Marzec 2021r.
Gdy ostatnia deska znalazła się na swoim miejscu, z westchnieniem usiadłem na ziemi. Joel przeciągnął się i ziewnął cicho, również dając sobie chwilę na odpoczynek. Przymknąłem oczy i wyrównałem oddech, starając przypomnieć sobie ćwiczenia oddechowe, zalecane jeszcze w szpitalu.
Ból był prawie autentyczny, gdy tylko wspomniałem to dziwne miejsce, w którym mój świat zniknął, zastąpiony innym, nieznanym. Skrzywiłem się, mimowolnie wracając myślami do tamtego feralnego dnia. Obrazy i urywki zdań przewijały się w mojej pamięci, mieszając się z krzykiem kobiety. Chciała się do mnie dostać? Jeśli rzeczywiście tak było, to co mogło nią kierować? Nienawiść, smutek, tęsknota? Ale czy warto zawracać sobie tym głowę?
Wspomnienie rozpłynęło się.
Dostrzegłem zbliżającą się Lind. Wadera w zabawny sposób zmarszczyła nos i zwróciła łeb w kierunku, o ile się nie mylę, Wrzosowej Łąki. Joel przemienił się w wilka i od razu do niej podszedł, zdając relację ze stanu budowy. Obejrzałem się za siebie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
– Jest i Dan! – usłyszałem głos muzyka, podchodząc do współpracowników. Współpracowników? Co takiego?
Rzeczywiście, błękitny basior zbliżał się do nas niemal tanecznym, acz mniej energicznym niż poprzednio, krokiem.
– Jak widzę, a raczej czuję, grupa polowań wywiązała się ze swoich obowiązków – Dante wciągnął powietrze przez nos i zamruczał z lubością, tym samym doprowadzając Lind do śmiechu.
Technicy ruszyli w stronę polany w pobliżu Wrzosowej Łąki, która na czas trwania festynu miała stanowić miejsce w którym gromadzone będą łupy grup polowań. Zmieniłem formę na wilczą i poszedłem za nimi.
***
Podczas posiłku niemal całkowicie wyłączyłem się z rozmowy, błądząc myślami po szarym świecie ludzi z Miasta. Zdawać się może, zupełne przeciwieństwo barwnej krainy za sztachetowymi ogrodzeniami białych domków na przedmieściach i murami drzew, stojących na straży tego miejsca. Żyję w tym różowym świecie jakby na siłę, raz za razem poznając jego to jaskrawszą, to bardziej krwawą stronę, napełniającą mnie podziwem albo strachem. Strachem przed nieznanym.
Gdy dyskusja zeszła na tematy bardziej zbliżone do festynu, a z sarny nam przeznaczonej zostały tylko kości, oddaliliśmy się kawałek, by zrobić miejsce dla innych. Nadstawiłem uszu.
– Właśnie, Dante, co z tymi ławkami? – spytała Lind.
– Długo nad tym myślałem, ale jedyne co przyszło mi do głowy, to ścięcie kolejnych drzewek. – błękitny basior potrząsnął łbem – Obróbką już się zająłem, czekają na transport.
Nikt nie pytał, dlaczego nie przeniósł ich sam, tak jak to zrobił z dębem przeznaczonym na deski. Wyglądał na zmęczonego pracą, co razem z ubrudzonym po jedzeniu pyskiem dawało dość osobliwy efekt. Mimo to, zachowywał optymistyczne podejście.
– Jutro już powinny być elementy oświetlenia – powiedział Joel, przystając.
– Trzeba będzie dokupić też zastawę – dodała wadera.
– Ławki, zastawa i lampy – zaczął wyliczać Dante – Coś jeszcze?
– Nie zapominaj o wyposażeniu kuchni – muzyk machnął ogonem.
– Alfy wspominały też o ewentualnym zakupie palnika – wtrąciłem.
– Czyli szykuje się większa wycieczka do Miasta... Trzeba by to wszystko rozplanować.
Ku niezadowoleniu fanatyka broni palnej, zajęliśmy się sprawą od razu. Ustaliliśmy, że Lind i Joel rozpoczną prace nad instalacją "lamp", a w tym czasie ja i Dante wybierzemy się po resztę zaopatrzenia. Następnie wspólnymi siłami mamy przetransportować ławeczki pod Amfiteatr. W międzyczasie miał do nas dołączyć też niejaki Asgrim, wilk, którego napotkałem w Górach. Nie mogłem powiedzieć, że jestem tym zachwycony. Basior wydawał mi się niepoważny, niemal dziecinny, dodatkowo odnosiłem wrażenie, że za mną nie przepada. Trudno mi powiedzieć czy z wzajemnością, ale zdecydowanie nie zaczęliśmy najlepiej.
Wkrótce się rozeszliśmy. Byłem co prawda zmęczony, ale nie miałem najmniejszej ochoty na odpoczynek. Po wizycie nad Wodospadem, udałem się do swojej jaskini.
Mając już przekroczyć "próg" swojego lokum, spojrzałem jeszcze w stronę zachodzącego słońca. Złociste promienie zabarwiły pierzaste chmury na miły dla oka, delikatny odcień różu. Pomarańczowe niebo powoli wygasało, ciągnąc za sobą usiany bladymi jeszcze gwiazdami, ciemny płaszcz. Szum wiatru, obijającego się o skały, powoli cichł, pozostawiając po sobie tylko mgliste wspomnienie.
Nie ruszyłem się z miejsca do momentu, w którym po ognistej kuli została tylko smuga na horyzoncie. Opuściłem wzrok i mrugnąłem kilka razy, by wyostrzyć obraz przed sobą. Moim oczom ukazała się flanca jarzębiny, wysoka na około pół metra. Roślina wypuściła już pierwsze liście.
Jak drzewo jej pokroju zdołało przyjąć się w takim miejscu, pozostaje dla mnie zagadką.
Uwagi: Brak.