Stałam tak w osłupieniu przez kolejne
kilka minut. Ja? Pokonać własnego ojca? To jakieś kpiny. Naprawdę
kpiny. Ciężko brać na poważnie coś, co nie ma w ogóle prawa
istnienia. Jestem niemalże zupełnie ślepa. Być może lada dzień
całkowicie stracę wzrok i jedynie co będę widzieć, to jednolitą
i bezkresną ciemność. Nie była to moja wymarzona wizja
przyszłości. Teraz jednak stałam przed dużo ważniejszą decyzją.
Tyczyła się mojego bytu albo niebytu. Czy warto w ogóle próbować?
Przecież to zupełnie jak skok na pewną śmierć. Przeszły mnie
dreszcze, gdy tylko pomyślałam o spotkaniu pysk w pysk z basiorem,
którego kiedyś mogłam nazywać “tatusiem”. W dodatku “kochanym
tatusiem”, a on mnie “skarbeńkiem”, “cudeńkiem”,
“wspaniałym maluszkiem” czy “śliczną księżniczką”.
Mimo, iż było to tak dawno, ja pamiętam to wyraźnie, w
przeciwieństwie do wszystkiego, co widziałam obecnie. Przez
większość czasu, gdy niczego nie robiłam, tylko bezcelowo
siedziałam i wpatrywałam się w istną breję kolorów, skupiając
się jednak na przywoływaniu wspomnień i dowolnego przeglądania
nich. Niekiedy przyłapywałam się na tym, że gorąca łza spływała
po moim policzku. Najpierw straciłam mamę, a później tatę...
przynajmniej w przypadku mamy wiem, że nic jej nie grozi. Nie
martwię się o nią. Odeszła. Pewnie tam, gdzie jest teraz jest jej lepiej. Z tatą jest inaczej. Wiem, że jego dusza
cierpi, a xeral, z którym miałam przyjemność “rozmawiać”
jeszcze bardziej mi to uzmysłowił. Czy naprawdę jest jakiś sens
tego, by musiał to wytrzymywać dalej? Nie lepiej byłoby to
zatrzymać? I to jak najprędzej? Jedyny problem, jaki stał mi na
przeszkodzie był mój charakter. Mój strach. Istna fobia. Fobia
przed wilkami. Ciekawe czy ma to jakąś nazwę... Nie uczyli tego w
szkole, więc nie było chociażby najmniejszej szansy, abym mogła
się tego dowiedzieć.
Zamknęłam oczy i wzięłam kolejny
głęboki wdech. Przypomniały mi się te czasy, kiedy siedziałam na
Szczenięcej Polanie tylko z moim kuzynostwem i nikim więcej. Gdzie
się podziały te czasy? Byli jedynymi wilkami, które zapewniały mi
bezpieczeństwo, którym ufałam i nie uciekałam w popłochu. Nawet
przed nauczycielami potrzebowałam nie lada silnej woli, by nie uciec
jak skończony tchórz. Sohara i Dan byli inni. Lubiłam, gdy byli
blisko, gdy mnie przytulali, gdy rozmawiali, gdy chwalili wszelkie
postępy, jakie czyniłam. Teraz Sohara nie ma czasu, a Dan...
właściwie nie wiem co robi. Zawsze był rozkojarzony. Nie wiedział,
co się dookoła niego dzieje. Uśmiechnęłam się sama do siebie.
Właściwie to nie wiedziałam,
dlaczego właśnie o tym myślę. Dodaję sobie otuchy? Wyciszałam
wszystkie dźwięki, jakie słyszałam jeszcze chwilę temu? Kiedy
tylko sobie o tym przypomniałam, dzikie ryki wróciły ze zdwojoną
siłą. Ku swojemu zdumieniu zauważyłam, że jest już noc. W
każdym razie było ciemno, a ja wciąż czułam miedzy łapami
źdźbła trawy delikatnie poruszane przez wiatr. Jak to jest
możliwe, abym stała tak w bezruchu kilka godzin? A może po prostu
ktoś użył jakiegoś czaru? Przełknęłam ślinę. Przecież nie
potrafię medytować, a czuję się pełna siły i pewności siebie.
Zasnęłam na stojąco? Nie, to niemożliwe. Zaczęłam się
rozglądać, z głupią nadzieją, że coś lub ktoś odpowie mi na
zadane sobie pytania. Byłam sama. Słyszałam tylko szum drzew.
Wszystko w jednej chwili znowu ucichło. Zastygłam w bezruchu,
nawet przestając oddychać, jakby z obawy, że ktoś mnie dostrzeże.
Coś się stało. Wtedy usłyszałam wrzaski dobiegające gdzieś z
oddali. Najwyraźniej dopiero zaczął się atak... Myślałam, że
zemdleję, gdy tylko pomyślałam sobie, jaka rzeź mogła mieć
właśnie miejsce kilkaset metrów dalej, a ja sobie po prostu stoję. Co mam innego robić? W niczym nie pomogę. Nie ma takiej opcji.
Znowu jestem sparaliżowana ze strachu, całkowicie niezdolna do
jakiegokolwiek ruchu.
Zaczęłam się delikatnie kołysać na
boki. Zawróciło mi się w głowie od nawału myśli. Co robić?
Zostać czy iść im pomóc? Stchórzyć czy zdobyć się w końcu na
choć szczyptę odwagi? Nie wątpiłam w to, że nie należę do
grupy herosów. Przecież mnie przeraża cokolwiek zobaczę. I o ile
zobaczę. Przecież jestem tchórzem nad tchórzami. Mnie nic nie
pomoże. Nic. Jestem totalną porażką...
- Wdech i wydech. Spokój, Valka. Nie
denerwuj się. Gdy jesteś zestresowana nie potrafisz logicznie
myśleć... - szeptałam do siebie drżącym głosem. Ledwo łapałam
oddech. Był niepokojąco świszczący, a pierś sprawiała wrażenie
okutej stalową obręczą, uniemożliwiającą oddychanie. Barki,
łapy i kark zupełnie mi zdrętwiały. Serce waliło jak młotem.
Nie, muszę z tym skończyć. Zamknęłam oczy. Wyciszyłam myśli. W
mojej głowie zapanowała kompletna ciemność.
Podobno adrenalina uzależnia. Pora to
sprawdzić.
Otworzyłam ślepia i na gwałt
ruszyłam przed siebie, nie zważając na uderzające mnie liście i
gałęzie pobliskich krzaków. Jedne przeczesywały mi futro, inne
zadrapywały skórę. Nie zwracałam na to najmniejszej uwagi. Moje serce wciąż
łomotało, ale w inny sposób. Krew zaczęła jakby cierpnąć w
moich żyłach, ale wywołując u mnie uczucie przyjemnego
podniecenia. A więc to była ta adrenalina? A może po prostu chwila
szaleństwa? Nieważne. Trzeba to wykorzystać. Przez zmrużone
powieki, mające mnie chronić przed insektami i liśćmi wpadającymi
do oczu, wypatrzyłam gdzieś w oddali jakiś kształt skradający
się w zaroślach. O dziwo mnie nie dostrzegł. Zwolniłam, aż w
końcu całkiem się zatrzymałam. Nie spuszczałam z niego wzroku.
Zbliżał się. Najwidoczniej całkowicie podświadomie stałam się
niewidoczna. W pewnym momencie stanął tuż przede mną. Otworzył
szerzej złote ślepia, świecące niczym latarki w nocy, gdy
zorientował się, że ktoś sapie w jego grzywkę i poczuł mój
zapach, jednak niczego nie dostrzegł. Byłam od niego o głowę
wyższa. Cuchnął siarką. Musiał pochodzić z watahy Asai.
Stałam się widoczna. Jego pysk
znajdował się na wysokości mojej piersi. Światło wydobywające
się z jego oczu stało się jeszcze jaśniejsze, a później
najwyraźniej uniósł łeb, by popatrzeć w moje jaskrawozielone
oczy z szarymi źrenicami. To wystarczyło, bym go zapamiętała.
Poczuła. Pożądała. Poczułam znajome mrowienie na całym ciele.
Mój punkt widzenia nieco się zniżył, dzięki czemu byłam na jego
wysokości. Wrzasnął, lecz ja zatkałam mu usta łapą. Widziałam
już wyraźnie. To było wspaniałe uczucie. Uczucie adrenaliny.
Cudownej adrenaliny płynącej moimi rozgrzanymi żyłami. Basior
sapał przerażony. Nie dziwiłam mu się. W końcu niecodziennym
widokiem było to, gdy ktoś zmienia się w jego samego i przejmuje
na ten czas jego wszystkie umiejętności. Odsunęłam łapę. Nic
nie mówił, tylko wciąż sapał zdumiony z lekko rozwartymi
wargami. Jego mięśnie były napięte i gotowe do ucieczki. Moje kąciki ust rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Nie opuściłam
łapy, tylko z całej siły, jaką tylko posiadałam uderzyłam go w
czaszkę. Upadł. Mój nienaturalnie świecący wzrok zwrócił się
ku niemu. Nie ruszał się. Z jego nosa pociekła stróżka krwi.
Oddychał, jednak nie zanosiło się na to, aby się prędko miał
wybudzić. Popatrzyłam na swoją łapę. Miała szarą poduszeczkę
i zwieńczona była długimi srebrzystymi pazurami. Nie była moja.
Ja ją tylko zapożyczyłam. Nie wiem, na jak długo. Pewnie póki
nie znajdę lepszego i silniejszego celu.
Ruszyłam kłusem w kierunku
szaleńczych wrzasków wilków zdających się być obdzieranych ze
skóry. Światło wydobywające się z moich ślep muskało kolejne
to liście, tworząc za nimi przerażające cienie. Ja jednak się
nie bałam. Nie teraz. Nie teraz, gdy byłam kimś innym. Kilka chwil
później dotarłam aż na Wrzosową Łąkę. Tam rozgrywała się
istna rzeź. Nasi przegrywali. Właściwie to jakie pojęcie teraz ma
słowo “nasi”? Po czyjej stoję stronie? To nie było teraz
ważne. Mój wzrok zatrzymał się nie na nikim innym, jak na
znajomym wilku. Wilku, który nie wahał się, by zadać Kiiyuko
śmiertelnego ciosu, bez względu na to, że była nieśmiertelna. On
chciał się tylko wyżyć, dobijając ją za każdym razem, gdy
tylko uniosła głowę. Na moich oczach straciła siły, by w ogóle
to robić, a jej łeb leżał nieruchomo w trawie. Uznała, że to
nie miało sensu. Jej pierś opadała i unosiła się ciężko. Jej
zwykle biała sierść wyglądała teraz tak, jakby była oblana
wiadrem bordowej farby.
- Hej, Xander! - krzyknęłam poważnym,
męskim basem do basiora. Jego łapa z wyciągniętym najostrzejszym
z pazurów zatrzymała się w połowie drogi. Chciał rozpruć byłej
Alfie Watahy Magicznych Wilków brzuch. Zaczęłam truchtać w jego
stronę, jak gdyby nigdy nic. Nie zważałam na rozlew krwi, który
miał miejsce tuż przy moim barku.
- Co znowu?! - przekrzyknął te
wszystkie drące się wilki i szczęk broni. Miał naprawdę potężny
głos. Moje serce zabiło mocniej, gdy w pełni uświadomiłam sobie
to, że osoba, która spędzała mi sen z powiek od naprawdę
długiego czasu właśnie skupiała całą swoją uwagę na mojej
osobie. Kiiyuko nawet nie zareagowała. Stanęłam tuż przed nim.
Moje świecące oczy oświetliły jego pysk od dołu, powodując, że
jego oblicze stało się jeszcze bardziej wyniosłe, silne i mroczne.
To mi wystarczyło. Jego bliskość. To był mój ojciec. Nie nikt
inny, jak Alexander. Gdzieś tam w środku skrywał się właśnie
on. Mrowienie powróciło. Poczułam, jak moje łapy ponownie się
wydłużają, tak samo jak sierść. To nie zrobiło na nim żadnego
wrażenia. Wciąż wyglądał na tam samo znudzonego, jak chwilę
wcześniej. Nasze oczy były na tym samym poziomie. Dwóch Xandrów.
Klon z wilkiem rozpaczliwie potrzebującym mojej pomocy.
- Od zawsze wiedziałem, że kryje się
w tobie niezwykły potencjał – powiedział ku mojemu wielkiemu
zdumieniu. Co on wygadywał? O co mu w ogóle chodziło? Kręcił
głową, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Jego pysk jednak
wyglądał na całkiem opanowany. Zauważyłam, że Kiiyuko
niespokojnie poruszyła się w trawie. Przydusiłam jej pysk do ziemi
tylną łapą. Nie bardzo chciałam, aby podsłuchiwała nasze
rozmowy.
- Wiem kim jesteś – odpowiedział na
niezadane pytanie. Moje serce zaczęło bić szybciej, jednak z
mojego pyska nie zniknął wyraz głębokiego skupienia. Pewnie
stosował jakieś sztuczki. Tylko się zgrywa, by zdobyć moje
zaufanie i w końcu litość.
- I jestem z ciebie dumny. To wszystko
nie jest takie, jakie się zdaje. Tak naprawdę robimy to dla waszego
dobra. Pomóż nam, a wtedy wszystko ci wyjaśnimy – uśmiechnął
się delikatnie. Ta przebrzydła skóra przepełniona nienawiścią
do wszystkiego co go otacza chciała mi wmówić, że jej na mnie
zależy? Oj, co to to nie! Wykonałam szybki ruch, chwytając w
szczęki leżący w pobliżu miecz i jednym zamaszystym ruchem
odcięłam mu głowę. Poszło gładko. Patrzyłam, jak jego łeb
wciąż całkowicie pozbawiony wyrazu wylądował kilka metrów
dalej, gdzieś między walczącymi wilkami. Jego ciało się
zachwiało, a chwilę później łapy się zgięły, sprawiając,
że upadł... a raczej to, co z niego zostało. Wypuściłam z pyska
miecz. Upadł na trawę. Oddychałam szybko. To wszystko to tylko
sen. To sen. To sen. Tego nie ma, prawda? To tylko urojenia. Ja wcale nie zabiłam przed
chwilą wilka, który był kiedyś moim kochanym tatusiem. Jak w
transie skręciłam na lewo, odpychając zaklęciami zbieraninę
zakrwawionych wilków, ignorując to, że przez to wpadały na siebie
lub upadały. W końcu znalazłam to, czego szukałam. Odcięty łeb,
z którego z szyi sączyła się krew. Zaczęło mi huczeć w głowie.
Przypomniałam sobie, kiedy niegdyś Kiiyuko na lekcji wspomniała, że
jeśli zakopie się rozczłonkowane kończyny nieśmiertelnego gdzieś
głęboko w ziemi, nie ma szans, aby te się zrosły. Chwyciłam zębami za
jego grzywkę i uniosłam głowę do góry. Wilki, które to
spostrzegły wyglądały na wyjątkowo zdumione. W końcu było dwóch
Xandrów... jeden rozczłonkowany, drugi całkowicie żywy. Bez
problemu przeszłam między nimi i na powrót weszłam do Zielonego
Lasu. Nikt za mną nie szedł. I dobrze. Przynajmniej w spokoju będę
mogła zrobić to, czego chciałam.
To nie skok na pewną śmierć, tylko zamach na nią.
To nie skok na pewną śmierć, tylko zamach na nią.
Popatrzyłam na lekko skopaną ziemię,
pod którą metr głębiej krył się łeb mojego ojczulka. Później,
gdy wrócę do swojego wcielenia zajmę się tym, aby to miejsce
porosła wysoka trawa, która nie wzbudzi żadnych podejrzeń.
Tymczasem mam coś jeszcze do załatwienia. Jakiś czas temu wrzaski umilkły, wataha
Asai z jakiś powodów wycofała się do siebie. Skierowałam się w
stronę terenów wykraczających poza terytoria Watahy Magicznych
Wilków. Tak jak myślałam, wszyscy byli zbyt przejęci rozmową i
opatrywaniem ran, by dostrzec pewien cień, przemykający gdzieś
między drzewami. Tym cieniem byłam ja.
Nazywam się Valka. Moje imię oznacza
wojnę. Bezkresną, krwawą wojnę.
Uwagi: brak
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz