Stałam w Mrocznym Lesie, wpatrując się w korony drzew. Martwe korony drzew. Wszystko było spowite w mroku, a między uschniętymi liśćmi nie prześwitywała nawet odrobina światła. Wszystko zdawało się być smętne i pozbawione jakiejkolwiek odrobiny szczęścia. Tak samo jak moja dusza. Oparłam się o drzewo, głośno sapiąc. Prosta czynność będąca najzwyczajniejszym w świecie spacerem, czy nawet uniesieniem głowy, co jak można się domyślić blokuje mi częściowo możliwość swobodnego oddychania, sprawiała mi nie lada kłopot. Szczerze mówiąc od dawna już nie biegałam. Nie mam siły. Nie wytrzymuję tak stężonego wysiłku.
Nagle znieruchomiałam, wstrzymując oddech. Usłyszałam szelest. Ktoś tu był. Nie zdążyłam się odwrócić, kiedy od tyłu naskoczyła na mnie jakaś puchata kulka, która była na tyle miękka, że zwyczajnie odbiła się od mojego ogona, zdzierając sobie przy tym (a dokładniej na mojej ulubionej, wyjątkowo ostrej ozdobie, którą miałam owinięty ogon) miejscowo futerko, przeturlało po grzbiecie i upadło pół metra przede mną. Spojrzałam na nią z wyższością, z trudem powstrzymując się, by znowu nie dostać zadyszki. Niespodziewane uderzenie w grzbiet nie było dla mnie zbyt korzystne.
- Patrz gdzie leziesz, durny szczeniaku! - warknęłam, obserwując kulącego się malucha.
- Przepraszam... Szukałam tylko kogoś, kto może mi pomóc... - pisnęła, próbując ratować sobie życie czy po prostu zdrowie.
- Pomóc? - zakpiłam - To nie do mnie... Ja nie pomagam.
Waderka szybko wstała. Okazało się, że była jedynie o głowę ode mnie niższa. Musiała byś ponad półtorarocznym wilkiem, który niebawem mnie przerośnie. W sumie się nie dziwię. Mam już swoje lata, a przez moją "chorobę" z trudem utrzymuję się na łapach. Każdy oddech sprawia mi problem, męczy tak, jakby to były najokropniejsze tortury. Oczy nieustannie pieką... na początku swojego nowego życia odczuwałam coś bardzo podobnego, lecz z czasem się przyzwyczaiłam, tak samo jak mój organizm. Stałam się odporna na ból. Teraz jednak... świecące w mroku jaskrawą zielenią oczy pozbawione tęczówek czy źrenic sprawiały, że wszystko widziałam w zielono-szarych kolorach. I to dosłownie. Czerń była czarna, tak samo jak biel popielata, czy szarość szara. Wszelakie inne kolory z kolei przybierały barwę zgniłej zieleni, mającej się upodobnić do podobnego koloru, ale mniej wesołego, a smętnego.
- Ale nie... Nie o taką pomoc chodzi.
Odwróciłam w jej stronę głowę. W moich oczach była ona rzeczywiście antracytowo-popielata, a ślepia miały odcień zgniłej zieleni.
- A jaką? Przeczytać ci bajkę na dobranoc?
Na to przewróciła oczami. Jasne przebłyski zaczęły zadręczać mój widok. Brakowało mi powietrza, było mi słabo... i to właśnie nagłe mroczki przed oczami były tym spowodowane.
- Naucz mnie być taka jak ty - poprosiła.
- W jakim sensie? - zapytałam, znudzona unosząc brew. Najpierw ta cała Yuko, a teraz ona... Jeszcze kilka chwil, a zleci się cała szczenięca część watahy.
- No taka, jak ty... Nie boisz się, i w ogóle... Proszę, ktoś musi mi pomóc...
Tym akurat mnie zaskoczyła i rozbawiła za razem. Wybuchnęłam gromkim śmiechem, który poniósł się po całym lesie. Chwilę później zorientowałam się, że to był mój jeden z największych błędów. Głowa nagle zabolała mnie tak, jak dzwon ubolewający nad bezlitosnym dzwonnikiem, który raz po raz uderza w niego sercem, a świat się zawrócił. Oparłam się o najbliższe drzewo, przestając się śmiać. Ledwo utrzymywałam się na łapach, wszystko stało się niewyraźne. Sapałam niczym zażarta astmatyczka po kilometrowym biegu. Szczeniak musiał na mnie patrzeć dużymi, przerażonymi oczami, lecz ja tego nie widziałam. Nawet nie chciałam. Nie obchodziło mnie to, że pewnie się przed nią ośmieszę, a ta doniesie o tym reszcie watahy.
- Coś się stało...? - zapytała nieśmiało. Nie odpowiedziałam jej, całkowicie skupiając się na tym, by złapać oddech. Nie było to jednak takie proste, bo nie dość, że robiło mi się na przemian ciepło i zimno, to jeszcze nawet nie poczułam, gdy upadłam na ziemię. Moje łapy były jak z waty, nie zdołały utrzymać mojego ciała.
- Kazuma...? - pytała dalej. Niemalże jej nie słyszałam. Brzmiała tak, jakby znajdowała się naprawdę daleko ode mnie. Resztkami sił utrzymywałam przytomność. Po chwili poczułam znajomy odruch wymiotny. Wiedziałam, że uderzenie mnie w grzbiet nie było dobrym posunięciem, a ta wadera musiała trochę ważyć i zapewne była cięższa ode mnie. Musiała tak wstrząsnąć moimi martwymi organami wewnętrznymi, że te na nowo zablokowały dopływ krwi, wpuszczając ją do żołądka. Zwymiotowałam szkarłatną cieczą.
- Wezwę pomoc! - wrzasnęła. Pokręciłam przecząco głową, wciąż nie otwierając oczu. Czułam się tak, jakbym była w transie.
- Nie... rób... tego... - wycharczałam przez krew wciąż wypływającą z mojego pyska.
- Dlaczego? - zapytała drżącym głosem. Nie dziwiłam jej się. Obraz musiał być naprawdę makabryczny, tym bardziej dla niej, szczeniaka, który prosił ją o naukę bycia odważnym. Najwyraźniej nie byłam dobrym materiałem na wzorzec godny naśladowania. Ja ginęłam. Umierałam. Tak po prostu. Nie mam dawnej siły. Nie potrafię się podnieść, a jeśli już mi się to uda, zajmuje mi to do nawet kilku godzin. Mięśnie słabną razem z całym organizmem. Wiedziałam, że długo nie pociągnę. Koniec jest bliski.
- Powiedz mi... dlaczego? - pytała dalej, cicho szlochając. Musiała być przerażona do szpiku kości.
- Ciii... zamilcz... - szepnęłam nieco niewyraźnie, ale ona chyba zrozumiała ten przekaz. Sama nie do końca wiedziałam, co mam na myśli, lecz sądziłam, że to wywodziło się z mojej podświadomości, pragnącej zaznać bezkresnego spokoju. Mój łeb bezwładnie opadł, a szloch młodej wadery zniknął w najmroczniejszej z otchłani.
***
Pierwszy bodziec, jaki na mnie zadziałał, był ciepłem. Ciepło i siarczysty ból głowy. Zastrzygłam uchem, by usłyszeć radosny ćwierk ptaków.
- Kazuma? - usłyszałam cichy głos.
- Amzu... - mruknęłam niewyraźnie, chcąc ją poprawić. Niestety wciąż byłam pod wpływem najgorszego z narkotyków - bólu.
- Co?
- ...uka... - zawyłam nieco żałośnie, jednak nadal cicho. Już raz trafiłam do wilczego nieba, z którego nie było wyjścia. Tym razem nie miałam nic przeciwko temu. Mogłam tu zostać, lecz prosząc o pozbawienie mnie świadomości, aby moja dusza całkowicie już zrujnowana zaznała wiecznego spokoju.
- Możesz powtórzyć?
Uchyliłam powieki. Początkowo wszystko było jasne, zbyt jasne. Zamrugałam kilkakrotnie powiekami pozbawionymi rzęs. Jednak to pozwoliło mnie uświadomić w tym, że tuż przed moim pyskiem wyrastał kęp lichej trawy, której źdźbła niebezpiecznie zbliżały się do mojego nosa. Szybko uniosłam głowę, aż zbyt szybko. Coś chrząstnęło w moim karku. Musiałam sobie przestawić kości. Moje oczy dopiero zaczynały się przyzwyczajać do tego, co ujrzałam. Zgniłozielony świat z szarymi i czarnymi akcentami. Jednak nie umarłam. Wyglądało na to, że moja walka z idiotyzmem Ziemianin jeszcze się nie zakończyła.
- Jak się czujesz? Iść po lekarza? Co ci dolega? - dopytywał głos. Odwróciłam głowę w jej kierunku. Tak jak myślałam, była to ostatnia osoba, z którą miałam do czynienia. To ten sam szczeniak.
- Nie ma mowy - warknęłam. Sam fakt, że niemalże wyjawiłam jej swoje prawdziwe imię był zbyt upokarzający. Nagle uświadomiłam sobie, że miejsce, w którym się znajdujemy nie było tym samym Mrocznym Lasem, w którym spędziłam ostatnie godziny przytomności.
- Gdzie jesteśmy?
- Nieopodal Mostu Nieskończoności - powiedziała ostrożnie. Wędrowałam niespokojnie wzrokiem po kolejnych fantazyjnie powykręcanych gałęziach drzew. Rzeczywiście, musiał być nieopodal. Ciekawe, czy ten dzieciak wiedział, że opary, które były wyczuwalne nawet z takiej odległości, odurzały ją bardziej, niż mnie. Mogła być na tak zwanym "haju" lub na to się zanosiło. Ja byłam odporna na takie cuda, choć nie powiem, że wciąż czułam się tak, jak po całkiem niezłym wypadzie do baru.
- Czemu akurat tu? - warknęłam.
- Bo... w Mrocznym Lesie jest niebezpiecznie - wyjaśniła takim tonem głosu, jakby sama nie wierzyła w prawdziwość tych słów.
- Wytargałaś mnie tutaj siłą?
Pokiwała potakująco głową. Prychnęłam. Faktycznie, było to możliwe, gdyż mogłam ważyć nawet o połowę mniej, niż ona. Nie znając tego faktu mogła potraktować siebie za Goliata, bądź jak kto woli - starożytnego herosa. Wadera wywróciła załzawionymi oczami. To był pierwszy znak otumanienia przez opary. Uśmiechnęłam się krzywo. To znak, że rzeczywiście nie czuje się zbyt dobrze. Nie mogłam nic na to poradzić, więc po prostu patrzyłam, uśmiechając się szyderczo.
- Jak się księżniczka czuje?
- Nie księżniczka, tylko Shayle... - mruknęła oburzona. A więc tak było jej na imię... Doprawdy interesujące. Powoli, niczym zgrzybiała staruszka podniosłam się z ziemi, by na nowo sprowadzić na siebie uporczywe zawroty głowy oraz zadyszkę. Odetchnęłam kilka razy, ale coraz gęstsze opary zdusiły mi gardło, w efekcie czego nie mam szans na całkowite pozbawienie uczucia duszności. Starałam się jednak nie dać tego po sobie znać, a zaschnięta krew na mojej brodzie poszła w niepamięć. Sierść od dawna niemyta nie dość, że była brudna, to jeszcze tłusta i nieułożona. Włosy wypadały każdego dnia i nocy, a ja zdawałam się to całkowicie ignorować. Nie obchodziło mnie to zbytnio. I tak nikogo nie spotkałam na swojej drodze, nie muszę zbytnio dbać o wygląd... no może prócz tej całej Shayle, która chce, abym ją nauczyła, jak być twardzielem. Właściwie to mogę przemyśleć tę opcję i urządzić jej taką szkołę, jakiej długo nie zapomni. Położyłam jej łapę na głowie i popatrzyłam z wyższością. Ona uniosła pysk, by na mnie spojrzeć pytająco.
- Wiesz co? - zaczęłam.
- Co?
- Dostaniesz taką lekcję od życia, której do końca swojego marnego żywotu nie zapomnisz.
- To znaczy? - zapytała już na wpół przytomna.
- Możesz tutaj zginąć. Opary są trujące - mówiąc to, zabrałam łapę z jej głowy i czekałam, na jej reakcję. Oczekiwałam na ten atak paniki. Ciekawa byłam, czy wie, że akurat znajdowałyśmy się w miejscu, gdzie opary były najrzadsze, a ruszenie się w kierunku Zielonego Lasu mogło skutkować jej nagłą utratą przytomności. Jeśli z kolei zawróciłaby w stronę Mrocznego Lasu, to powinna wiedzieć, że tam na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo i dosłownie wszystko dążyło do tego, by ją zabić.
<Shayle?>