Maj 2020r.
Zdenerwowane stworzenia próbowały sięgnąć moich tylnych
łap. Uniosłam się nieco wyżej, z zamiarem złapania oddechu. Lind
uderzyła o ścianę. Gnolle ruszyły w jej kierunku. Bez namysłu posłałam w
ich kierunku bardzo silny podmuch. Stworzenia w ostatniej chwili
złapały równowagę, już po chwili zwróciły w moją stronę rozwścieczone,
brązowawe ślepia. Zabrakło mi sił. Zniżyłam pułap lotu o kilka metrów,
znajdując się teraz w zasięgu
potworów. Odpychałam je od siebie w ten sam sposób, w jaki odwróciłam
ich uwagę.
- Ting! - wrzasnęła nagle Lind. Dostrzegła gdzieś swojego towarzysza? - Ting!
Na jej pysku malował się strach. Nie widzi go...
- Leah! - krzyknęła. - Musimy dostać się bliżej Łuku!
- Biegnij pierwsza! - odpowiedziałam bez namysłu.
Rzuciła się naprzód. Uniosłam się trochę wyżej, z trudem spowalniając gnolle. Wróciłam już do dawnej formy, ale mimo wszystko
długotrwała walka jest ponad moje siły. Nie tylko te fizyczne.
Wpadła na nierówny grunt. Zwolniła, zwracając głowę w moją stronę.
- Możesz ich puścić. - powiedziała spokojnie.
Miałam wielką ochotę na wykrzyczenie słów protestu. To było zupełnie niedorzeczne, ale z drugiej strony... Lind musi wiedzieć co mówi. Zaufaj jej, pomyślałam. Jak dotąd miała rację.
Wiatr
ustąpił, gnolle ruszyły z radosnym porykiwaniem. W każdej chwili
byłam gotowa zainterweniować. Nagle ziemia pod pędzącymi stworzeniami
zarwała się z hukiem, przypominającym ryk wiatru podczas burzy
śnieżnej. Podniosła się olbrzymia kurzawa. Wylądowałam obok Lind, z
niemałym zainteresowaniem, wpatrując się w wielką wyrwę.
- Więc. - zakasłałam. - O to chodziło?
- Tak. - odgoniła pył. - Udało się.
Podeszła
do przepaści i popatrzyła w mroczną czeluść. Miałam udać się w jej
ślady, ale w tym samym momencie wściekły gnoll chwycił się krawędzi
dziury, próbując wydostać się na zewnątrz. Nie udało mi się go
powstrzymać, jedynie spowolnić. Zupełnie opadłam z sił, czułam, że nie
jestem w stanie nawet wymyślić czegokolwiek. Jednak Lind się udało.
Ogromna skała uniosła się na kilka metrów i z całą mocą uderzył w łeb stworzenia.
-
Żryj gruz, ty zapluty ścierwojadzie. - Słysząc przepełniony złością
głos Lind, przypomniała mi się Daiki. Stanowcza, spokojna i zawsze
opanowana. Jednak jej gniew był czymś
przerażającym.
Pocisk rozpadł się. Gnoll osunął się w pustkę.
- Jak mogłeś to zrobić?!
- Nie twoja sprawa...
Ktoś odchodzi, a ktoś przybywa...
- Marano! Porzuciłeś własne dziecko!
- To nie ma znaczenia, Leto.
Dotyk śmierci niczym lód...
- JAK MOŻESZ TAK MÓWIĆ?!
- Nikomu nic nie powiesz, inaczej ktoś może na tym ucierpieć...
Niektórym jednak nie jest pisany...
Chwila ciszy. Nikt nic nie mówi. Kilka kropel deszczu spadło na mój kark.
- Wszystko dobrze, Lind? - spytałam.
- Słucham? Ja... znaczy... Tak, oczywiście.
Po
chwili ruszyła w stronę Łuku. Dotarłszy na miejsce, zaczęła się
rozglądać. I nagle przystanęła. Odkopała z gruzu jakiś przedmiot.
Podeszłam do niej. Pokazała mi znalezisko, które okazało się
czarno-błękitnym piórem. Usiadła bez wyjaśnień. Na pewno należało do jej
przyjaciela.
- To
twojego znajomego, tak? - spytałam, czując narastające współczucie dla
nieznanej mi osoby. Teraz nawet nie mam pewności, czy to wilk. Pióra
dotąd spotykanych przeze mnie skrzydlatych osobników wyglądały
inaczej... Chociaż nie znam się na tym zbytnio. Chociaż... Możliwe jest
też, że kolekcjonuje tego typu rzeczy. Tak, to miałoby sens.
Deszcz się nasilał. Powietrze wydawało się duszne i ciężkie.
- Tak. - odparła. - Musieli go dorwać.
Dotknęłam łapą jej
łopatki. Nie potrafię wyobrazić sobie tego co czuje... Ale to na pewno trudne.
- Potrzebujemy schronienia na noc. Niedługo zacznie się prawdziwa ulewa. - stwierdziłam.
Skinęła głową. Ruszyłyśmy na północ.
Znalazłyśmy
szczelinę w skale, w której postanowiłyśmy spędzić noc. Pomogłam Lind
rozpalić ogień i usiadłam nieopodal. Płomienie trzaskały cicho, powoli
obejmując wszystkie gałęzie. Gdy trochę przygasł, odpłynęłam.
***
Dobrze
mi znany dźwięk wyrwał mnie
ze snu. Gardłowe warczenie. Ten dźwięk zawsze kojarzył mi się ze
zdenerwowaniem Eranema... Nie jestem jednak w swojej rodzinnej watasze, a
Alfa jest wiele dni drogi stąd. Coś musiało zaniepokoić Lind.
Odwróciła głowę w moją stronę.
- Zmienić cię na warcie? - spytałam.
- Nie trzeba, nie jestem zmęczona. Właśnie, czemu się obudziłaś?
- Głośno warczałaś. Myślałam, że to jakiś atak. Wstałabym, ale chyba było już po wszystkim jak otworzyłam oczy.
-
A... No tak. -
Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że w jej oczach pojawiło się
stropienie. Uznałam to za skutek zaniepokojenia, spowodowanego
zaginięciem przyjaciela.
- Jak myślisz, ta droga powrotna na teren watahy będzie krótsza? - spytałam.
- Wiesz, ja nie chcę na razie wracać. Jest jeszcze jedno miejsce gdzie może być mój... znajomy.
- Doprawdy? - wstałam. - A konkretnie?
- Najbliższe leże gnolli.
Niemożliwe...
- Lind, wiem, że gnolle nie potrafią latać i w
ogóle, ale to zły pomysł. Do tego... Jeśli twojego kumpla dorwały te bestie, nie znajdziemy go żywego... - spuściłam głowę.
-
Nie dali by rady go zabić. - Była pewna tego, co mówi. - A nawet jeśli,
w co nie wierzę, chce chociaż odzyskać to co miał ze sobą. To dla mnie
niezwykle ważne.
- Nie zamierzasz odpuścić, co? - uśmiechnęłam się do niej.
- Ani trochę. Tylko, jak się pewnie domyślasz sama nie dam rady.
-
Kusi mnie, żeby cię powstrzymać, ale chyba potrafię
zrozumieć. - przypomniał mi się Arkan, którego to ja musiałam opuścić...
No i Arsus, któremu nie mogłam pomóc... Poczułam nieprzyjemne ukłucie
bólu na te wspomnienia. Nie... Nie mogę o tym myśleć... - Rano pójdziemy
do nory wilkożernych. We dwie mamy jakieś tam szanse przeżycia.
- Dziękuję ci, Leah.
-
Żaden problem. - uśmiechnęłam się, przeganiając niespokojne myśli. -
Polecam ci położyć się spać chociaż na chwilę. Ja popilnuje do rana.
- W
sumie nie zaszkodzi... Ale nie chcę cię zostawiać z tym samej. Starczy mi sił.
***
Poranek
minął w spokojnej atmosferze. Luźna rozmowa o książkach dobrze mi
zrobiła... Zapomniałam o zmartwieniach. Do czasu opuszczenia szczeliny.
Nie
miałam zbyt wiele okazji do refleksji, dalej tylko droga. Ciągłe
unikanie gnolli nie ułatwiało tego. Gdyby nie częste sprawdzanie okolicy
mogłabym powiedzieć, że przypomina mi to moją wędrówkę na południe.
- Jesteś pewna, że dasz radę? -
spytała mnie Lind gdy dotarłyśmy na miejsce.
Odór gnolli był nieznośny. Ledwo powstrzymałam się od kichnięcia.
- Na pewno. - skinęłam głową.
Skierowałyśmy się do wejścia...
***
Dopiero
po chwili zorientowałam się, że potężne, niemal czterokrotnie ode mnie
większe, jasnorude bydle naciera na nas z całą mocą. Zanim zdążyłam
wykonać unik, potężna łapa odrzuciła mnie dobre pięć metrów w tył.
Zderzenie ze ścianą odebrało mi dech. Przez chwilę leżałam
tak, próbując odetchnąć. Kaszlnęłam i z trudem wstałam. Zanim zdążyłam
zareagować, Lind uderzyła o ścianę podobnie jak ja. Gnollica rzuciła się
z rykiem w stronę wadery, która sekundę potem podniosła się. Bez
wahania rzuciłam się na grzbiet bestii. Stworzenie ryknęło i zarzuciło
łapami, próbując zrzucić mnie ze swojego karku. Lind wykorzystała chwilę
nieuwagi i przewróciła gnollicę. Potężne uderzenie o kamienną posadzkę
rozeszło się prawdopodobnie po całych
podziemiach. Mamy przechlapane.
W ostatniej chwili odskoczyłam,
jednak wilkożerna zdążyła głęboko zadrapać mój prawy bok. Poczułam, jak
przenikliwy ból rozchodzi się po całym moim ciele. Zacisnęłam powieki i z
całej siły kopnęłam stworzenie w pysk. Ryknęła ze wściekłością.
Wykorzystując te kilka sekund, tak szybko jak tylko mogłyśmy, wbiegłyśmy
do następnej jaskini. Napotkałyśmy kilka rozwidleń, wybrałyśmy tunel po
lewej. Jaskinia do której weszłyśmy była
prawdopodobnie opróżnioną spiżarnią. Unosił się w niej zapach koziny... I
czegoś czego nie umiałam nazwać. Skały były zabarwione zeschniętą
krwią. Po ziemi walały się kłębki futra.
Futra, z pewnością należącego do wilków.
Zakręciło mi się w głowie.
Niemal zwaliłam się na litą skałę. Chwilę tak leżałam, próbując nie myśleć o rozoranym boku. Po chwili spojrzałam na Lind.
- Wszys...
- Nic ci nie jest? - przerwałam wilczycy, za wszelką cenę chcąc
dowiedzieć się czy jest cała.
Chwilę milczała.
- Nie zraniła cię? - spytałam już nieco spokojniej.
- Nie. - odparła. - A... z tobą wszystko dobrze?
-
Powiedzmy. - westchnęłam cicho. - Nie wiem jak to wygląda, nie jestem
uzdro... Lekarzem. - Poprawiłam się. - Ale mogę chodzić... Więc chyba
nie jest aż tak źle. Teraz najważniejszy jest... - w ciągu jednej
sekundy w mojej głowie pojawiły się dziesiątki wyobrażeń jego osoby.
Westchnęłam. - twój towarzysz.
Nastąpiła
chwila ciszy. Nieco chwiejnie wstałam.
- Masz jakiś pomysł, gdzie może być? - spytałam, siląc się na obojętność.
-
Chyba tak... Chodźmy. - powiedziała niepewnie. Wolnym krokiem
skierowałam się do wyjścia. Powietrze przeszył odgłos chrapliwych
oddechów, a tuż obok mignęło rude futro. No nie, ile można?
<Lind?>
Uwagi: Literówki. Nie "dotarływszy" tylko "dotarłszy". "Na razie" piszemy oddzielnie.