Kwiecień 2020
Dzień upadku
Spałam bardzo niespokojnie, zrywałam się z miejsca na każdy najdrobniejszy dźwięk. Wrażliwy słuch jest przydatny, ale tej nocy miałam dość tego wyczulenia na każdą falę w powietrzu. Ilekroć zapadałam w płytki sen, szybko budził mnie byle szmer nóżek jaszczurki pośród kamieni. Chociaż w sumie... Nie wiem co jest gorsze, czy ryki gnolli w każdym śnie, czy gwałtowne wyrwanie do rzeczywistości. Tak to się wlokło całą noc, do czasu powrotu tarczy słonecznej na niebo. Nie byłam wcale przytomna, wszystkie mięśnie domagały się oszczędzania, do tego dochodziło szerokie ziewanie co pięć sekund. Zmuszona przemóc siebie samą, wstałam i zebrałam rzeczy do dalszej drogi. Nie mogłam się przyzwyczaić do samotności, było zbyt cicho. Brzmiało to jak cisza przed burzą. Kraczę jak wrona, pomyślałam i ruszyłam przed siebie szurając łapami. Od wczesnego popołudnia, kiedy ledwo skończyłam przeżuwać ostatnie kęsy mięsa z "obiadu", zaczął kropić deszcz. Zrobiło się szaro, z czasem przyszła prawdziwa ulewa. Parokrotnie próbowałam zerwać się do lotu, albo chociaż podskoczyć unosząc się na wietrze. Wciąż nic, idzie teraz przez góry taka przemoknięta wadera, pozbawiona mocy. Czułam się w tym deszczu, jakbym przegrała wszystko. Co sekundę odgarniałam mokre, skołtunione włosy sprzed oczu, łapy ślizgały mi się na błocie, ciało drżało z zimna i zmęczenia.
Miałam serdecznie dość.
Oberwanie chmur trwało niemalże do wieczora, a ja musiałam w tym brnąć dalej. To była prawdziwa walka z samą sobą, chociaż wybór był prosty. Mogę nie iść dalej i dać się zjeść, albo wlec przed siebie i w końcu dotrzeć do skalnego łuku. Po drodze myślałam sporo o Tingu. Przede wszystkim, miewałam wątpliwości, czy mogę mu ufać. Nie znam go zbyt długo, raptem kilka tygodni, czy mogę mieć pewność co do jego faktycznych zamiarów wobec mnie?
- Czemu nie możesz mi oddać naszyjnika?
- Musiałbym cię wtedy zabić.
Niby odpowiadał na większość moich pytań, jednak to wciąż niewiele. Za mało. Ile może mnie kosztować pewność?
W końcu, z ulgą stwierdziłam, że czas na króciutki postój. Usiadłam pod suchym drzewem i oparłam łapy o korzenie, roślina miała je wszystkie na wierzchu. Skaliste, twarde podłoże nie służy życiu. Przestało już padać, zza chmur wyłoniło się Słońce, ucieszyłam się tym widokiem jak nigdy. Chciałam dotknąć naszyjnika Babci, ale zapomniałam, że go od dawna nie mam. Łapa zetknęła się tylko z posklejanym futrem. Zatęskniłam za domem, w oczach stanęły mi łzy. Babcia od małego przytulała mnie do siebie w takich sytuacjach. Mówiła, że już dobrze, że jest tutaj. Wytarłam oczy i wstałam. Nie byłaby dumna z faktu, że się rozklejam. Otrzepałam się solidnie i ruszyłam dalej.
Godzinami słyszałam tylko swoje kroki, miarowy oddech i bicie serca. Często dochodził do tego szum górskiego wiatru. Dalej bolało mnie niemiłosiernie ilekroć przypominałam sobie, że nie mogę na nim pofrunąć. Kiedy odzyskam moce, wrócę tu i wybiję wszystkie gnolle, co do jednego. Zapłacą mi za to, co zrobiły.
Zatrzymałam się dostrzegłszy z daleka znajomą, grubą sylwetkę. Co się dzieje, czy ja go przywołałam myślami?!. Natychmiast zawróciłam, żeby nie pozwolić śmierdzącej bestii na wychwycenie mnie wzrokiem. Spokojnie Lind, na pewno cię nie zauważył. Lada chwila znajdziesz inne zejście w tamtą stronę. Na północny zachód, do skalistego łuku.
Alternatywna droga, okazała się prowadzić wyżej, ku szczytom. Nie zraziłoby mnie to, gdybym była w stanie latać. Pierwszy raz w życiu bałam się być wysoko. Jak się później okazało, nie było to bezpodstawne.
Szłam ostrożnie, jednak żwawym krokiem. Na początku oglądałam się na wszystkie strony, później stwierdziłam, że pewnie nie ma tu żywego ducha. Po co ktoś pchałby się na te łyse czubki gór, zwłaszcza, kiedy jest tu tak zimno? Dobrze, że nie mam jeszcze zupełnie letniego futra, niewątpliwie zamarzłabym. Minęło trochę czasu, było bardzo spokojnie, więc poczułam się znacznie pewniej. Przestałam myśleć o tym co się złego może stać, zajęłam głowę tym, co teraz na pewno się uda. Optymizm wdarł się we mnie i przejął całkowicie. Nie było mi z tym źle.
Szkoda, że wszystko uleciało na dźwięk pazurów wbijanych w skalne ściany. Dołączone było do tego szuranie masywnych łap i ciężki oddech. Wszystko zawiązane dzwonieniem blach prymitywnego pancerzu ozdobionego kośćmi wilków. Teraz, znikąd pomocy, donikąd uciec, akompaniament jakby dochodził z każdej strony. Serce podeszło mi do gardła, wiedziałam co nadchodzi. Zaczęłam desperacko przeszukiwać torbę, może jednak coś się ostało. Niestety wpadły mi w łapy tylko jagody, resztki mięsa, moja niedokończona robótka, kilka kartek i rysik z węgla. Nic przydatnego.
Wkrótce zobaczyłam grupę siedmiu gnolli. Rozpoznałam jednego, którego spotkaliśmy wcześniej, miał na pysku ślad po młocie. On pierwszy ryknął zadowolony, że jestem zupełnie sama. Bezbronna? Spróbowałam z całych sił użyć mocy. Nie stało się nic.
Bezbronna.
Jednak nie byłam szczelnie otoczona, rzuciłam się w pustą przestrzeń, nie zważając na cokolwiek. Próbowałam uciekać w dół, gnałam na łeb, na szyję. Luźne kamienie osuwały mi się spod łap, przez zapadający zmrok widziałam coraz mniej. Słyszałam ciężkie uderzenia pazurów za sobą, byłam ścigana. Zamiast się ukryć, zboczyć z oczywistej trasy, bez pomyślunku biegłam prosto, pozostawałam widoczna jak na dłoni. Nie myślałam logicznie, byłam przerażona. Próbowałam prześcignąć urodzonych łowców, właściwie nie szło mi najgorzej, ale w końcu to się skończyło, tak jak powinno. Dostałam w głowę kamieniem rzuconym przez jednego z tych potworów. Chwilowo ogłoszona, straciłam orientację, potknęłam się i przewróciłam. Trafiłam prosto na stos luźnych skał, poleciałam w dół przepaści razem z nimi.
Reszta jest historią.