- Co cię trapi? - zapytał niespodziewanie. Niemalże o nim nie zapomniałam.
- Nie ważne... to nie jest twoja sprawa... - mruknęłam, nawet na niego nie spoglądając. On raczej nie przywiązał do tego większej wagi, bo milczał aż do czasu, kiedy ja sama postanowiłam coś powiedzieć. Staliśmy wtedy na skraju Żółtego Lasu. Liście teraz zdawały się być dziwnie ciemne, lecz wciąż obficie sypały się z drzew, tak jak niemalże o każdej porze roku... no może pomijając zimę, kiedy to i one są całkiem nagie i wyglądają całkowicie inaczej, niż obecnie.
- Jesteśmy na miejscu. - oznajmiłam, choć to nie do końca było prawdą. Niespokojnie wodziłam wzrokiem na kołyszących się drzewach. Zebrało się wietrzysko tak uporczywe i silne, że wymiatał spod korzeni roślin ziemię, a żółte listki wirowały jak oszalałe. Wtedy niebo przeciął jasny piorun, rozświetlając okolicę na tyle, że przez ułamek sekundy nie widziałam nic prócz jednolitej jasności. Musiał trafić gdzieś nieopodal. Uniosłam wzrok ku górze. Niebo było granatowo-szare, gdzieniegdzie niemalże czarne. Tak jak się spodziewałam, najpierw spadło kilka kropelek na mój nos, a później lunęło tak potężnie, że czułam na swoim grzbiecie uderzenia tak mocne, jakby ktoś uderzał mnie biczem.
- Proponuję schować się w tamtej jaskini u góry - przekrzyknął ulewę mój towarzysz. Mimo nieprzyjemnego bólu, całkowicie opanowana zwróciłam ku niemu pysk i skinęłam głową. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, o jakiej jaskini mówi, jednakże mógł najzwyczajniej w świecie jakąś dostrzec po drodze. Ja byłam zbyt zamyślona, by obserwować krajobrazy, które znam od dzieciństwa, w przeciwieństwie do nowego członka stada.
Woda szybko zamoczyła mi całe futro, tak, że lała się ze mnie strumieniami. Aż dziw, że o tej porze roku mieliśmy okazję napotkać na taką pogodę. Zwykle tak silne burze pojawiały się w gorące lata. To akurat do takich nie należało. Możliwe, że po prostu któryś z członków watahy o żywiole pogody pomylił zaklęcia, co poskutkowało wyjątkowo niewygodną dla nas ulewą. Basior ruszył, a ja podążyłam w ślad za nim. Ledwo dostrzegałam to, co działo się dookoła, gdyż krople wody przyklejały mi się do rzęs, przez co moje widzenie było wyjątkowo ograniczone. Potrząsnęłam głową, jakby łudząc się, że to pomoże.
Zaczęliśmy się wspinać na pagórek, na którym Dante lubił zjeżdżać zimą, tworząc szlaczki w głębokim śniegu. Rzecz jasna nie robił tego łapami, lecz swoimi jakże zgrabnymi pośladkami. Twierdził, że skoro nie pozwalam mu zasiąść na kawałku oderwanej kory, by nie zrobił sobie krzywdy, to będzie zjeżdżać właśnie tak. Prawda była taka, że to właśnie ja to zaproponowałam, a on się wciąż upiera, że było na odwrót. Po każdej zabawie w śniegu przychodzi do mnie, pokazuje wszystkie otarcia na jego tyle i skarży się, że to przeze mnie, choć oczywiście ja nie mam nic do rzeczy. On co jedynie chce udowodnić swoją rację. Za każdym razem mu przytakuję tylko i włącznie ze względu na to, by się w końcu łaskawie zamknął. Wciąż nie wiem, gdzie on był, kiedy uczyliśmy się w szkole, jak nie być totalnym idiotą. Najwyraźniej trochę zaspał, przegapiając całe swoje dzieciństwo, przez co w dorosłości sądzi, że ma prawo zachowywać się jak kilkumiesięczny szczeniak.
Kiedy stanęliśmy na szczycie pagórka, który był obecnie wymywany przez deszcz, przez co z ziemi robiło się błoto i spływało wraz z znaczną częścią opadu w dół, na ścieżkę prowadzącą do Żółtego Lasu. Wykryłam kątem oka jakiś ruch. Niech to. Niedobrze. Nawet bardzo. Byłam pewna, że była to sylwetka wilka, znajomego wilka. Dokładniej wadery. Przyspieszyłam, jednocześnie wyprzedzając basiora. Od również niemalże zaczął biec, choć nie wiedział dlaczego. Mógł zawsze pomyśleć, że po prostu chcę jak najszybciej znaleźć się w suchym miejscu. Wyprzedził mnie, wbiegając jednocześnie do jaskini, którą dopiero teraz dostrzegłam. Dziwne. Gdy byłam jeszcze maluchem wielokrotnie eksplorowałam te tereny z bratem, lecz nigdy nie znaleźliśmy tego miejsca. Mentis jakimś cudem wypatrzył to już na odległość. Stojąc na skraju jamy wciąż czułam na sobie spojrzenie wadery. Wiedziałam, że jeśli się nie odwrócę, ta zaraz na mnie naskoczy od tyłu. Szybko odwróciłam się za siebie. Stała metr od wejścia. Mentis otworzył szerzej oczy, widząc obcą i przemoczoną do suchej nitki samicę. Zaczęła wyć. Niech to. Wzywa posiłki. Tak jak się spodziewałam, już kilka sekund później wejście do jaskini otaczyło dziewięć innych, również przemoczonych wilków. Nie znałam ich z imienia, lecz z widzenia. Wiedziałam jakie mają zamiary. Nie miałam pojęcia, kto ich tutaj sprowadza, ale miałam pewność, że współpracują i jest ich więcej. Nie zawahają się, by przyleźć tutaj w większej grupie...
- Ktoś osiedlił się na terenie naszej watahy - oświadczyłam, unosząc dumnie brodę, nie chcąc zdradzać lekkiego zmieszania. Wiedziałam, że kłamię, jednak starałam się tego po sobie nie poznać. Nie chciałam, aby niewinny basior miał na tym ucierpieć. Po tych wilkach można było się wszystkiego spodziewać... jedno było pewne - za swoim władcą dojdą do celu, nawet po trupach. Linda i Akmistu powoli weszli do środka, a w ślad za nimi młodziutka Verona, która nie skończyła nawet dwóch lat. Z drugiej strony przyszedł jej starszy brat, Karmite, a dalej Firko, najmłodszy z rodzeństwa. Kolejnych trzech wilków, które wkroczyły do środka nie znałam z imienia, jednakże widząc Faantaasię, od razu moja sierść się najeżyła. Przyjęłam pozycję bojową, szczerząc kły. Mentisa najwyraźniej zatkało, bo stał w miejscu jak słup soli, nie wykonując jakichkolwiek czynności. Patrzyli na mnie z wyższością, całkowicie przekonani o swoim zwycięstwie... jednak zdecydowanie się mylili. Nie spodziewali się tego, że sekundę później zrobię zgrabny obrót wokół własnej osi, będąc tuż przy ziemi. To wystarczyło, żeby trzy wilki przewróciły się z tak zwanym "efektem domino". Kończąc obrót uniosłam swój silny ogon i uderzyłam w czaszki dwóch kolejnych. Cztery ostatnie uciekły. Nie miałam ochoty ich gonić. I tak jak na razie są raczej nieszkodliwe... a przynajmniej tak mówią w centrali. Jeśli coś więcej o nich znajdą, obiecali mnie o tym powiadomić. A jako, że nie otrzymałam więcej wiadomości na ich temat, pozwoliłam im ujść z życiem. Wilki, które poturbowałam chwilę temu, szybko podniosły się z ziemi i z przestrachem patrząc na mnie, czy okażę im łaskę, uciekły najszybciej jak tylko mogły. Strząsnęłam strąki mokrych włosów z pyska, po czym całkowicie opanowana odwróciłam się w stronę nowego członka Watahy Magicznych Wilków. Zamurowało go. Stał z lekko otwartymi ustami. Czyżby wątpił w umiejętności wader?
- Muszę przyznać, że to było niezłe - wydusił po chwili.
- Codzienność - odrzekłam, wzdychając ciężko. Zauważyłam, że deszcz przestawał uderzać z taką natarczywością w już zmąconą ziemię, co jeszcze chwilę temu, a zza burych chmur nieśmiało wychyliło się słońce.
- Idziemy do tego parku czy rezygnujemy? - zapytałam znudzona.
- Idziemy - odpowiedział wciąż nieco zdumiony basior. Jako pierwsza wyszłam z głębi jamy i zaczęłam truchtać w błocku, które już i tak miałam poprzyklejane do łap aż do kolan. On podążył za mną, co uświadamiał mi plusk wielu kałuż, które powstały przez tę nagłą zmianę pogody. Mentis najwidoczniej w przeciwieństwie do mnie nie miał zamiaru ich omijać. Teraz byłam już niemalże pewna, że komuś pomylił się rozkład burz i sprowadził jedną z nich na ziemię nieco za szybko. Szybko przeszliśmy przez Żółty Las, by skręcić na zakręcie w prawo i trafić do otwartej przestrzeni otoczonej zniszczonym murkiem. Wszystko było tak mokre, jak się tego spodziewałam - nieśmiało rozkwitające róże, ławki, żywopłoty, fontanna...
- Wybacz Mentis, ale jestem strasznie zmęczona. Muszę iść się przespać - powiedziałam nieco zmęczonym tonem głosu. Dopiero chwilę temu zaczęłam odczuwać niezwykle przybijające wycieńczenie spowodowane tym wszystkim, co spadło na moją głowę przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Sama myśl o jutrzejszym planie zajęć była już dość przytłaczająca.
- W takim razie do jutra. - odparł niemalże automatycznie, uśmiechając się jednocześnie. Najwidoczniej chciał mnie upewnić w tym, że faktycznie odprawia mnie do swojej jaskini. Popatrzyłam na niego jeszcze przez chwilę, myśląc, czy zapytać go o to, czy sam dotrze do siebie, jednak zrezygnowałam. Nie żegnając się, zeszłam po kamiennych schodkach w dół.
W połowie drogi zatrzymałam się, słysząc nieco nietypowy dźwięk... Szczęk ocierania o sobie drobnych kółeczek metalowego łańcuszka. Zastrzygłam uchem i skierowałam pysk w jego stronę. Dyndał kilka metrów ode mnie, przewieszony przez jedną z niskich gałęzi. Przymrużyłam oczy, nie do końca pewna, czy się nie przewidziałam, jednak widocznie coś rzeczywiście tam było. Weszłam w gęstwinę otaczającą Park we watasze i ze zwinnością lisa podeszłam na tyle blisko, że owa rzecz znajdowała się na wysokości moich oczu. To rzeczywiście był... medalion. Na obrazku przykrytym szkiełkiem w kształcie łezki znajdował się obrazek z wiejską chatą w zimowej scenerii. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałam. To, aby zostawił go tu człowiek było raczej niemożliwe. Od wieków ich tutaj nie było. Nie wierzyłam, aby tak długo wisiał na tej lichej gałązce. Rozejrzałam się na boki, jakby kontrolując, czy nikt nie widzi, bądź czy nikt nie biegnie za swoim zgubionym elementem biżuterii. Odpowiedział mi wiatr kołyszące żółte drzewa. Przełożyłam więc głowę za pętelkę i strząsnęłam naszyjnik z gałęzi. Obyło się to bez problemów i już chwilę później poczułam chłód łańcuszka na karku. Stałam jeszcze tak przez chwilę, wpatrując się w zamyśleniu w swoje nowe akcesoria, po czym skierowałam się do swojej jaskini.
***
Ocknęłam się i szybko spostrzegłam, że słońce już zachodziło. Stanęłam na równe łapy. Zbiórka! Już całkiem rozbudzona popędziłam do Zielonego Lasu, w którym to miały miejsce treningi. Zajęło mi to dosłownie chwilę, gdyż zdobyłam się na najszybsze tempo biegu... niestety było już za późno. Zastałam polanę pustą. Zdezorientowana zaczęłam się rozglądać dookoła. Ponownie popatrzyłam na słońce... pnące się ku górze. Otworzyłam szerzej oczy. Przecież... ale... czyżbym straciła poczucie czasu? Wychodzi na to, że w rzeczywistości nie stawiłam się na nocnym dyżurze w agencji, a mój trening jeszcze się nie odbył... Przespałam całą noc i wygląda na to, że dziś to nie wczoraj, a ja powinnam się udać do Miasta w poszukiwaniu pracy. Gdybym nie musiała tego zrobić, mogłabym biec do biura i wytłumaczyć sprawę, jednak musiałam najpierw zająć się ludzką pracą... cudnie. I co ja teraz powiem szefowi? Zabije mnie i powiesi moją głowę na ścianie. Zdenerwowana zaczęłam dreptać w miejscu, mając pewność, że nikt mnie nie widzi. Przecież Sohara nigdy się nie denerwuje, nigdy nie panikuje, jest obowiązkowa i punktualna... Moje zaspanie do pracy i całe to zakłopotanie i zagubienie w teraźniejszości nie wróży niczego dobrego.Westchnęłam i szybko potruchtałam na zachód. Serce ku mojemu zdumieniu waliło w mojej piersi jak młotem. Rzadko kiedy bywałam w Mieście. Drażniła mnie obecność wielu ludzi na raz. Zdecydowanie wolałam żyć ze świadomością, że jestem wśród "swoich". Nie bałam się, lecz denerwowałam. Na samą myśl o bliskim spotkaniu z jednym z nich i płaszczeniu się przed nim, w oczekiwaniu na jakąś dobrze płatną pracę, wzdrygnęłam się. To nie będzie przyjemny dzień i jestem tego absolutnie pewna. To właśnie od tego dnia moje życie legnie w gruzach na tyle, że nie będę mogła się pozbierać przez nadmiar pracy. Jednak każde z tych zajęć było tak dla mnie ważne, że nie potrafiłabym z nich zrezygnować.
Kilkanaście minut szybkiego marszu później dotarłam do Miasta, a dokładniej mówiąc - na jego skraj. Zatrzymałam się przy metalowej siatce, pod którą znajdowała się dziura, przez którą bez problemu przecisnąłby się kucający człowiek. Zmieniłam się w formę ludzką i przeszłam pod płotem. Byłam już po drugiej stronie mojego małego światka. Byłam tam, gdzie ludzie spędzali większość swojego zabieganego życia. Niebawem mam do nich dołączyć. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam schodzić z pagórka, w dół, do pierwszej i za razem najbardziej niebezpiecznej ulicy, na której znajdowali się liczni bezdomni, zwykle z flaszką wódki lub puszką piwa w ręce. Przychodziły tam też dzieciaki, które wiedziały, że policja akurat tam nie patroluje, gdyż wiedzą, że tych slumsów zwyczajnie nie da się opanować. Brały różnego używki - piły, paliły, ćpały...
Weszłam na chodnik i szybko ruszyłam w dalszą drogę. Ludzie rzucali mi nienawistne spojrzenia, nierzadko wykrzykując jakieś przekleństwa. Starałam się ich ignorować, przyspieszając jeszcze bardziej. Wyglądałam na zwyczajną czternastolatkę, więc nigdy nie było pewne, co właścicielom tych obrzydliwych pysków przyjdzie do głowy. Włożyłam ręce do kieszeni zgniłozielonej bluzy, w duchu przeklinając to, że poza nią mam na sobie tylko krótką szkolną spódnicę sięgającą do połowy ud, cienkie rajstopki i skórzane mokasyny. Zdecydowanie wyróżniałam się spośród na wpół przytomnych bezdomnych w spoconych koszulkach, którym nawet nie przyszło do głowy, by choć raz sprawdzić, co jest po drugiej strony płotu, spod którego często wychodzili zadbani i pewni siebie ludzie. Zapewne byli zbyt pijani, by w ogóle o tym pomyśleć. Z drugiej strony to właściwie dobrze. Nie musimy się ich obawiać.
Kiedy po kilkakrotnym skręceniu na skrzyżowaniach zaczęłam wchodzić do coraz bardziej zadbanej i bogatej części Miasta, odetchnęłam w duchu, cicho dziękując, że już nie muszę się martwić o swoje zdrowie, życie czy chociażby dziewictwo. Dopiero teraz do mnie dotarło to, że nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mogłabym znaleźć pracę. Zaczepiać losowych ludzi i dopytywać? Nie, to wyjątkowo głupie. Medalion podrygiwał na mojej piersi przy każdym kroku, dodając mi chociaż odrobinę otuchy. Ludzie byli zbyt zajęci pędzeniem do pracy, by zwrócić uwagę na pewną młodą osobę, którą byłam ja. Zagubiona rozglądałam się na boki, będąc niemalże absolutnie pewna, że w drodze powrotnej zgubię drogę i nie dotrę do watahy... w końcu byłam tu góra trzy razy.
Zrezygnowana usiadłam na ławce i podparłam głowę na dłoniach. Znudzona patrzyłam jak ludzie, którzy najwyraźniej mieli tego dnia wolne podchodzą i odchodzą od okienka lodziarni, trzymając za ręce swoje pociechy, które albo zadowolone trzymały w swoich tłustych rączkach wafelek z lodem, albo wciąż decydowały się na smak. Uśmiechnęłam się lekko. W okienku siedziała pulchna kobieta, która ze zmęczonym uśmiechem oczekiwała na złożenie zamówienia przez dziewczynkę stojącą na podeście. Miała długie, złote włosy splecione w dwa grube warkocze, a pod pachą ściskała pluszowego słonika. Tuż za nią stał dość masywny ojciec i cierpliwie oczekiwał, aż ta się na coś zdecyduje.
- To ja chcę smak... gumowy! - wykrzyknęła po chwili. Ekspedientka od razu zaczęła grzebać metalową gałkownicą w srebrnej misce postawionej w lodówce, wraz z kilkunastoma innymi smakami lodów.
- Albo nie! Jabłkowy! - zmieniła zdanie mała. Kobieta nic nie mówiąc zanurzyła łyżkę w wodzie, wypłukała ją i lekko wytrzepała, a następnie nałożyła do wafelka zielone lody dziewczynce. Mężczyzna podał jej kilka monet i odszedł. Obserwowałam jej pracę jeszcze przez dobrą chwilę, a później mój wzrok przykuła karteczka przyklejona bezbarwną taśmą klejącą do szyby okienka: "Poszukuję kogoś do pomocy". Było to napisane ręcznie, markerem, koślawym pismem, które musiało należeć do lodziarki.
Wstałam i weszłam do skromnej cukierni, która była połączona z ową lodziarnią. Kobieta nawet mnie nie zauważyła, bowiem była zbyt zajęta oczekiwaniem na podjęcie decyzji przez małego chłopca, którego na rękach trzymała wysoka kobieta. Lodziarka siedziała sama na krzesełku, a w samej cukierni, w której stały raptem dwa stoliki było całkiem pusto. Najwidoczniej większą popularnością cieszyło się szybkie kupowanie kulkowanych lodów smakowych, bądź lodów waniliowo-czekoladowych, nazywanych "włoskimi", bądź "amerykańskimi", niż kruchych ciastek z nadzieniem wiśniowym. Nie bardzo wiedziałam, na czym polegała różnica, bo właściwie na lodach byłam tylko raz... co prawda gdzie indziej, w nieco większej kawiarni, razem z bratem na skromne uczczenie naszych drugich urodzin.
Odczekałam, aż z kolejki odejdzie ostatni klient, a sama kobieta obetrze nadgarstkiem pot z czoła i odwróci się w moją stronę.
- W czymś pomóc? - zapytała, zdobywając się na lekki uśmiech.
- Nie... ja tylko chciałam zapytać, czy wciąż poszukuje pani kogoś do pracy.
- Tak! - wymsknęło jej się, a na jej twarzy malowała się przedwczesna ulga - To znaczy... zgadza się.
- W takim razie ja byłabym chętna - uśmiechnęłam się do niej, poprawiając swoje czerwone okulary, które znowu zsunęły się nieco z mojego nosa. Kobieta obejrzała mnie od stóp do głów i odpowiedziała, wstając z krzesełka:
- Czy ty nie czasem jesteś za młoda?
- Nie... mam obecnie... - szybko przeliczyłam, ile powinnam mieć obecnie ludzkich lat, po czym dokończyłam myśl: - ...dwadzieścia siedem lat.
- Rozumiem... - mruknęła, unosząc gęste brwi w głębokim zaskoczeniu - W takim razie naprawdę chcesz mi pomóc? Nie płacę zbyt wiele, bo utrzymuję się sama, więc...
- Nic nie szkodzi. Ważne, bylebym zarobiła przynajmniej jakieś grosze.
Tym razem już naprawdę jej ulżyło. Szczerość wymalowana na mojej twarzy najwidoczniej upewniło ją w tym, że mówię prawdę.
- W takim razie... proszę, upnij włosy, a dam ci rękawiczki i fartuch.
Nieco zdezorientowana zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu pomocy. Czym mogłabym upiąć moje długie, czekoladowe włosy? Nie miałam przy sobie żadnej wstążki ani gumki, która mogłaby być w tym momencie niezmiernie pomocna.
- Niech zgadnę... nie masz gumki? - zaśmiała się lekko. Pokiwałam głową ze skwaszoną miną. Kobieta sprawnie ściągnęła jedną z licznych innych, jakie nosiła na nadgarstku i podała mi ją. - Proszę.
- Dziękuję pani... - odpowiedziałam, starając się zrobić jak najrówniejszą kitkę, jednak wyszło mi to raczej marnie. Kosmyki wymykały się z mojej fryzury i opadały, okalając mi twarz. Machnęła na to nonszalancko.
- Mów mi Ley. Tak właściwie nazywam się Leyanira Hamonni, ale wystarczy po prostu Ley.
Od razu przed moimi oczami pojawił się obraz Leyaniry z Watahy Magicznych Wilków, która odeszła od nas jakiś czas temu... szybko otrząsnęłam się z tego wrażenia, będąc absolutnie pewna, że to nie ona. Nie była choćby odrobinę podobna do naszej Leyaniry.
- Ja jestem Sohara Purpura... ale wystarczy Haro lub Sohara.
- Jasne, Haro. Ciekawe imię - zaśmiała się, podając mi fartuch. Przełożyłam go przez głowę i zawiązałam wstążkę na kokardę. Sama nie wiem, jak tego dokonałam, jednak byłam zadowolona, że udało mi się to od razu.
- To co mam robić? - zapytałam, zakładając foliowe rękawiczki.
- Obsługiwać klientów... szybko rozumiesz, na czym rzecz polega, to wcale nie aż takie trudne.
Bacznie obserwowałam przez najbliższe pół godziny poczynania Ley, aż ta w końcu oświadczyła, że sama mogę się tym zająć, a ona najwyżej będzie pomagać. Tak się stało. Za pierwszym razem lód mi upadł, na co Ley szybko wybrnęła z sytuacji, tłumacząc zgodnie z prawdą klientowi, że jestem tu nowa i dopiero się uczę. Przytaknął tylko i odczekał, aż spróbuję ponownie. Tym razem byłam bardziej uważna i nie upuściłam przysmaku. Później szło mi to coraz szybciej i lepiej.
Sama nie wiem kiedy wybiła szesnasta, lecz widząc zegar osadzony na ścianie ratuszu i godzinę, jaką wskazywał, oświadczyłam jej, że muszę się już zbierać. Pożegnała mnie i puściła do domu. Był tylko jeden problem... nie miałam pojęcia, jak dojść do watahy. Nie mogłam użyć Lampki Motyla, która od razu przykułaby uwagę ciekawskich ludzi. Musiałam poradzić sobie sama... jednak wyszło mi to marnie, bo uznałam, że się zgubiłam już kilka minut później. Cudnie. Misje wykonuję z całkowitym powodzeniem, nigdy nie gubiąc drogi, a z nieszczęsnego Miasta wyswobodzić się nie mogę. O siedemnastej muszę być już na treningu. Jeśli nie znajdę drogi, nie wiem co zrobię. Nie mogę zawalić po raz kolejny. Nie tracąc nadziei, która i tak malała z minuty na minutę, dalej błądziłam między osiedlami, już całkiem gubiąc trop i przechodząc już po raz nie wiem który obok zniewieściałego spożywczaka. Nie wiedziałam, która jest godzina, ani tym bardziej jak znaleźć płot z przejściem do watahy.
<chętny? Byleby ktoś, kto potrafi zmieniać się w człowieka i doprowadzi biedną Haro do watahy>
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz