Kwiecień 2020
Pamiętam
jak długo leciałam. Spadłam z bardzo wysoka, to cud, że przeżyłam
upadek. Paskudne zaklęcia Górskich Gnolli, gdybym mogła użyć wtedy mojej
ukochanej mocy. Pierwszy raz byłam bezbronna w powietrzu, z dala od
gruntu. Spadałam jak kamień, coraz szybciej, bez kontroli nad własnym
ciałem. To pozostawi na mnie ślad, nie idzie tego zapomnieć tak po
prostu. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby był ze mną Ting,
ale po co mi w ogóle gdybać. Nic nie zmieni faktu, że szedł po drugiej
stronie doliny. Byłam sama, ale nie jak na początku podróży, byłam c a ł
k i e m sama. Bez bursztynowego naszyjnika Babci nie czułam obecności
naszej więzi. Tym bardziej dotknęło mnie uczucie pustki bez wiecznie
mędrkującego Tinga, który po prostu znów uratowałby mój tyłek. Ciekawe
czy skoro spadłam na drugą stronę łańcucha górskiego, w ogóle go
jeszcze zobaczę. Mieliśmy się spotkać na końcu skalnego łuku, skąd on
będzie wiedział gdzie jestem?
Nie pamiętam momentu zetknięcia
z ziemią, pamiętam teraz tylko ból rozchodzący się po całym ciele i
mrok przed oczami. Słyszałam jakieś wilki, niepewne kim jestem i co się
stało. Niewykluczone, że zostałam uznana za szpiega, może chcieli mnie
na początku zabić, nie wiem. Ocknęłam się w jakiejś jaskini, w powietrzu
czułam mocny zapach ziół. Nade mną siedziała wadera, przez mroczki
tańczące mi na polu widzenia nie wiedziałam nawet jak wygląda. Byłam
strasznie otępiała. Skierowałam wzrok na moje łapy, tu i tam zawinięte
bandażami, gdzie indziej były okłady z roślin.
- Powiedzieli
mi, że się niedługo obudzisz. Jak ci na imię? - nie mam pojęcia jak
brzmiał ton głosu, te słowa odbijały się echem w moich uszach. Mieszały z
nieprzyjemnym dzwonieniem.
- Ja... jestem.. - złapałam się za głowę. - Lind - wykrztusiłam.
- Więc, Lind. Kim jesteś?
- Ja tylko przechodziłam górą. Gnolle mnie zrzu... ciły - zakręciło mi się w głowie.
- A, więc to tak...
- Gdzie jestem? - mrugałam oczami chcąc rozgonić nieistniejącą mgłę, którą widziałam.
- W szpitalu - odparła rozmówczyni. - Byłaś nieprzytomna dwa dni.
- Dwa dni?! - zerwałam się i o mało nie spotkałam z kamienną posadzką. Złapały mnie łapy obcej wilczycy.
- Leż - nakazała.
- Nie
mogę - upierałam się, chociaż byłam jak ślepa i na wpół głucha. - Mój...
- zabrakło mi słowa jak określić Tinga. - Towarzysz drogi na mnie czeka!
- Kocha to poczeka - mruknęła z rezygnacją wadera. - W takim stanie nie przejdziesz nawet stu metrów.
- Ale... - spróbowałam mimo wszystko stanąć o własnych siłach, ale moje łapy przeszyła błyskawica bólu. Jęknęłam cicho.
- Sama widzisz jak jest.
Nie
widzę, ale czuję w kościach. Trochę jeszcze próbowałam się kłócić, ale w
końcu dałam spokój i zgodziłam położyć się z powrotem. Pal sześć Ting,
ale on ma mój artefakt, za który oddałam mu naszyjnik Babci! Wadera
odeszła gdzieś a ja patrzyłam załamana na sufit (który i tak ledwo co
widziałam). Czułam się winna, gdyby nie ja w ogóle nie rozdzielilibyśmy
się. Westchnęłam cicho, ogarnęła mnie senność. Nie miałam ochoty walczyć
z tym, sen wydał się teraz dobrą ucieczką od wszechobecnego bólu. O
rozwiązaniu sytuacji będę myśleć później. Może Ting poczeka ten
tydzień... dwa... Gdzie ma pójść, nie jest właścicielem artefaktu.
Zamknęłam oczy.
***
Zacisnął pazury na mojej
szyi. Z czarnych oczodołów patrzyły na mnie jego złote, wściekłe oczy.
Próbowałam się wyrwać, obok szalały wielkie ściany ognia pochłaniające
wszystko.
Zerwałam się oddychając ciężko. Koszmar.
Dobre
tyle, że widziałam otoczenie i słyszałam lepiej niż poprzednio. Przez
okna w skalistych ścianach wpadały jasne promienie słoneczne, na
zewnątrz śpiewały ptaki przy akompaniamencie szumu liści. Chłodne
powietrze delikatnie muskało mi futro. Znów nie byłam sama, stała przy
mnie wilczyca, być może ta sama co wtedy.
- Lepiej?
- Tak myślę - przyznałam szczerze.
- To chodź, muszę cię zaprowadzić do Alfy.
Uwagi: Brak daty! Brakuje Spacji przy wypowiedziach.