Marzec 2018 r.
Był to mglisty, zimny poranek. Obudziłam się dość wcześnie i
postanowiłam wyjść z nory w poszukiwaniu jedzenia. Nory - pozostałości
po lisach, które zdechły z głodu, nie dalej jak miesiąc temu. „Marny ze
mnie wilk, skoro nawet jaskini nie mam” - ta myśl przywitała mnie wraz z
chłodnym wiatrem uderzającym mnie w twarz. Nie mogłam spostrzec różnic
między dzisiejszym a wczorajszym dniem - wszystkie tak samo się
zaczynają i tak samo kończą. Właściwie śmierć lisów była ostatnio
jedynym urozmaiceniem. Gdyby się zastanowić to trochę mi ich było
szkoda. Przetrwały całą praktycznie całą zimę i zdechły pod koniec
lutego. „No cóż - nie mam niczego lepszego do roboty oprócz rozmyślania
nad marnym żywotem jakiś tam lisów, których nie znałam? Muszę polować i
jeść, żeby nie skończyć jak one”. Potruchtałam w bardziej ustronne
miejsce, położyłam się i czekałam. Liczyłam na trochę zabawy. Zając
śmignął mi przed oczami, ale nie zareagowałam. Nie ma nic ciekawszego?
Wstałam i już miałam łapać zająca, kiedy ukazał mi się jeleń. Właściwie
nie ukazał tylko biegł panicznie w drugą stronę. Za późno. Rzuciłam się w
pogoń. Był dosyć stary i sam, co było dość ciekawe. Zresztą sama jestem
jakimś wyrzutkiem - zdecydowanie częściej wilki znajdują się w watahach.
Biegłam coraz szybciej wiedząc, że za chwilę stracę go z oczu. Kątem
oka zauważyłam, że coś wybiega z boku. Nie miałam czasu się obejrzeć -
zostałam zmiażdżona pod kopytami najprawdopodobniej jego kolegów,
nadziana na poroże, rzucona dalej. Jelenie zwykle nie atakują - to
dopiero jest abstrakcja. Jednak ból przypominał mi, że to rzeczywistość.
Jelonek, kochany pogalopował dalej z kolegami, a ja zwijałam się w
bólu. Chciałam wrażeń? To je dostałam. Biały puch wokół mnie powoli
zamieniał się w szkarłat. Umrę zdeptana przez moją ofiarę. Żałosny ze
mnie łowca. Deptana od początku do końca. Bywa. Czułam jednak coś
jeszcze oprócz zażenowania - smutek i żal.- Nie chcę! - zapomniałam już jak brzmiał mój własny głos - Nie chcę umierać! Nie tu, nie teraz, nie w ten sposób! - łzy lały się potokami. Nie próbowałam nawet ich powstrzymywać.
- Zostanę zapomniana... Nikt nawet nie wie, że istniałam. Że tutaj byłam... A ci, co wiedzieli to albo nie żyją, albo mnie nie chcą. Albo nigdy się mną nie interesowali... - wspominałam ciotkę. Jak obiecywała, że w razie gdyby moim rodzicom się coś stało się mną zaopiekuje - WIĘC GDZIE JESTEŚ?! - Plułam krwią. Moje słowa stawały się już tylko niewyraźnym, żałosnym skowytem. Zastanawiałam się nad tym tak naprawdę, nic nigdy dla nikogo nie znaczyłam. Może z wyjątkiem rodziców.
Zobaczyłam waderę. Niewyraźną, dostojną postać. Nie wiem właściwie czy naprawdę ją zobaczyłam, czy było to tylko wyobrażenie spowodowane silną chęcią posiadania teraz kogoś przy sobie. W końcu mój żywioł to iluzja. Mimo to wydawała się taka znajoma...
Wiem, że straciłam przytomność. Obudziłam się z ogromnym bólem głowy. Nie rozpoznawałam miejsca, w którym się znajdowałam. Zamiast polany, wokół mnie wirowały nagie drzewa. Zamknęłam i otworzyłam oczy, chciałam, żeby obraz się uspokoił. Śnieg, na którym leżałam był tak nieskazitelnie biały, że zaczęłam się zastanawiać czy prawdziwy. Nie miałam siły się odwrócić głowy, żeby spojrzeć na moje rany. Znowu zobaczyłam wilka. Wadera? Nie, równie dobrze mógł być to basior, stał za daleko, żebym mogła dokładnie się przyjrzeć. Jeszcze ten wirujący obraz... Poczułam, że znowu odpływam.
- Zawołajcie Astrid. Szybko! - ostatnie co pamiętam to te słowa.
- Chyba się budzi... - otworzyłam powoli oczy.
- Co się stało? - miałam lukę w pamięci. Powoli przypominałam sobie zdarzenia, w moim mniemaniu, wczorajszego dnia.
- Witaj - wilk obok mnie się uśmiechnął - znajdujesz się w Watasze Magicznych Wilków.
< Kto mnie uratował :)?>
Uwagi: brak