Wrzesień 2020 r.
Otwierając
oczy miałem nadzieję ujrzeć promienie słońca, padające na jasną
pościel, rozświetlając nieznane pomieszczenie, który kiedyś mogłem
nazwać własnym. Jednak jak na ironię - po raz enty oślepiła mnie biel
sterylnego, szpitalnego pokoju. Zmrużyłem oczy z niezadowoleniem
przewracając się na drugi bok. Po raz kolejny ogarnęło mnie przelotne
rozczarowanie. Dalej tu jestem.
Podniosłem
się do siadu. Syknąłem. Promieniujący ból rozszedł się po mojej głowie,
by po chwili zniknąć. Atakował znienacka, zazwyczaj tuż po
przebudzeniu, do czego nie mogłem się przyzwyczaić.
Szerzej
otworzyłem oczy. Barwy zlewały się ze sobą, uniemożliwiając mi
rozróżnienie pojedynczych przedmiotów. Sięgnąłem do szafki, stojącej
obok szpitalnego łóżka, chwilę szukając swoich okularów. Nałożyłem je, a
świat nabrał ostrości.
Przeniosłem wzrok na zegar, znajdujący się na ścianie po mojej lewej. Piąta dwadzieścia sześć. Czyli trochę jeszcze poczekam.
Nie
mając niczego lepszego do roboty, podniosłem leżącą na podłodze
encyklopedię medyczną, którą prawdopodobnie zrzuciłem tam przez sen.
Przez chwilę kartkowałem strony grubego tomu, w poszukiwaniu
odpowiedniej strony. Po chwili skupiłem się na lekturze.
***
Minęły
dwie godziny. Spojrzałem kątem oka na opróżnioną już tacę ze
śniadaniem, w duchu wyklinając wszystkie obowiązujące mnie tu
ograniczenia. Najzwyczajniej w świecie byłem głodny, a porcje jakie
otrzymywałem w zakładzie nie należały do największych.
Te
i podobne przyziemne rozmyślania przerwał mi dźwięk bosych stóp,
uderzających o podłogę na korytarzu. Były na tyle delikatne, że mogłem
podejrzewać o zakłócanie spokoju mojego i innych pacjentów tylko kobietę
lub jakiegoś dzieciaka. Przez myśl mi przemknęło, że pewnie uciekł z
oddziału uzależnień i ucieka przed koszmarem, jakim jest dla niego
odwyk. Najspokojniej w świecie wróciłem do lektury.
Ktoś
uderzył w drzwi do mojego pokoju. Podskoczyłem z wrażenia, upuszczając
książkę na ziemię. Zaskoczenie szybko przerodziło się w irytację i
niechęć do uciekiniera. Szarpnął za klamkę, na co zareagowałem
poderwaniem się na nogi. Czego ten smarkacz ode mnie chce?
Drzwi uchyliły się w momencie, gdy już miałem podejść i nawrzeszczeć na nieznajomego. Znieruchomiałem.
Kolejna
osoba pojawiła się na korytarzu, co rozpoznałem po szybkich krokach,
rozchodzących się w przestrzeni wszechobecnym echem.
– Agnis, nie! – usłyszałem znajomy głos.
Einar.
Mój
przyjaciel odciągnął delikwenta. Ciszę przeszył wściekły, kobiecy
wrzask, który prędzej przypisałbym do rozwścieczonej bestii, żywcem
wziętej z horroru, niż do człowieka. Na korytarzu rozległy się ciężkie
uderzenia butów lekarzy, dźwięki szarpaniny i kolejne krzyki kobiety.
Stałem
jak sparaliżowany, próbując rozkazać swojemu ciału wykonanie kroku w
kierunku drzwi. Bezskutecznie. Coś w głosie kobiety dogłębnie mnie
przerażało, a równocześnie przyciągało. Jakbym kiedyś już to słyszał...
Po
kilku minutach wrzaski ucichły, a lekarze wraz z kobietą oddalili się.
Uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas stałem gotowy do ucieczki.
Rozluźniłem się i z westchnieniem usiadłem na łóżku. Podparłem głowę na
rękach, a te na kolanach i przez chwilę trwałem w tej pozycji, zmagając
się z kolejnym bólem głowy. Drzwi uchyliły się, a do pomieszczenia
wszedł Einar, którego rozpoznałem po charakterystycznym, dziarskim
kroku. Podniosłem głowę.
– Tjena, Magnus! - przywitał się w naszym ojczystym języku.
– Hejsan, Einar – odparłem.
– Wszystko OK? – zagadnął.
– Skąd to pytanie?
Zakłopotał się.
– Chodzi o Agnis? – specjalnie zaakcentowałem imię kobiety.
Wbił wzrok w swoje buty, a nietypowe dla Szwedów, miodowe włosy, opadły mu na twarz.
– Kto to jest? – zapytałem, po raz pierwszy na niego spoglądając.
– Nikt specjalny – odparł trochę za szybko.
– Czy aby na pewno?
– Cierpi na zaburzenia osobowości... I ją tu leczą – odparł po chwili.
Zmrużyłem oczy i uniosłem brwi.
– Coś ci nie wierzę – powiedziałem.
–
W takim razie masz problem – przewróciłem oczami, słysząc typową dla
niego, gimbusowską odzywkę – Agnis jest chora i urwała im się z
oddziału.
– W takim razie skąd wiedziałeś jak się nazywa?
– Pomagam tu czasem... – zaczął bawić się rąbkiem koszuli – A tę pannę goniłem już drugi raz.
– A ja myślę, że po prostu ci się podoba.
– Co... Co? Nie! – uniósł ręce w geście obronnym. – Jasne, że nie! Coś ty sobie znowu ubzdurał?
– Mówię, co widzę – uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Cud się stał! Doktorek się uśmiechnął! – Einar roześmiał się. – I nie, nie masz racji. Nie podoba mi się.
– Wmawiaj to sobie – uśmiech jeszcze przez chwilę gościł na mojej twarzy, by po chwili zniknąć.
Einar westchnął zrezygnowany. Zastanowił mnie sposób, w jaki wtedy na mnie spojrzał. Jakby... Ze współczuciem?
Rozmawiałyśmy jeszcze przez kilkanaście minut, po czym mężczyzna oświadczył, że musi już iść.
Spojrzałem na zegar. Za dziesięć minut przyjdzie lekarz. Westchnąłem na tę myśl, starając się stłumić napływające mi do głowy myśli.
Spojrzałem na zegar. Za dziesięć minut przyjdzie lekarz. Westchnąłem na tę myśl, starając się stłumić napływające mi do głowy myśli.
Nie powiedział mi wszystkiego. Byłem tego pewien.
***
Było
późne popołudnie, gdy ostatni z trzech terapeutów opuścił mój pokój.
Przeniosłem wzrok z drzwi na widok za oknem. Szare chmury zakrywały
niebo, a o parapet dudniły ciężkie krople. Moją uwagę przykuła samotna
latarnia, pod którą kulił się ogromny, szary pies. Postawione na sztorc
uszy i typowe dla wilczków ubarwienie wskazywało na jego półdzikie
pochodzenie. Przyglądałem mu się przez dłuższy czas, zastanawiając się,
czy kiedyś miałem psa. Zamknąłem oczy i dręczony nagłym zmęczeniem,
zapadłem w płytki sen.
Stałem w korytarzu dobrze znanego mi szpitala. Przez przeszklone, obrotowe drzwi
po lewej wpadało blade światło deszczowego dnia. Po prawej stronie
znajdowała się recepcja, a przede mną ciągnął się pusty korytarz,
którego ściany podpierał długi rząd niebieskich krzesełek, co kilka
metrów przecinany przez drzwi.
Nagle
zza zakrętu wyłoniła się kobieta. Lśniące, mysie włosy, okalały jej
drobną twarz, a smukła sylwetka przywodziła na myśl kwiat. Miała na
sobie luźną, niebieską koszulę i zwykłe dżinsy. Jej bose stopy miękko
uderzały o podłogę. Głębokie, szare oczy zalśniły, a uśmiech twarz
rozświetlił uśmiech, gdy spojrzała w moją stronę.
Zniknęła za zakrętem.
Czekaj!, chciałem
krzyknąć, jednak nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Pobiegłem za
nią. Za każdym razem znikała za zakrętem w momencie gdy już ją
dościgałem. Trwało to długo, bardzo długo, aż w końcu trafiłem na drzwi,
prowadzące do wyjścia. Nacisnąłem klamkę...
Poderwałem
się tak gwałtownie, że uderzyłem głową o ramę łóżka. Z jękiem opadłem
na poduszkę. Przez dłuższy czas patrzyłem tępo na sufit, starając się
ignorować pulsujący ból głowy. Mijały długie minuty, a dolegliwość nie
ustawała. Ogarnął mnie niepokój. Przed drzemką nie miałem żadnych
problemów ze wzrokiem, co wykluczało migrenę. Ból coraz bardziej się
wzmagał. I wtedy coś zaczęło się zmieniać.
Miałem
nogi jak z ołowiu, zaczęły mnie zalewać fale zimna i gorąca, a po całym
moim ciele przebiegły dreszcze. Trwałem w tym stanie przez dobrą
minutę, nie zdolny do najmniejszego ruchu. Nagle wszystko się uspokoiło.
Otworzyłem zaciśnięte powieki, ignorując tańczące mi przed oczami
mroczki.
Pierwsza
zmiana, jaka rzuciła mi się w oczy, to całkiem zamazany świat.
Myślałem, że zwyczajnie spadły mi okulary, ale wyczułem je... na nosie?
Podniosłem
rękę do twarzy i doznałem największego szoku w całym swoim życiu. To
nie była moja ręka, tylko grafitowa, wilcza łapa.
Krzyknąłem
i spróbowałem odskoczyć, ale na skutek całkowicie zmienionej anatomii i
środka ciężkości, z całą mocą uderzyłem plecami o podłogę. Oblał mnie
zimny pot, gdy zdałem sobie sprawę, co się ze mną stało. Jestem wilkiem.
Następne
co pamiętam, to moich rodziców. Mama chyba płakała... Nie byłem w
stanie nic powiedzieć, ba, nie mogłem nawet się ruszyć. Tylko siedziałem
na podłodze w głębokim szoku, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Jestem wilkiem, obijało
mi się w głowie. Ta świadomość powoli docierała do najgłębszych
zakamarków mojego umysłu, wypełniając go niedowierzaniem i paniką.
Gdzieś na uboczu, w okolicach podświadomości zacząłem zastanawiać się,
jakim cudem do tego doszło. Spokój i zimne kalkulacje powoli zaczęły
przeważać nad instynktem i lękiem przed nieznanym. Powoli odzyskiwałem
kontrolę nad swoim, innym, ale jednak swoim, ciałem.
– Jak to się stało? – zapytałem cicho, z jakiegoś powodu niezbyt zdziwiony tym, że potrafiłem mówić w tej formie.
Momentalnie oboje umilkli.
– Jak to się stało? – powtórzyłem już głośniej, wbijając w nich wzrok.
Po chwili ciszy głos zabrała moja matka:
– Nie
chcieliśmy, by do tego doszło – zaczęła z trudem. – Próbowaliśmy
wszystkiego, by uchronić cię przed tym przekleństwem. Ale n-nie udało
się. – pociągnęła nosem.
– Oboje jesteśmy wilkami... – Tata chciał przejąć pałeczkę, ale przerwałem mu:
– Co takiego?! – wytrzeszczyłem oczy.
Obrzuciłem ich wściekłym spojrzeniem.
–
Mamo, – zwróciłem się do niej. – nie jestem już dzieckiem. Mam
trzydzieści lat! Potrafię sam o siebie zadbać i nie potrzebuję cholernej
opieki! – ostatnie słowa prawie wykrzyczałem.
Patrząc na nich, byłem pewien, że są odmiennego zdania. To niedorzeczne!
– Owszem, potrze... – zaczął tata
– Opieka lekarska, a niańczenie to dwie różne sprawy – warknąłem.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Nie możesz tu zostać – podjęła niemrawo Annika. – Pomożemy ci.
– Twoje szczęście, – rzekł tata – że szpital znajduje się blisko Lasu. A teraz...
– Lasu? Że niby mam tam pomieszkiwać? – przerwałem mu.
– A masz inny pomysł? Wracając...
– Nie ma mowy.
Najwyraźniej
zdenerwowało go to, że ciągle mu przerywam, bo spojrzał na mamę w
sposób, który ani trochę mi się nie spodobał i wykonał jakiś gest ręką. W
jednej chwili pokój szpitalny zniknął, świat zawirował, a przed oczami
pojawiły mi się gęsto rosnące sosny.
– Co to miało być? – podskoczyłem.
–
Dawno nie korzystałem z teleportacji. – mruknął ojciec do siebie,
przeciągając się. – A co dopiero mówiąc o grupowej translokacji.
Jego
słowa odebrały mi mowę. Znieruchomiałem ze szczerym zdumieniem
zastygłym na twarzy. Spojrzał na mnie i zaniósł się głośnym śmiechem.
– Magia, synek, magia – wykrztusił, między napadami śmiechu.
Ogarnęła mnie jeszcze większa dezorientacja i złość. Magia? Nie dość, że jesteśmy wilkami, to jeszcze odprawiającymi jakieś voodoo?
– Jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? – warknąłem.
– Tak. Zdejmij te okulary, bo wyglądasz jak idiota.
Jak zwykle prostolinijny i szczery do bólu.
Zdjąłem
okulary i włożyłem je do kieszeni płaszcza, co zajęło mi chwilę. Do
moich uszu doszedł suchy trzask i zduszony okrzyk. Odwróciłem się. Ze
zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że jestem całkiem sam na polanie.
– Tato? – rozejrzałem się.
Zmarszczyłem brwi. Ponownie się omiotłem łączkę szybkim spojrzeniem. Zniknął. Jak kamień w wodę.
– Co ja mam teraz zrobić? – westchnąłem.
Jeszcze
jeden raz spojrzałem za siebie, w nadziei, że jednak jeszcze ktoś tam
stoi. A potem odwróciłem się, znikając w cieniu drzew.
***Miesiąc później***
Przyczaiłem
się w cieniu obszernego dębu, wbijając wzrok w węszącego wśród traw
zająca. O sekundę za późno przypomniałem sobie o możliwości użycia mocy i
zamiast cieszyć się łupem, patrzyłem jak niepyszny za umykającym
zwierzęciem. Przez chwilę próbowałem go dogonić, ale dałem sobie spokój,
gdy niemal nie wpadłem na drzewo, przy okazji zaliczając bliskie
spotkanie z ziemią. Westchnąłem z irytacją i wróciłem do nieudolnego
tropienia zwierzyny. Starając się nie robić zbytniego hałasu, z nosem
przy ziemi szukałem jakiegokolwiek tropu. Nawet nie zauważyłem kiedy
trafiłem na polanę, na której miesiąc wcześniej zacząłem swoją
"przygodę".
Dzień po nagłym zniknięciu ojca, odnalazła mnie matka i poinformowała mnie, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu, a ostatnią osobą, jaka go widziała, byłem ja. Przez pierwszy tydzień szukaliśmy po Lesie na własną rękę, mama powiadomiła też policję. Musieliśmy jednak przerwać, przez nagłe ujawnienie się moich zdolności.
Stało się to zupełnie niespodziewanie, gdy czekałem na nią na Polanie. Zapadłem w płytki sen, z którego mnie wybudziła. Wszystkie rośliny w odległości pięciu metrów zszarzały, a te najbliższe zostały w jakiś sposób wypalone. Okazało się, że na kilka godzin wytworzyłem wokół siebie próżnię. Spalona roślinność dalej pozostawała dla mnie zagadką.
Wszystkie te wspomnienia przelatywały mi przez głowę z prędkością błyskawicy. Zamyśliłem się, przyglądając się słońcu, zwiastującemu rychłe nadejście południa. Po raz setny spróbowałem zmienić się w człowieka. Na darmo.
– Magnus? – rozmyślania przerwała mi matka.
Odwróciłem się w jej stronę. Dalej nie mogłem przyzwyczaić do jej prawdziwej formy. Wzdrygnąłem się.
– Jakieś wieści? – spytałem głosem pozbawionym wyrazu.
– Nie – odparła. – Ale nie po to tu przyszłam.
– A więc? – mruknąłem, siadając i owijając ogon wokół łap.
– Uważam, że powinieneś dołączyć do tutejszej watahy. – oznajmiła bez ogródek.
– Chcę wrócić do swojego życia, nie zaczynać je od nowa. – fuknąłem z irytacją.
– Posłuchaj – zaczęła. – nie wiadomo, czy wróci ci pamięć, czy kiedykolwiek będziesz w stanie powrócić do normalności. W zasadzie nigdy nie byłeś. Och, Magnus! – wykrzyknęła nagle. – Jesteś wilkołakiem! Twoje miejsce nie jest i nigdy nie będzie wśród ludzi!
Chciałem jej przerwać, ale uciszyła mnie gestem łapy.
– Musisz się z tym pogodzić. Jesteś wilkiem, nie człowiekiem. Zapamiętaj to. – zrobiła krok w tył. – Muszę iść. Już tu nie wrócę. Mam nadzieję, że kiedyś nasze drogi jeszcze się zejdą. – uśmiechnęła się smutno, nerwowo oglądając się za siebie. – Żegnaj.
– C-co...? Nie! Czekaj! – wykrztusiłem.
Zawróciła i zniknęła wśród drzew. Zaskoczony jej słowami i nagłym zniknięciem, zrobiłem kilka kroków w kierunku miejsca w którym zniknęła. Zdezorientowany, usiadłem na ziemi. Wszystko dzieje się tak szybko... Za szybko...
Zupełnie straciłem poczucie czasu. Trwałem w tej pozycji, wpatrując się w nieokreślony punkt przed sobą. Dużo rozmyślałem nad tym co powiedziała. Poddawałem analizie każde wypowiedziane przez nią słowo, by w końcu podjąć decyzję.
Miała rację.
Dalej niepewny tego, o czym zadecydowałem, jeszcze przez chwilę biłem się z myślami. Otworzyłem szerzej oczy, starając się wierzyć, że to może się udać. Mogę zacząć jeszcze raz. Inaczej. I wreszcie znaleźć się wśród swoich.
Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w zaroślach. Odwróciłem głowę w jego stronę, pilnie nasłuchując. Podszedłem do tego miejsca, w każdej chwili gotowy do ucieczki bądź ataku. Zacząłem węszyć, coraz bardziej zdenerwowany. Nie rozpoznałem tego zapachu, ale miałem niejasne wrażenie, że... Należy do wilka.
Nagły trzask rozległ się kilkanaście metrów za moimi plecami. Gwałtownie się odwróciłem.
Na granicy polany, przy wysmukłej sośnie, stała wadera. Na szeroko otwarte oczy opadła jej różnokolorowa grzywka, a z jej gardła wydobyło się niepewne warknięcie.
Krzyknąłem i odskoczyłem, prawie się przy tym wywracając. Wilczyca zawahała się, a ja rzuciłem się do ucieczki. Działałem instynktownie, w pierwszych chwilach nie myślałem o niczym. Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem od niej o wiele wolniejszy. Kilka razy gwałtownie skręciłem, próbując zgubić napastniczkę, ta jednak uparcie podążała za mną. Nagle straciłem grunt pod łapami, a grawitacja pociągnęła mnie w dół. Z całą mocą zderzyłem się ze ścianą, jak się okazało, rowu i wylądowałem na błotnistym dnie. Poczułem rwący ból w okolicy prawego barku. Jeszcze tego brakowało. Jęknąłem cicho.
Tak jak się spodziewałem, wadera już po chwili pojawiła się w polu widzenia. Odsłoniła kły, a jasna sierść na jej karku zjeżyła się. Wbiła we mnie uporczywe spojrzenie.
– Jestem ranny! – fuknąłem w jej kierunku. – Stwarzam zagrożenie równe inwazji motyli! Daj mi święty spokój!
<Lind?>Dzień po nagłym zniknięciu ojca, odnalazła mnie matka i poinformowała mnie, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu, a ostatnią osobą, jaka go widziała, byłem ja. Przez pierwszy tydzień szukaliśmy po Lesie na własną rękę, mama powiadomiła też policję. Musieliśmy jednak przerwać, przez nagłe ujawnienie się moich zdolności.
Stało się to zupełnie niespodziewanie, gdy czekałem na nią na Polanie. Zapadłem w płytki sen, z którego mnie wybudziła. Wszystkie rośliny w odległości pięciu metrów zszarzały, a te najbliższe zostały w jakiś sposób wypalone. Okazało się, że na kilka godzin wytworzyłem wokół siebie próżnię. Spalona roślinność dalej pozostawała dla mnie zagadką.
Wszystkie te wspomnienia przelatywały mi przez głowę z prędkością błyskawicy. Zamyśliłem się, przyglądając się słońcu, zwiastującemu rychłe nadejście południa. Po raz setny spróbowałem zmienić się w człowieka. Na darmo.
– Magnus? – rozmyślania przerwała mi matka.
Odwróciłem się w jej stronę. Dalej nie mogłem przyzwyczaić do jej prawdziwej formy. Wzdrygnąłem się.
– Jakieś wieści? – spytałem głosem pozbawionym wyrazu.
– Nie – odparła. – Ale nie po to tu przyszłam.
– A więc? – mruknąłem, siadając i owijając ogon wokół łap.
– Uważam, że powinieneś dołączyć do tutejszej watahy. – oznajmiła bez ogródek.
– Chcę wrócić do swojego życia, nie zaczynać je od nowa. – fuknąłem z irytacją.
– Posłuchaj – zaczęła. – nie wiadomo, czy wróci ci pamięć, czy kiedykolwiek będziesz w stanie powrócić do normalności. W zasadzie nigdy nie byłeś. Och, Magnus! – wykrzyknęła nagle. – Jesteś wilkołakiem! Twoje miejsce nie jest i nigdy nie będzie wśród ludzi!
Chciałem jej przerwać, ale uciszyła mnie gestem łapy.
– Musisz się z tym pogodzić. Jesteś wilkiem, nie człowiekiem. Zapamiętaj to. – zrobiła krok w tył. – Muszę iść. Już tu nie wrócę. Mam nadzieję, że kiedyś nasze drogi jeszcze się zejdą. – uśmiechnęła się smutno, nerwowo oglądając się za siebie. – Żegnaj.
– C-co...? Nie! Czekaj! – wykrztusiłem.
Zawróciła i zniknęła wśród drzew. Zaskoczony jej słowami i nagłym zniknięciem, zrobiłem kilka kroków w kierunku miejsca w którym zniknęła. Zdezorientowany, usiadłem na ziemi. Wszystko dzieje się tak szybko... Za szybko...
Zupełnie straciłem poczucie czasu. Trwałem w tej pozycji, wpatrując się w nieokreślony punkt przed sobą. Dużo rozmyślałem nad tym co powiedziała. Poddawałem analizie każde wypowiedziane przez nią słowo, by w końcu podjąć decyzję.
Miała rację.
Dalej niepewny tego, o czym zadecydowałem, jeszcze przez chwilę biłem się z myślami. Otworzyłem szerzej oczy, starając się wierzyć, że to może się udać. Mogę zacząć jeszcze raz. Inaczej. I wreszcie znaleźć się wśród swoich.
Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w zaroślach. Odwróciłem głowę w jego stronę, pilnie nasłuchując. Podszedłem do tego miejsca, w każdej chwili gotowy do ucieczki bądź ataku. Zacząłem węszyć, coraz bardziej zdenerwowany. Nie rozpoznałem tego zapachu, ale miałem niejasne wrażenie, że... Należy do wilka.
Nagły trzask rozległ się kilkanaście metrów za moimi plecami. Gwałtownie się odwróciłem.
Na granicy polany, przy wysmukłej sośnie, stała wadera. Na szeroko otwarte oczy opadła jej różnokolorowa grzywka, a z jej gardła wydobyło się niepewne warknięcie.
Krzyknąłem i odskoczyłem, prawie się przy tym wywracając. Wilczyca zawahała się, a ja rzuciłem się do ucieczki. Działałem instynktownie, w pierwszych chwilach nie myślałem o niczym. Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem od niej o wiele wolniejszy. Kilka razy gwałtownie skręciłem, próbując zgubić napastniczkę, ta jednak uparcie podążała za mną. Nagle straciłem grunt pod łapami, a grawitacja pociągnęła mnie w dół. Z całą mocą zderzyłem się ze ścianą, jak się okazało, rowu i wylądowałem na błotnistym dnie. Poczułem rwący ból w okolicy prawego barku. Jeszcze tego brakowało. Jęknąłem cicho.
Tak jak się spodziewałem, wadera już po chwili pojawiła się w polu widzenia. Odsłoniła kły, a jasna sierść na jej karku zjeżyła się. Wbiła we mnie uporczywe spojrzenie.
– Jestem ranny! – fuknąłem w jej kierunku. – Stwarzam zagrożenie równe inwazji motyli! Daj mi święty spokój!
Uwagi: Formatowanie oraz brak daty przede wszystkim. Nie "tą pannę", tylko "tę pannę".