardzo zmęczona. Za równo fizycznie, jak i psychicznie. To było dla mnie zbyt wiele. Nagle wszystko się rozmazało. Nie wiedziałam, czy zbierało mi się na płacz, czy to ze słabości. Zamknęłam oczy i chwilę później zasnęłam.
***
Odzyskałam czucie na tyle, iż poczułam, że leżę na kamieniu. Czy to mi się śni, czy nie? Gwałtownie otworzyłam oczy. To nie był dobry pomysł. W głowie mi zahuczało i automatycznie zebrało na wymioty. Zamknęłam powieki i zacisnęłam, jednocześnie cicho jęcząc z bólu. Co się stało? Gdzie jestem? Co z mamą? - chciałam mówić, lecz bezwładność całego ciała na to nie zezwalała. Czułam się jak przygwożdżona niewyczuwalnymi gwoździami. Nie byłam nawet świadoma, co się stało, nim się tutaj znalazłam. Mruknęłam kilka niezrozumiałych słów, a w odpowiedzi usłyszałam głos, którego niespodziewane pojawienie się doprawiło mnie o ból uszu.
- Spokojnie, poleż trochę i ci przejdzie.
Choć był cichy i spokojny, i tak atakował moje uszy jak sztylety. Syknęłam. Cudza łapa dotknęła delikatnie mojego czoła i pogłaskała. Była szeroka i silna, raczej nie mogła należeć do wadery. Zmarszczyłam brwi i zdecydowałam się, że jednak ponownie spróbuję uchylić powieki. Niestety, jasność panująca w jaskini oślepiła mnie na tyle, że wywróciłam oczami i ponownie byłam zmuszona powrócić do mroku. Chciałam zobaczyć, kto siedzi obok i czuwa. Koniecznie chciałam zapytać, co mnie spotkało i gdzie się znajduję. Leżałam tak chwilę w bezruchu. Ból powoli ustępował, zawroty głowy również. Wtedy powoli wszystko zaczęło do mnie docierać. Walka taty z Jasperem, porwanie przez Asai, zamiana ciał, ucieczka z zamczyska, walka mamy z dwoma basiorami, aż w końcu pożar i moja utrata przytomności. To się działo tak szybko, że aż ciężko mi uwierzyć, że to przeżyłam.
- Gdzie jestem? - zapytałam mrukliwym tonem.
- W naszym wilczym szpitalu.
Dopiero w tym momencie ostrożnie otworzyłam oczy. Udało się. Zamrugałam tylko kilkakrotnie powiekami, żeby wszystko odzyskało ostrość i ujrzałam Yusufa. Siedział obok kamienia, który służył mi za łóżko i pilnował, aby nic mi się nie stało. Wzięłam głęboki oddech i omiotłam jaskinię spojrzeniem. Rzeczywiście. Basior miał rację.
- Czemu tutaj mnie przeniesiono? - zadałam kolejne pytanie.
- Zbyt długo przebywałaś wśród ognia. Nawdychałaś się dymu i straciłaś przytomność. Leżysz tu już od wczoraj. Musieliśmy oczyszczać ci płuca za pomocą ziołowych oparów.
- Naprawdę? - zapytałam lekko nie dowierzając. Nadal trochę czułam się jak na kacu.
- Naprawdę. Wciąż trochę je czuć w powietrzu.
Uśmiechnął się blado. Patrzyłam na niego nieprzytomnym spojrzeniem. I tym razem miał rację. Czuć było ostry aromat jakiś ziół. Nie jestem zielarką, więc nie potrafiłam sprecyzować, do jakich roślin należał.
- A gdzie mama? - zapytałam po chwili.
- W swojej jaskini. Wypoczywa.
- Nic jej nie dolega?
- Nic fizycznego, ale widać, że ma zranioną duszę - zrobił pauzę - Jeśli wolno mi zapytać... Gdzie jest Rafael?
Zamilkłam. Nie wiedziałam, jak to powiedzieć. Mogłam to ująć tylko w najprostszy sposób.
- Nie żyje.
Yusuf patrzył na mnie zdumiony. Chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie pytał jednak już o nic więcej, prócz tego czy chcę zostać sama. Moja odpowiedź była twierdząca. Zostałam więc sama. Wpatrywałam się bez wyrazu w sufit. 
Po upływie nieznanej mi liczby godzin w końcu zdecydowałam się wstać. Ostrożnie, bez żadnych gwałtownych ruchów. Marzył mi się chłodny prysznic. Powoli, ze zwieszoną głową, nie mówiąc nic ani do siebie, ani do innych (choć nikt nie pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Trochę, jakby wszystko umarło... a może tylko mi się zdawało?) podążyłam nad Wodospad. Po umyciu się poczłapałam do jaskini Alf, w której wedle obietnic miała znajdować się moja mama. Okazało się to być prawdą. Leżała przygnębiona i po prostu patrzyła przed siebie. Zmartwiona patrzyłam na nią bez słowa.
- O zachodzie słońca będzie prowizoryczny pogrzeb Rafaela - oznajmiła. Nie odpowiedziałam.
- A jutro wieczorem twoja koronacja. Uważam, że powinnyśmy chociaż udawać szczęście, żeby pozbyć się tej grobowej atmosfery... inaczej wszyscy do końca będą trwać żyjąc w czarno-białych kolorach.
Również nie odpowiedziałam Kiiyuko na tę propozycję, więc spojrzała na mnie. Wzrok miała naprawdę wymęczony. Na sam widok aż serce się kraja.
- Słyszysz?
- Tak, słyszę - odpowiedziałam cicho. - I zgadzam się. Możemy tak zrobić.
Mama tylko bardzo delikatnie pokiwała głową, a następnie ułożyła ją ponownie na łapach. Po jej policzku mimowolnie spłynęła łza. To wystarczyło, by moje serce zabiło mocniej, sprawiając tym niewyobrażalną niechęć do siebie. Do własnego głupiego poczucia, że nic nie mogę zrobić. Że nie mogę pomóc. Położyłam się obok mamy. Leżałyśmy tak, patrząc po prostu w las i w niebo. Wiedziałyśmy, że wilki z żywiołem natury właśnie gdzieś tam używały takich zaklęć, żeby przywrócić spalony las do życia, więc nie musiałyśmy się o to martwić. Zdawałyśmy sobie również sprawę z tego, że teksty z typu "Nic się nie stało, będzie dobrze" lub wyrazy współczucia w niczym nie pomogą. Nie przywrócą nam Rafaela. On nie wróci. Stało się co miało się stać i tak pozostanie. Na samą myśl o tym robiło mi się ciężko: oddychanie sprawiało problem, a każde uderzenie serca słyszałam we własnych uszach.
Niebawem nastał wieczór. To pora pogrzebu taty. Mama powoli podniosła się i powiedziała:
- Suzi, to już czas. Idziemy na cmentarz. Wszyscy inni już powinni tam być.
Zdrętwiała od długiego leżenia również wstałam i po prostu bez słowa wyszłam z jaskini. Zachód słońca tego dnia był wyjątkowo piękny, zwiastujący nadejście kolejnego słonecznego dnia. Jutro już będę Alfą. Stanę się innym wilkiem, bo to co już było, mam już za sobą. Bardziej doświadczonym wilkiem. Jak to mawiają: każdego dnia uczymy się czegoś nowego. Dopiero teraz dostrzegłam, jak wiele w tym jest prawdy. Po kilkunastu minutach drogi dotarłyśmy do jednego z najmroczniejszych, a raczej najbardziej zasmucających miejsc we watasze: na cmentarz. Wilki stały zebrane w półkolu nad symbolicznym kamieniem, na którym mama musiała wyryć pazurem imię taty i powiedzieć tekst pożegnalny. W niewielkim tłumie dostrzegłam nawet samą Kazumę. Jej wyraz pyska raczej przedstawiał obojętność, lecz wiedziałam, że gdzieś tam w duchu poczuła, że ona też kiedyś umrze i że stanie się to niedługo... a może tylko mi się zdawało?
- Zabraliśmy się tutaj, by pożegnać pierwszego samca Alfę we Watasze Magicznych Wilków - Rafaela. Był on cudownym przyjacielem, sumiennym władcą oraz niesamowitym mężem i ojcem. Odszedł od nas w dniu wczorajszym, w wieku 6 lat - w tym momencie mamie zaczął się łamać głos. - Był razem z nami przez połowę swojego życia i wiele przez ten czas uczynił nam dobrego. Będziemy go wspominać pozytywnie, jako wilka zawsze gotowego przyjąć wyzwanie w obronie słabszych.
Wyciągnęła łapę w stronę największego kamienia na całym cmentarzu i wyryła pazurem koślawy napis: Rafael. Zmarł w wieku 6 lat, 6 dnia lata.
- Niech Admille ma go w opiece. - Po tych słowach mama odsunęła się od głazu i rozpłakała na dobre. Patrząc na kamień, a w szczególności na napis, do moich oczu również zebrały się lśniące łzy. Tata zmarł 6 dnia lata, a ja 8 miałam urodziny. Nawet nie mógł się na nich pojawić. Na szczęście potrafię mu to wybaczyć z wiadomych przyczyn... ale gdzieś tam w środku i tak czuję z tego powodu olbrzymi smutek i żal. Po moim policzku spłynęła gorąca łza. Zaraz obok jego nagrobka znajdował się dużo mniejszy. Nigdy wcześniej nie zwracałam na niego uwagi, nie zastanawiałam się, kto to może być, bo wiedziałam, że i tak go nie znam. Michael. Zmarł 31 dnia wiosny. Nigdy nie poznał naszego świata. Zamurowało mnie. Musiał to być szczeniak, który zmarł przy porodzie. Ponownie popatrzyłam na nagrobek taty, a później na nieznanego mi szczeniaka. Zdając sobie sprawę z tego, że malucha spotkał gorszy los, niż tatę zaczęłam cicho łkać, próbując ukryć to pod swoją krótką grzywką. Nie udało się to, więc po prostu osunęłam się w bok, by nikt mnie nie zauważył. Poczułam charakterystyczne osłabienie w łapach. Chciałam się po prostu położyć i płakać, płakać i płakać. Nigdy już nie ukazywać się światu. Przecież jest na nim tyle zła... tyle smutku... Po moim pysku spływało coraz więcej łez. Łez beznadziei.
- Nie wytrzymam tego dłużej... - szepnęłam do siebie i szybko wyszłam z cmentarza. Na szczęście nikt mnie nie zauważył. Dławiąc w gardle coraz silniejsze pragnienie głośnego szlochu, po prostu pobiegłam do jaskini, żeby nikt tego nie widział. Nie widział, że się załamuję. Nie widział, że mam dosyć. Poszłam w głąb groty, położyłam się pod ścianą i zaniosłam się donośnym płaczem. Nawet nie wiem, kiedy oślepiona gęstymi łzami sypiącymi się nieustannie z oczu, zasnęłam.
***
Obudziłam się przytulona do miękkiego futra mamy. Poczułam się znowu jak szczeniak. Wtuliłam w nie głowę jeszcze bardziej, wdychając przyjemny zapach najbliższej mi osoby.
- Suzi... - zaczęła prawie, że szeptem Kiiyuko - Jak się czujesz?
- Chodzi ci o samopoczucie czy ból fizyczny? - zapytałam spokojnie, nie odrywając głowy od jej futra. Trochę byłam zdrętwiała po moim napadzie płaczu. Oczy nadal były trochę podpuchnięte, bo miałam ograniczone pole widzenia. Mama chyba nadal była okropnie wymęczona. Nawet nie wiem, czy w ogóle spała.
- Jedno i drugie...
- Fizycznie tylko trochę boli mnie głowa... a psychicznie... z tym będzie trochę ciężej. Chyba nie muszę mówić, jak się czuję.
Cisza. W jaskini panowały egipskie ciemności, więc zapytałam:
- Jaką mamy porę dnia lub nocy?
- Krótko po północy. Śpij dalej. Jutro musisz być wyspana. Czeka cię ciężki dzień.
- Dobrze mamo... - wyszeptałam zamykając ślepia. Chwilę poleżałam, ale sen nie nadchodził. W mojej głowie wciąż i wciąż pojawiała się wizja dwóch kamieni na cmentarzu. Musiałam zapytać o tego szczeniaka. Po prostu musiałam.
- Mamo...
- Tak? - odpowiedziała, odrobinę zaskoczona tym, że jednak nie zasnęłam.
- Kim był Michael?
Jaskinię ogarnęła cisza. Może nie powinnam o to pytać? Mama nie wie, kim on jest? Albo...
- To byłby twój brat.
Wtedy otworzyłam oczy i popatrzyłam na mamę. Patrzyła w ziemię. Mówiła prawdę? Wątpię, aby będąc w taki stanie robiła sobie ze mnie żarty.
- Brat?
- Tak, starszy.
Zabolało. Miałam mieć brata? O imieniu Michel? Teraz bliskość obu nagrobków wydała mi się jasna. Ojciec i syn. Syn i ojciec. Fakt, że powinnam mieć rodzeństwo, był dla mnie na tyle odległy, że jakoś tego nie czułam. Właściwie teraz już nie czułam niczego innego, prócz jednej wielkiej czarnej otchłani, totalnej pustki. Ponownie ułożyłam głowę na podnoszącym się i opadającym boku mamy i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że to, że Michael jest moim Aniołem Stróżem, i czuwa nade mną każdego dnia, patrzy jak się budzę, jak spędzam wolny czas, dotrze do mnie dopiero po czasie. 
O dziwo sen przyszedł szybko. Może to dlatego, że chciałam od tego wszystkiego odpocząć. Byłam nieziemsko zmęczona, a wieczorem będzie koronacja...