Smukła dziewczyna przemieszczająca się między krzakami. Coś zbierała. Spostrzegła, że jest obserwowana dopiero w momencie, gdy upadła pod naporem przeciwnika. Strasznie się wierciła, jednak nie udało jej się strącić ciężaru. Minęło dobre kilka chwil, kiedy napastniczka odskoczyła od niej na kilka metrów i wciąż warcząc przybrała pozę oznaczającą gotowość do dalszego starcia. Zaczęła uciekać, piszcząc przy tym przeraźliwie, na co i ja się lekko uśmiechnęłam. Przeciwniczka zaczęła kłapać zębami, przygryzając jej odrobinę nogi. Zaczęła kuleć. W końcu uświadomiła sobie, że może się zmienić w wilka i to właśnie zrobiła. Dopiero w tej formie postanowiła zaatakować.
Ciemniejsza wadera jednak uderza ją z całej siły w pysk, na co ta się zatoczyła, a z jej ust popłynęła strużka krwi. Krzyczała coś, ale nie wiedziałam co. Tylko te głośniejsze dźwięki do mnie docierały pod postacią niewyraźnego echa. Z każdym uderzeniem jej wroga stawała się coraz słabsza, w pewnym momencie zaczęła nawet płakać, błagając o litość.
W końcu powiedziałam sobie "stop", gdyż ta zabawa zaczęła mnie powoli nużyć. Cały obraz wokół nich zaczął się zmieniać. Wszystko się rozmyło, aż w końcu zmieniło się w plamy podobne do soku wlewanego do czystej wody. Na końcu została biel, która w końcu przemieniła się w czerń. Poprawiłam się w moim leżysku. Teraz jest zdana na moją władzę. Nic nie poradzi na to, co się zadzieje. Muszę szybko coś wymyślić, abym miała lepszą rozrywkę.
Ludzie mają te swoje telewizory, a ja mam przed sobą wizję zwaną "Lustrem Niezgody". Mimo, że fizycznie znacznie osłabłam, to moja moc stawała się coraz to potężniejsza. Szybko zorientowałam się, że mogę spowodować dowolne złudzenia w dowolnych miejscach. Wystarczyło, że wyślę do losowych wilków moją silniejszą kopię, którą wszyscy znają i się jej lękają. Spowoduję, że z kimś ją skłócę aż do nienawiści... i bum, jest w mojej garści. Leżąc sobie w jaskini mogłam wymordować psychicznie lub fizycznie wszystkie wilki. To było wprost wspaniałe uczucie.
Przeniosłam waderę do Świata Mroku. Najpierw wyglądała na przestraszoną, a później próbowała wypatrzyć mojego klona, jednak z marnym skutkiem. Przed nią wyrósł spod ziemi Vernietiger. Chyba wrzasnęła, po czym zaczęła uciekać na oślep w przeciwnym kierunku. Aż się uśmiechnęłam. Teraz przynajmniej coś się działo. Smok ryknął, po czym wzbił się w powietrze i rzucił się w pościg za nią. Nie uciekła daleko, dlatego nie dość, że pochwycił ją w łapy, to jeszcze wyrwał przy tym kilka drzew, do których była miażdżona. Zapewne dalej krzyczała i usiłowała się wyrwać z uścisku, jednak nic z tego.
Dopiero po kilku minutach wypuścił ją na ziemię. Zaczęła spadać w zawrotnym tempie, jednak według mojego polecenia nie spadła na korony drzew i w ten sposób nie zakończyła swego życia, gdyż teren pod nią się zdematerializował przez co zaczęła wpadać w czarną nicość. W końcu światło przed nią się całkiem skończyło, a ona się zorientowała, że jest pod wodą (a raczej w cieczy bardzo ją przypominającej) i coś spętało jej gardło. Zaczęła się miotać. Nie mogła oddychać, gdyż to nie była znany jej związek chemiczny, gdyż ten powstał z mroku.
W pewnym momencie udało jej się złapać oddech i upadła na ziemię. Gdy otworzyła oczy, nad nią ponownie stał mój klon, który uśmiechał się szyderczo. Skuliła się i zapewne piszcząc cichutko, błagała o darowanie życia. Jednak jej przeciwniczka nie chciała tak szybko odpuścić. Nakazałam jej chwycić ją zębami za pierś i cisnąć gdzieś na bok. Wadera straciła przytomność.
Odetchnęłam i znowu przewróciłam się na drugi bok. Znowu kręciło mi się w głowie. Chyba pozwolę jej odsapnąć, gdyż nie dam rady dłużej utrzymywać czaru. Niech się pojawi w tym nieszczęsnym Magicznym Ogrodzie i dalej zbiera poziomki. Zamknęłam oczy i położyłam łeb na łapach. Zaczęłam myśleć nad tym, jak może smakować ten przysmak. W Królestwie Pór Roku nie mieliśmy żadnych ziemskich owoców, warzyw oraz nie jadaliśmy mięsa. Nigdy nie było mi dane zasmakować tego pożywienia. Będąc jeszcze młoda, często kładłam się na chmurze i spoglądając w dół, na wszechobecną zieleń lub błękit, rozmyślałam nad tym, jak tam musi wyglądać życie. Opowieści o ziemskich istotach mnie nigdy nie nasyciły. Ciekawość zawsze nie dawała mi spokoju. Jednak pojawienie się tutaj nie było tak miłe, jak to sobie wyśniłam. Teraz trochę tego żałuję... mogłam jednak umrzeć w tym wybuchu.
Zostało mi jeszcze kilka dni i jak każda inna śmiertelniczka umrę. Moje ciało się tutaj rozłoży i zostanie zjedzone przez te wszystkie padlinożerne stwory z tego lasu. Doprawdy mile postrzegam ten koniec. Nikt mnie nie pożałuje. Uśmiechnęłam się lekko pod nosem, ale już chwilę później zostałam zaatakowana przez napad nagłego kaszlu. Zaczęłam się dusić, a z mojego wnętrza wydobył się znajomy dźwięk przelewania. Wykrztusiłam z siebie całkiem sporą kałużę krwi, w której pływały jakieś małe cząstki wielkości kijanek. Na nowo padłam bez życia na kamień. Czułam, że jestem cała ubrudzona od czerwieni, która spływa po mojej brodzie. Właściwie to nikomu nie zrobi różnicy. W moim futrze, a tak właściwie jego resztkach, zalęgły się pchły. Zacharczałam kilkakrotnie, chcąc wykrztusić resztkę zaległej w gardle krwi, ale z marnym skutkiem.
Nim zauważyłam, po prostu zasnęłam. Byłam zbyt wyczerpana, by dalej utrzymywać całkowitą świadomość. Gdy się tylko ocknęłam, zauważyłam, że było jeszcze ciemniej, niż zwykle. Wygląda na to, że zapadła noc. W duchu przeklęłam. Pewnie wszyscy śpią, a ja nie będę miała kogo podręczyć.
Leżałam tak przez dłuższą chwilę, przymykając ślepia i rozkoszując się ciszą. Niespodziewanie ta została przerwana przez przeciągły ryk. Zaczęłam przeklinać pod nosem. Tylko tego mi brakowało. Zaczęłam się wycofywać do jaskini, co kilka sekund nerwowo się obracając, aby tylko nie wleźć na ścianę. O ucieczce nie było mowy, mogłam się tylko ukryć i poczekać, aż monstrum sobie pójdzie. Skulona w najciemniejszym zakątku skromnej jaskini, będąc tylko częściowo ukryta, dostrzegłam, że zza mojej kryjówki wyłania się warcząca istota podobna do konia. Po chwili obserwacji zorientowałam się, że to faktycznie było koń, a raczej istota do niej pokrewna - mroczny unipeg. Z wrażenia aż mi zamarło oddech w piersi. Jeżeli wykonam jakiś gwałtowny ruch, a ten mnie dostrzeże, mam marne szanse na przeżycie. Wciąż nie zebrałam dość siły na rzucanie silniejszych zaklęć.
W milczeniu patrzyłam, jak ten obskubuje zębami pobliskie gałęzie, aż w końcu spomiędzy nich wygrzebał kość pokryta czymś, co mogło być gnijącym mięsem. Wciąż trzymając to w pysku parsknął, a ja usłyszałam stukot wielu innych kopyt. Niech to szlag. Z jednej strony mam niebywałe szczęście, a z drugiej to jednak fatalny w skutkach pech. Spotkanie stada mrocznych unipegów jest równoznaczne ze śmiercią.
Gdy byłam mała, często prosiłam Kiiyuko o to, byśmy kiedyś poszły do króla z propozycją zaadoptowania na spółkę małego tęczowego unipega bądź pegaza. Kilka razy prawie się udało, ale moja starsza siostra prędzej czy później znajdowała sobie jakąś wymówkę. Nawet biegając po ziemi za równo będąc sobą, jak i Kazumą, gdzieś z tyłu głowy pozostała mi ta myśl. Mimo nieczułego serca wciąż uważałam te zwierzęta za cudowne, choć zwykle brzydziło mnie wszystko, co kolorowe. Los jednak zadecydował inaczej - ja na własność otrzymałam trzy olbrzymie i niezwykle rzadkie smoki oraz pewien wyjątkowo smętny wymiar. Choć na co dzień cieszyłam się z tego, co w życiu osiągnęłam, i tak gdzieś pozostało mi to głupiutkie marzenie.
Chciałabym przed śmiercią przynajmniej pogłaskać tęczowego unipega.
Leżąc tak i bezmyślnie wpatrując się w stado, w pewnym momencie po prostu westchnęłam rozmarzona. To wystarczyło, aby zwrócić na siebie całą uwagę. Serce stanęło w mojej piersi, a ja patrzyłam szeroko otwartymi oczami w stronę parzystokopytnych. Miałam cichą nadzieję, że zaraz wrócą do dzikiego posilania się padliną, ale nic z tego. Zaczęły syczeć, a ich wyliniałe futro zjeżyło się ostrzegawczo. Ich przywódca ryknął, na co pozostałe stanęły dęba i rzuciły się w moim kierunku.
- Nie! Nie! - zacharczałam, próbując się wycofać, ale wiedziałam, że to wszystko na nic, gdyż już miałam za sobą ścianę. W ostatniej chwili wyczarowałam przy wejściu tarczę ochronną, na którą wpadły dwa unipegi. Roztrzęsiona przełknęłam ślinę. Zwierzęta zaczęły walić kopytami, czaszkami, rogami oraz zaklęciami, chcąc zrujnować moje ostatnie koło ratunku. Po raz pierwszy od tak dawna zaczęłam odczuwać tak żywy strach... ten przeszywał mnie do szpiku kości. Miałam ochotę krzyczeć, aby się wynosiły stąd, ale wiedziałam, że to na nic. Gdybym mogła, od razu przeniosłabym się do bezpiecznego Świata Mroku, nad którym mam bezwzględną władzę... ale nawet na czar przeniesienia nie mam już dość siły.
Tarcza również zaraz rozsypie się w proch, a ja zostanę rozszarpana przez te drapieżniki. Wizja najbliższej przyszłości zanosi się dla mnie wyjątkowo żałośnie. Wielka Kazuma zginie przez istoty, które uważała za swoich podwładnych... aż dziwię się samej sobie, że wcześniej jakoś nie miałam okazji, by stoczyć bój ze wszystkimi gatunkami tego lasu, choć przebywałam w nim niemalże cały czas. Może to kwestia tego, że od zawsze byłam niesamowitą szczęściarą.
Kiedy tarcza zaczęła się sypać, ja usłyszałam krzyk, który mógł się wydrzeć tylko z gardła wilka bądź człowieka:
- Do bojuuu!
Z wrażenia aż znieruchomiałam i wstrzymując oddech, patrzyłam, jak dwa, może trzy wilki rzuciły się na mroczne unipegi. Przywarły do grzbietów potworów i wgryzając się w ich zapewne wyjątkowo niesmaczne mięso, warczały ostrzegawczo. Konie stawały dęba, albo fikały, usiłując je zrzucić. Choć miało to swój komizm, to jednak stojąc tak i patrząc na to wszystko z bliska, czuło się jedynie przerażenie ową sytuacją. Ryzykowały przy tym swoje życie... jednak w chwili, kiedy rzuciły jakieś zaklęcie, istoty w jednej chwili padły na ziemię i znieruchomiały.
Ja z bijącym sercem pośpiesznie sprawiłam, że tarcza nie dość, że się naprawiła, to jeszcze pociemniała w taki sposób, że oni mnie nie zobaczą, a ja ich owszem. Tak jak się spodziewałam, niemalże natychmiast zauważyli mój czar i podeszli bliżej. Z tego co się orientowałam, były to wilki z mojej watahy.
- Halo! Jest tam kto? - wykrzyknął jeden z nich. Ja w razie czego wycofałam się jeszcze bardziej do tyłu, choć nie bardzo było to możliwe. Dzielił mnie od nich zaledwie jeden, może dwa metry. Zapukał łapą w tarczę.
- Proszę, daj nam znak, że żyjesz i nic ci nie jest... - odezwał się inny błagalnym tonem. - Byliśmy na patrolu i usłyszeliśmy, że dzieje się coś złego. Chcemy ci jedynie pomóc. Unipegi zaraz się ockną. Musimy stąd uciekać.
Chciałam odkrzyknąć, iż nie potrzebuję cudzej pomocy, ale już przy pierwszym dźwięku zakrztusiłam się krwią, którą zbryzgałam ponownie posadzkę jaskini. Nie mogłam oddychać, krew ugrzęzła mi w gardle. Czułam się dosłownie jak ryba wyciągnięta na ląd. Oczy wywróciły mi się do góry białkami, a mnie zaczęło się gwałtownie kręcić w głowie. Wywracając ślepiami dostrzegłam, że tarcza pęka, a ja upadam na ziemię.
W ostatniej chwili świadomości zorientowałam się, że owe postacie dostrzegły mnie - na wpół łysego, starego wilka, z zapchlonymi i posklejanymi brudem resztkami futra, pokrytego różnego rodzaju bruzdami, chorobliwie chudego, którego łapy były grubości średniej gałęzi i można było przez nie obejrzeć dokładnie układ kostny, z przygaszonymi, niegdyś świecącymi w ciemności zielonymi ślepiami, które nie posiadały tęczówek, tylko malutkie źrenice oraz nadgryzionego miejscami przez padlinożerne robaki. Już nie miałam w ogóle czucia w ogonie, więc wolałam nie wiedzieć, w jakim jest stanie.
Miałam niemalże pewność, że mnie nawet nie rozpoznały. W końcu znali inną, silną Kazumę, a nie taką, na która nie jest w stanie zrobić ani jednego kroku...
<Chętny? Najlepiej wilki z patrolu (czyli Yui lub Vanessa), ale niewykluczone, że to może być ktoś, kto się na nim zjawił na zastępstwo>
Zacieśnianie więzi
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)
środa, 13 lipca 2016
Od Sierry "Watson, mamy problem! Cały świat się wali!" cz. 5 (Cd. Kai)
Przerażenie mieszało się u mnie z irytacją, kiedy ten bufon - mimo
próśb, gróźb i wszelkich tego typu rzeczy - dalej leżał bezwładnie na
ziemi. Nie zamierzałam próbować u niego resuscytacji, prawdopodobnie
dlatego, że przeznaczona jest dla ludzi, a tenże osobnik nawet nie umiał
się w istotę ludzką zamienić. Trzepnęłam go z całej siły łapą po pysku.
Nic. Chwyciłam jego pysk nagle w obie łapy i potrząsnęłam, mrucząc
rozpaczliwie:
- Obudź się, błagam, teraz!
Nieświadomie podzieliłam się z nim moją mocą, i - do teraz nie wiem, jakim cudem - wilk rozwarł oczy tak szeroko, jakoby miały mu wyskoczyć z orbit. Zacharczał i zerknął na mnie znacząco. Zejść z niego?
- Głupcze, ja tutaj wychodzę z siebie, żebyś żył, a… - zaśmiałam się histerycznie i odsunęłam od zdezorientowanego Kai’a.
- Śniadanie czeka. - dodałam, odzyskując siłę głosu. Uśmiechnęłam się uśmiechem
godnym samej Kazumy (mam nadzieję, że zrozumiecie, co mam na myśli), po czym odwróciłam się tyłem do mojego towarzysza i zaczęłam jeść. Niedługo po tym ta kreatura dołączyła do mnie i w milczeniu posilała się wraz ze mną. Co ja mu mam za złe?, zapytałam siebie samą. To, że zemdlał? Zganiłam się surowo w myślach. Sierra, masz mózg.
- Kai, dobrze się czujesz? - przerwałam milczenie, odsuwając się od zupełnie wypatroszonej sarny. Słońce oświetliło jego pysk, wyrażający wahanie. Wahanie?
- Tak dobrze, jak mogę. - odparł, uśmiechając się szarmancko. Odetchnęłam z ulgą.
Wrócił dawny Kai, więc jest dobrze. Prychnęłam, mierząc go wzrokiem. Zdrowy jak ryba, no, nie da się ukryć! Nie powstrzymałam uśmiechu, który cisnął mi się na wargi. Znów żyje, otóż to.
- Jest jeszcze wcześnie. - zauważył Kai.
- Ameryka, Watsonie, Ameryka! - wywróciłam oczami. Kai popatrzył na mnie wzrokiem małego dziecka.
- Ameryka? - powtórzył po mnie, nic nie rozumiejąc. No tak. On to chyba zna tylko las, w którym mieszkamy. - Kolejne, co trzeba dodać do listy tego, czego muszę się dowiedzieć.
Zachichotałam. Pocieszne z niego istnienie, zaiste.
- Pewnie tak. - palnęłam. Po namyśle dodałam - Co robimy?
Nie odpowiedział. Obrócił się i spojrzał na niebo. Przygniotłam trawę całym swoim ciężarem, przewracając się na grzbiet. On nie uraczył mnie spojrzeniem, ale spytał:
- Tak robią ludzie, prawda? - po tych słowach usłyszałam, jak on ląduje plecami na
trawie. Byliśmy blisko siebie, ale on tego nie widział - w przeciwieństwie do mnie. Źdźbła trawy łaskotały mnie, słońce raziło, a obecność basiora - elektryzowała. Wbiłam tylko swoje oczy, czarne niczym noc, w dzienne niebo, upstrzone obłokami. Co my tutaj robimy?, pytała kpiarska część mojej osoby.
- Co my tutaj robimy? - powtórzyłam cicho, patrząc gdzieś wyżej, ponad chmury. - Co
my tutaj…
- Nie zadawaj pytań. - przerwał Kai. - Muszę odpocząć.
Westchnęłam. Czyli to nie był żaden moment rodem z romansidła, a zwykły czas na nabranie sił. Zdawało mi się, że nawet ptak, który siedział na pobliskim drzewie, zaczął ćwierkać z oburzeniem. Muszę wrócić do rzeczywistości. Uniosłam się z zamiarem odejścia. Po co nam tyle czasu razem? Przecież możemy zająć się tym, co dla nas mniej ważne - przynajmniej dla mnie. Oświadczyłam tylko:
- Idę, muszę coś załatwić.
Kai podniósł się.
- Gdzie? Po co?
Zaśmiałam się szyderczo.
- Załatwić potrzeby fizjologiczne, głupcze!
Mina Kai’a była bezcenna, i wydaje mi się, że zaczerwienił się pod futrem. Machnęłam więc ogonem z ostentacją i potruchtałam.
Słońce igrało ostatnimi jego promieniami na moim ciemnym futrze, gdy stanęłam przed moją jaskinią. Nie oczekiwałam niczyjej wizyty, a szczególnie…
- Dosyć długo wracasz zza krzaka.
Kai, on wszędzie jest!
<Wyszło źle, ale wena = 0>
Uwagi: Nie wiem, gdzie pisałaś to op., ale chcę, żebyś wiedziała, że zeżarło Ci wszystkie myślniki oraz porobiło więcej akapitów niż trzeba.
- Obudź się, błagam, teraz!
Nieświadomie podzieliłam się z nim moją mocą, i - do teraz nie wiem, jakim cudem - wilk rozwarł oczy tak szeroko, jakoby miały mu wyskoczyć z orbit. Zacharczał i zerknął na mnie znacząco. Zejść z niego?
- Głupcze, ja tutaj wychodzę z siebie, żebyś żył, a… - zaśmiałam się histerycznie i odsunęłam od zdezorientowanego Kai’a.
- Śniadanie czeka. - dodałam, odzyskując siłę głosu. Uśmiechnęłam się uśmiechem
godnym samej Kazumy (mam nadzieję, że zrozumiecie, co mam na myśli), po czym odwróciłam się tyłem do mojego towarzysza i zaczęłam jeść. Niedługo po tym ta kreatura dołączyła do mnie i w milczeniu posilała się wraz ze mną. Co ja mu mam za złe?, zapytałam siebie samą. To, że zemdlał? Zganiłam się surowo w myślach. Sierra, masz mózg.
- Kai, dobrze się czujesz? - przerwałam milczenie, odsuwając się od zupełnie wypatroszonej sarny. Słońce oświetliło jego pysk, wyrażający wahanie. Wahanie?
- Tak dobrze, jak mogę. - odparł, uśmiechając się szarmancko. Odetchnęłam z ulgą.
Wrócił dawny Kai, więc jest dobrze. Prychnęłam, mierząc go wzrokiem. Zdrowy jak ryba, no, nie da się ukryć! Nie powstrzymałam uśmiechu, który cisnął mi się na wargi. Znów żyje, otóż to.
- Jest jeszcze wcześnie. - zauważył Kai.
- Ameryka, Watsonie, Ameryka! - wywróciłam oczami. Kai popatrzył na mnie wzrokiem małego dziecka.
- Ameryka? - powtórzył po mnie, nic nie rozumiejąc. No tak. On to chyba zna tylko las, w którym mieszkamy. - Kolejne, co trzeba dodać do listy tego, czego muszę się dowiedzieć.
Zachichotałam. Pocieszne z niego istnienie, zaiste.
- Pewnie tak. - palnęłam. Po namyśle dodałam - Co robimy?
Nie odpowiedział. Obrócił się i spojrzał na niebo. Przygniotłam trawę całym swoim ciężarem, przewracając się na grzbiet. On nie uraczył mnie spojrzeniem, ale spytał:
- Tak robią ludzie, prawda? - po tych słowach usłyszałam, jak on ląduje plecami na
trawie. Byliśmy blisko siebie, ale on tego nie widział - w przeciwieństwie do mnie. Źdźbła trawy łaskotały mnie, słońce raziło, a obecność basiora - elektryzowała. Wbiłam tylko swoje oczy, czarne niczym noc, w dzienne niebo, upstrzone obłokami. Co my tutaj robimy?, pytała kpiarska część mojej osoby.
- Co my tutaj robimy? - powtórzyłam cicho, patrząc gdzieś wyżej, ponad chmury. - Co
my tutaj…
- Nie zadawaj pytań. - przerwał Kai. - Muszę odpocząć.
Westchnęłam. Czyli to nie był żaden moment rodem z romansidła, a zwykły czas na nabranie sił. Zdawało mi się, że nawet ptak, który siedział na pobliskim drzewie, zaczął ćwierkać z oburzeniem. Muszę wrócić do rzeczywistości. Uniosłam się z zamiarem odejścia. Po co nam tyle czasu razem? Przecież możemy zająć się tym, co dla nas mniej ważne - przynajmniej dla mnie. Oświadczyłam tylko:
- Idę, muszę coś załatwić.
Kai podniósł się.
- Gdzie? Po co?
Zaśmiałam się szyderczo.
- Załatwić potrzeby fizjologiczne, głupcze!
Mina Kai’a była bezcenna, i wydaje mi się, że zaczerwienił się pod futrem. Machnęłam więc ogonem z ostentacją i potruchtałam.
***
Słońce igrało ostatnimi jego promieniami na moim ciemnym futrze, gdy stanęłam przed moją jaskinią. Nie oczekiwałam niczyjej wizyty, a szczególnie…
- Dosyć długo wracasz zza krzaka.
Kai, on wszędzie jest!
<Wyszło źle, ale wena = 0>
Uwagi: Nie wiem, gdzie pisałaś to op., ale chcę, żebyś wiedziała, że zeżarło Ci wszystkie myślniki oraz porobiło więcej akapitów niż trzeba.
Subskrybuj:
Posty (Atom)