- Boże, już sierpień, a ja sobie nawet pracy nie znalazłam. Już długo
siedzę i nic nie robię. Super, po prostu super. Czas wyruszyć do miasta i
szukać jakieś szkoły, która mnie przyjmie... - mówiłam do... skały.
Przemieniłam się w człowieka i wyszłam do miasta na poszukiwania jakieś
pracy. Dawno tam nie byłam, więc trudno było mi się tam odnaleźć. W
końcu znalazłam się pod szkołą w której byłam na praktykach. Weszłam do
środka i pokierowałam do sekretariatu. Zapukałam w drzwi po czym je
otworzyłam. Zobaczyłam tam kobietę w krótkiej blond-różowej fryzurze.
Zamurowało mnie, nie wiedziałam co powiedzieć.
- D-Dzień dobry. - wydukałam.
- Dzień dobry. - odpowiedziała kobieta.
- Ma pani ładne włosy, jaki żywy kolor. - pomyślałam. Kiedy kobieta
podziękowała dotarło do mnie, że powiedziałam to na głos. Jęknęłam w
duchu.
- Ja w sprawie pracy. - powiedziałam.
- To nie do mnie, tylko dyrektorki. - powiedziała wskazując drzwi - A tak w ogóle jestem Sycylia, możesz mi mówić po imieniu.
- D-Dobrze… - powiedziałam uśmiechając się nie pewnie.
Skierowałam kroki do drzwi i weszłam do środka.
- Czemu nie zrobimy po prostu szkoły o profilu mag… - mówiła jakaś kobieta do drugiej, kiedy mnie spostrzegła zamilkła.
- Dzień dobry. Jestem Astrid Wolf, ja w sprawie pracy. – powiedziałam
starając się, by mój głos był jak najbardziej pewny. Kobieta, która
wcześniej mówiła teraz przesłała spojrzenie mówiące „Słyszała coś?” do
drugiej kobiety. Obie wyglądały na bardzo zdenerwowane, w końcu ta co
się jeszcze nie odezwała spojrzała jakby przeze mnie i powiedziała:
- A… Astrid, podobno byłaś tu na praktykach.
- Tak. – potwierdziłam jej stwierdzenie – Pani Matylda miała załatwić tu pracę w następnym roku szkolnym.
- Zarząd szkoły się zmienił i ja nic nie słyszałam na ten temat. Jeśli wolno mi spytać, jaka pani Matylda?
- Pyłek. – powiedziałam niepewna, czy nie przekręcam nazwiska.
- Och, no tak. Pani Pyłek umarła niedługo po pani praktykach. – odparła
kobieta jak gdyby nigdy nic. Wytrzeszczyłam na nią oczy.
- J… Jak to? – spytałam.
- No cóż, to było tragiczne. Mogłabym powiedzieć ci coś więcej, ale najpierw muszę wiedzieć czym jesteś.
- Że co proszę?! – wykrzyknęłam przerażona, ona mnie przeczuwała.
- No, czym jesteś. Człowiekiem? – pytała dalej kobieta. Coś w jej
wyrazie twarzy kazało mi powiedzieć to, co według zasad panujących we Watasze Magicznych Wilków
nie powinnam.
- Jestem Magicznym Wilkiem. – wyznałam.
- To wspaniale! Tak myślałam, że nie jesteś człowiekiem. Tak samo jak ja i reszta pracowników, oraz większość uczniów.
Spojrzałam na nią pytającym wzrokiem.
- Tak w ogóle jestem Rachel Landow, jestem wampirem i dyrektorką.
- Nie jest pani taka blada. – wypaliłam.
- A, no tak. Maskuje kolor skóry pod makijażem. – wyjaśniła – Tutaj z boku jest Emily Craton, anielica.
Spojrzałam na kobietę, która nie wyglądała za ślicznie. Garbaty nos,
wąskie usta, włosy wyglądające na tłuste (taki kolor), mnóstwo piegów,
wszystko to nie dawało zbyt pięknego efektu.
- Zmieniam swój wygląd, dla niepoznaki. – odparła pani Emily.
- Sycylia, którą już poznałaś jest elfem. Stąd jej szalony kolor włosów.
Uparta osóbka, nie chcę się maskować. – mówiła dalej pani Rachel.
- Po tobie czuć lasem, więc od razu pomyślałam, że jest pani wilkiem,
wilkołakiem, elfem, wróżką lub też człowiekiem lubiącym spacery po
lesie. Stawiałam jednak najbardziej na elfa lub magicznego wilka, ze
względu na włosy. Jednak wyczułam, że ma pani w sobie mrok, skryty
bardzo głęboko, jednak nie w sercu. Wydaje mi się, że to w wątrobie
chowają się demony, choć pewności nie mam. No więc wtedy pomyślałam, że
ta cała Astrid to chyba wilk. Znaczy się pani.
- Aha… - wydusiłam tylko – To kim była w takim razie pani Matylda?
- Czarownicą oczywiście. Zmarła przez to, że wyszła ze swojego ciała, ponieważ była w połowie medium. Jej ojciec był nieżywy, kiedy no wie
pani, chodzi mi o TE sprawy. Jednak to jej biologiczny, po prostu jej
matka z duchem. – mówiła kobieta nazbyt pewnie – Tak to, to oprócz tego
kobieta władała magią 4 żywiołów, była najpotężniejsza na świecie. I to
właśnie ją zabiło. Przed samą emeryturą. A wracając do pracy, możemy
panią przyjąć nie ma problemu. Jest pani po studiach?
Odpowiedziałam, że tak i wyjaśniłam jakiej specjalizacji.
- To wspaniale! Właśnie nam brakuje nauczycielki do klasy II a. Pani ją przejmie.
- Mam rozumieć, że są dwie klasy: a i b…? – spytałam.
- Tak, klasę b przejął pan Seth Teuron, zmiennokształtny. – oświadczyła
kobieta. - Nie wiem czy się nie powtarzam, ale proszę mówić wszystkim
po imieniu.
- Dobrze. – powiedziałam. Gdyby nawet powiedziała to i tak bym nie zapamiętała, przez jej ciągłą bieganinę słów.
- W takim razie proszę przyjść jutro dopełnić formalności. – powiedziała.
- Dobrze, do widzenia! – odpowiedziałam i wybiegłam ze szkoły.
Gadanina pani… Tfu! Rachel mnie zmęczyła, więc szybko wróciłam do mojego wspaniałego domu, którym jest teren Watahy Magicznych Wilków…
<C.D.N>
Uwagi: "Dla niepoznaki", "nieżywy" piszemy razem.
Zacieśnianie więzi
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)
środa, 26 sierpnia 2015
Od Toboe "Beztroska" cz.3 (cd. Suzanna)
Zrobiłem biłem krok do tyłu na oślep bardziej wpadając w wodę. Moje oczy
niemal wychodziły z oczodołów, patrząc na ogromny cień. Postać podeszła
bliżej, a my coraz bardziej cofaliśmy się na oślep. Za nami było
słuchać warkot oraz podmuch zimnego i wilgotnego powiewu lub...
Oddechu? Widząc, że lepiej nie wiedzieć co za nami jest powoli
odkręciłem głowę. Za mną przebrzydle szczerzyła się łuskowata kreatura z
zębami jak moja łapa. Wzdrygnąłem się i złapałem Suzi ciągnąc w bok.
- A dokąd to towarzystwo się wybiera? Nie zdążyliśmy się nawet przedstawić, a wy już uciekacie? - zasyczał drugi, a pierwszy zagrodził nam drogę ucieczki. W wodzie nie mieliśmy szans.
- Wiecie zwiedzamy, bardzo fajnie jest tak szukać nowych nie poznanych dotąd miejsc. Próbowaliście kiedyś wyjść na brzeg? Powąchać kwiatków? A jedliście jagody? Mmm pycha. Musicie spróbować. A maliny? Och, jeszcze lepsze! - zacząłem gadać, tylko aby znaleźć cenny czas, aby wymyślić sensowną ucieczkę.
- A-a te maliny są z mięsa? - spytał się ten pierwszy.
- N-i... -zaczęła Ish, ale zatkałem jej pysk.
- Naturalnie. Najlepsze mięso pod słońcem! Pojawia się raz na rok i jest go bardzo dużo w lesie. Musicie spróbować. Może chodźcie z nami to wam pokażemy. Co? - uśmiechnąłem się sztucznie jak ładna pani na bilbordach w mieście reklamująca nowiuśki płyn do płukania prania. Suzi spojrzała na mnie jak na wariata. Przyłożyłem łapę do pyska na znak, aby była cicho. Chyba rozumiała, bo razem ze mną zaczęła w to grać. Obie kreatury pokazały szpono-płetwy.
- Nie możemy się ruszać, ale za to wy możecie przynieść - zauważył ten z czerwonymi ślepiami.
- JASNE! Znaczy... To żaden problem - ucieszyłem się. "Co za głupki" - pomyślałem, kiedy utworzyli coś na wygląd przypominającego smycz. Zdziwiłem się.
- Tak na wszelki wypadek, gdyby zachciało się wam uciekać.
- My? Uciekać? Żartujesz sobie? ZDEJMUJ TO! TO JEST NIEWYGODNE - zbulwersowałem się próbując ściągnąć to coś z mojej szyi wierzgając i robiąc przedziwne pozycje.
Naburmuszony szedłem obok spochmurniałej Suzi. Próbowałem ją przekonać, że jeszcze się z tego wymigamy. Zawsze jest cień szansy, że nam się uda. Musimy im coś upolować i nazwać to malinami, gdyż inaczej nas zjedzą te paskudy. Matko, w co my się wpakowaliśmy? Przydałby się nam, ktoś kto umie łamać zaklęcia. Podzieliłem się z tym pomysłem z przyjaciółką. Chyba znała kogoś takiego.
<Suzi?>
Uwagi: Nie ma czegoś takiego jak czterokropek, plus wcześniej wspomniane przeze mnie szczegóły (niezbyt grzeczne wyrazy w tekście).
- A dokąd to towarzystwo się wybiera? Nie zdążyliśmy się nawet przedstawić, a wy już uciekacie? - zasyczał drugi, a pierwszy zagrodził nam drogę ucieczki. W wodzie nie mieliśmy szans.
- Wiecie zwiedzamy, bardzo fajnie jest tak szukać nowych nie poznanych dotąd miejsc. Próbowaliście kiedyś wyjść na brzeg? Powąchać kwiatków? A jedliście jagody? Mmm pycha. Musicie spróbować. A maliny? Och, jeszcze lepsze! - zacząłem gadać, tylko aby znaleźć cenny czas, aby wymyślić sensowną ucieczkę.
- A-a te maliny są z mięsa? - spytał się ten pierwszy.
- N-i... -zaczęła Ish, ale zatkałem jej pysk.
- Naturalnie. Najlepsze mięso pod słońcem! Pojawia się raz na rok i jest go bardzo dużo w lesie. Musicie spróbować. Może chodźcie z nami to wam pokażemy. Co? - uśmiechnąłem się sztucznie jak ładna pani na bilbordach w mieście reklamująca nowiuśki płyn do płukania prania. Suzi spojrzała na mnie jak na wariata. Przyłożyłem łapę do pyska na znak, aby była cicho. Chyba rozumiała, bo razem ze mną zaczęła w to grać. Obie kreatury pokazały szpono-płetwy.
- Nie możemy się ruszać, ale za to wy możecie przynieść - zauważył ten z czerwonymi ślepiami.
- JASNE! Znaczy... To żaden problem - ucieszyłem się. "Co za głupki" - pomyślałem, kiedy utworzyli coś na wygląd przypominającego smycz. Zdziwiłem się.
- Tak na wszelki wypadek, gdyby zachciało się wam uciekać.
- My? Uciekać? Żartujesz sobie? ZDEJMUJ TO! TO JEST NIEWYGODNE - zbulwersowałem się próbując ściągnąć to coś z mojej szyi wierzgając i robiąc przedziwne pozycje.
****
Naburmuszony szedłem obok spochmurniałej Suzi. Próbowałem ją przekonać, że jeszcze się z tego wymigamy. Zawsze jest cień szansy, że nam się uda. Musimy im coś upolować i nazwać to malinami, gdyż inaczej nas zjedzą te paskudy. Matko, w co my się wpakowaliśmy? Przydałby się nam, ktoś kto umie łamać zaklęcia. Podzieliłem się z tym pomysłem z przyjaciółką. Chyba znała kogoś takiego.
<Suzi?>
Uwagi: Nie ma czegoś takiego jak czterokropek, plus wcześniej wspomniane przeze mnie szczegóły (niezbyt grzeczne wyrazy w tekście).
Od Desari "W poszukiwaniu szczęścia" cz. 1 (cd. Kiiyuko)
Pierwszy promień Słońca. Dla wielu to oznaka lepszego dnia, budzącej się
nadziei, chęci zmiany na lepsze. W moim odczuciu jednak było to
kolejne, niekończące się pasmo rozczarowań, codziennie wskazujące mi
drogę do samodestrukcji. Życie przestało mieć jakikolwiek sens. Nużąca
rutyna wyniszczała mnie, pozbawiała chęci egzystencji na tym świecie.
Żyłam z dnia na dzień, nigdy nie wiedząc, czy pewnego ranka nie poczuję, że tyle już wystarczy*
A jednak nigdy nie spróbowałam ukrócić tego cierpienia, mimo wielu wewnętrznych dyskusji. Cały czas uważałam, że jestem zbyt twarda na próbę samobójstwa, na jakikolwiek zalążek takiej sytuacji. Po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, iż to kłamstwo. Jestem za słaba, nadal w jakiejś trudnej do znalezienia części umysłu uważam za wykonalne zmianę mojego aktualnego stanu. Wszystko będzie dobrze szeptał jakże oryginalnie zbuntowany odłamek wyniszczonej psychiki. Czy mogę mu zaufać?
Opornie wyczołgałam się z ciasnego, niewygodnego legowiska. Po nagłej stracie ostatniej osoby, którą obdarzyłam uczuciem miłości, postanowiłam, że nie zasługuję na jakiekolwiek wygody, a moim schronieniem stała się opuszczona lisia nora umiejscowiona na skraju Mrocznego Lasu sąsiadującego z Cmentarzem.
Po rozciągnięciu zdrętwiałych kończyn ruszyłam od razu w stronę pierwszego, wyżej wymienionego miejsca, w poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia. Nie przejmowałam się specjalnie ostrzeżeniami na temat zdatności do spożycia przebywających w tym miejscu żyjątek i owoców, bo znając anatomię większości z nich, wiedziałam jakich części ciała unikać, a nawet jeśli musiałabym życiem przypłacić pomyłkę, ułatwiłoby mi to tylko zakończenie męczarni.
Po krótkiej chwili, podczas której siedziałam nieruchomo w najeżonym kolcami krzaku, wypatrzyłam coś na kształt opętanej kuny i zręcznie unikając iglastych zastępców liści, rzuciłam się na skore do walki zwierzę. Unikając zębów jadowych, jakich nie powstydziłaby się niejedna pirania, unieruchomiłam stworzenie i po co najmniej minucie szamotania się, pozbawiłam ją życia. Następnym posunięciem było oddalenie się od tego miejsca, gdzie wiele pobratymców sadystycznego czworonoga z chęcią zignorowałoby jakie zło stanowi kanibalizm i pozbycie się woreczka jadowego w ciele mojego posiłku.
Po skończonej uczcie porzuciłam resztki w innej części Lasu, by potwory nie wywietrzyły padliny w okolicy mojego prowizorycznego domu i ruszyłam w stronę Wodopoju, orzeźwiając się wcześniej w pobliskim Wodospadzie. Po zaspokojeniu pragnienia i wysuszeniu się na tyle, na ile było to wykonalne, zdecydowałam choć odrobinę zniweczyć przeciętność tego dnia i ruszyłam na spacer po nowszych terenach watahy. W trakcie przechadzki nie udało mi się jednak odkryć niczego ciekawego, może z wyjątkiem nad Jeziorem Zapomnienia, skąd pobrałam kilka próbek, zmieniając przedtem postać na dwunożną i pozostając w niej poszłam ku Dolinie Cudów i Marzeń. A choć nazwa była równie odpychająca i przesłodzona jak całe to miejsce, to właśnie ono sprawiło, że pierwszy raz od dawna moje serce zabiło mocniej, wiedzione euforią.
Kiedy tylko przekroczyłam płytką rzekę, odgradzającą to miejsce od reszty świata, w falującym odbiciu wody dostrzegłam białowłosą, uśmiechniętą dziewczynę o niebieskich oczach. Śnieżne pasma sięgały do zgrabnych ud, bez śladu pogłębiającej się anoreksji, czy zapadniętych policzków na zmęczonej twarzy. Wrzosowe okrycie także odzyskało pierwotny wygląd, szorstki materiał znów przypominał w dotyku aksamit, jego kolor i zapach dorównywał najpiękniejszym liliom. Ale to nie była jedyna niespodzianka, jaka mnie tu czekała. Między drzewami przebiegło małe stworzonko, zostawiając za sobą niebieskozieloną poświatę.
- Nathaniel...? - szepnęłam, zapominając o oddechu. W tym momencie liczyło się wyłącznie moje dziecko, do którego powoli podeszłam, stąpając tak delikatnie, jakbym bała się, że jeden nieostrożny ruch sprawi, że Nathan rozpłynie się w powietrzu. On jednak pobiegł w moim kierunku, razem ze swoim nieodłącznym, rozbrajającym uśmiechem.
- Mamo! - kiedy tylko usłyszałam to jedno, proste słowo, w moich oczach pękła tama obojętności, powodując, że zalałam się łzami, których od dawna nie pamiętałam. Kilkumiesięczna, puchata kulka wskoczyła w moje ramiona i mocno otuliła mnie krótkimi łapkami. W tej samej chwili, zza dojrzałego dębu, pod którym zobaczyłam syna, stanęła osoba, którą on też mógł tak nazywać. Kovu. Byłam już gotowa uciec z małym, kiedy on uśmiechnął się promiennie na nasz widok, a jego ślepia zabłysnęły odcieniem soczystej trawy. To oznaczało, że on również wrócił do stanu przed przemianą.
- Witaj, kochanie. - powiedział ze szczerą serdecznością i zbliżył się do nas, przybierając wcześniej ludzki wygląd. Byłam zaskoczona, kiedy dołączył się do uścisku, a moja skóra przyjęła jego dotyk delikatnym mrowieniem. Nie czułam do niego tego uczucia co kiedyś, ale nadal był on moją pierwszą miłością, ojcem Nathaniela, i w dodatku, formalnie mężem.
- Pobawimy się w berka? - spytał nagle szczeniak.
- Jeśli twoja mama tego chce, to naturalnie. - odpowiedział chłopak, posyłając mi troskliwe spojrzenie.
- Dla ciebie wszystko, skarbie. - i choć te słowa skierowane były do Natiego, poczułam przez chwilę, jak serce bruneta przyspiesza.
Gdyby nie fakt, że Słońce znikało za widnokręgiem, prawdopodobnie nie zorientowałabym się, że nastał już wieczór. Zabawa z Kovu i moim synem przypomniała mi, jak cudowne życie było niegdyś w Azarath. Podświadomość jednak przypominała mi, że teraz wymiar, w jakim się narodziłam jest połacią jałowej ziemi, zamieszkanym przez obłąkane dusze, z którymi nie interesował się mój ojciec.
- Mamo, robi się już późno, pójdziemy do domu? - spytał Nathan, ciągnąc mnie za skrawek szaty, chcąc przyciągnąć moją uwagę.
- Przykro mi maleństwo, chyba nie mogę pójść z wami. - odpowiedziałam, przypominając sobie historię DoCuMy, którą zauważyłam kilkakrotnie w trakcie naszego spotkania.
- Proszę! Tata i ja tęsknimy za tobą. - namawiał mnie, przeciągając litery w pierwszym wyrazie.
- No... Dobrze. - zgodziłam się, uznając, że skoro mogę zostać tutaj, nie ma sensu wracać do WMW. I pewnie trwałabym w tym postanowieniu, gdyby nie fakt, że w moim kierunku właśnie zbliżała się Kiiyuko, w otoczeniu fatamorgany Rafaela i Michela.
<Kii? Przepraszam, naprawdę wymyślenie tego było dla mnie uciążliwe, myślę, że to może być jedno z moich ostatnich opowiadań...>
* cytat z książki "Czarny koń" autorstwa Tami Hoag, którą serdecznie polecam.
Uwagi: brak
Żyłam z dnia na dzień, nigdy nie wiedząc, czy pewnego ranka nie poczuję, że tyle już wystarczy*
A jednak nigdy nie spróbowałam ukrócić tego cierpienia, mimo wielu wewnętrznych dyskusji. Cały czas uważałam, że jestem zbyt twarda na próbę samobójstwa, na jakikolwiek zalążek takiej sytuacji. Po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, iż to kłamstwo. Jestem za słaba, nadal w jakiejś trudnej do znalezienia części umysłu uważam za wykonalne zmianę mojego aktualnego stanu. Wszystko będzie dobrze szeptał jakże oryginalnie zbuntowany odłamek wyniszczonej psychiki. Czy mogę mu zaufać?
Opornie wyczołgałam się z ciasnego, niewygodnego legowiska. Po nagłej stracie ostatniej osoby, którą obdarzyłam uczuciem miłości, postanowiłam, że nie zasługuję na jakiekolwiek wygody, a moim schronieniem stała się opuszczona lisia nora umiejscowiona na skraju Mrocznego Lasu sąsiadującego z Cmentarzem.
Po rozciągnięciu zdrętwiałych kończyn ruszyłam od razu w stronę pierwszego, wyżej wymienionego miejsca, w poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia. Nie przejmowałam się specjalnie ostrzeżeniami na temat zdatności do spożycia przebywających w tym miejscu żyjątek i owoców, bo znając anatomię większości z nich, wiedziałam jakich części ciała unikać, a nawet jeśli musiałabym życiem przypłacić pomyłkę, ułatwiłoby mi to tylko zakończenie męczarni.
Po krótkiej chwili, podczas której siedziałam nieruchomo w najeżonym kolcami krzaku, wypatrzyłam coś na kształt opętanej kuny i zręcznie unikając iglastych zastępców liści, rzuciłam się na skore do walki zwierzę. Unikając zębów jadowych, jakich nie powstydziłaby się niejedna pirania, unieruchomiłam stworzenie i po co najmniej minucie szamotania się, pozbawiłam ją życia. Następnym posunięciem było oddalenie się od tego miejsca, gdzie wiele pobratymców sadystycznego czworonoga z chęcią zignorowałoby jakie zło stanowi kanibalizm i pozbycie się woreczka jadowego w ciele mojego posiłku.
Po skończonej uczcie porzuciłam resztki w innej części Lasu, by potwory nie wywietrzyły padliny w okolicy mojego prowizorycznego domu i ruszyłam w stronę Wodopoju, orzeźwiając się wcześniej w pobliskim Wodospadzie. Po zaspokojeniu pragnienia i wysuszeniu się na tyle, na ile było to wykonalne, zdecydowałam choć odrobinę zniweczyć przeciętność tego dnia i ruszyłam na spacer po nowszych terenach watahy. W trakcie przechadzki nie udało mi się jednak odkryć niczego ciekawego, może z wyjątkiem nad Jeziorem Zapomnienia, skąd pobrałam kilka próbek, zmieniając przedtem postać na dwunożną i pozostając w niej poszłam ku Dolinie Cudów i Marzeń. A choć nazwa była równie odpychająca i przesłodzona jak całe to miejsce, to właśnie ono sprawiło, że pierwszy raz od dawna moje serce zabiło mocniej, wiedzione euforią.
Kiedy tylko przekroczyłam płytką rzekę, odgradzającą to miejsce od reszty świata, w falującym odbiciu wody dostrzegłam białowłosą, uśmiechniętą dziewczynę o niebieskich oczach. Śnieżne pasma sięgały do zgrabnych ud, bez śladu pogłębiającej się anoreksji, czy zapadniętych policzków na zmęczonej twarzy. Wrzosowe okrycie także odzyskało pierwotny wygląd, szorstki materiał znów przypominał w dotyku aksamit, jego kolor i zapach dorównywał najpiękniejszym liliom. Ale to nie była jedyna niespodzianka, jaka mnie tu czekała. Między drzewami przebiegło małe stworzonko, zostawiając za sobą niebieskozieloną poświatę.
- Nathaniel...? - szepnęłam, zapominając o oddechu. W tym momencie liczyło się wyłącznie moje dziecko, do którego powoli podeszłam, stąpając tak delikatnie, jakbym bała się, że jeden nieostrożny ruch sprawi, że Nathan rozpłynie się w powietrzu. On jednak pobiegł w moim kierunku, razem ze swoim nieodłącznym, rozbrajającym uśmiechem.
- Mamo! - kiedy tylko usłyszałam to jedno, proste słowo, w moich oczach pękła tama obojętności, powodując, że zalałam się łzami, których od dawna nie pamiętałam. Kilkumiesięczna, puchata kulka wskoczyła w moje ramiona i mocno otuliła mnie krótkimi łapkami. W tej samej chwili, zza dojrzałego dębu, pod którym zobaczyłam syna, stanęła osoba, którą on też mógł tak nazywać. Kovu. Byłam już gotowa uciec z małym, kiedy on uśmiechnął się promiennie na nasz widok, a jego ślepia zabłysnęły odcieniem soczystej trawy. To oznaczało, że on również wrócił do stanu przed przemianą.
- Witaj, kochanie. - powiedział ze szczerą serdecznością i zbliżył się do nas, przybierając wcześniej ludzki wygląd. Byłam zaskoczona, kiedy dołączył się do uścisku, a moja skóra przyjęła jego dotyk delikatnym mrowieniem. Nie czułam do niego tego uczucia co kiedyś, ale nadal był on moją pierwszą miłością, ojcem Nathaniela, i w dodatku, formalnie mężem.
- Pobawimy się w berka? - spytał nagle szczeniak.
- Jeśli twoja mama tego chce, to naturalnie. - odpowiedział chłopak, posyłając mi troskliwe spojrzenie.
- Dla ciebie wszystko, skarbie. - i choć te słowa skierowane były do Natiego, poczułam przez chwilę, jak serce bruneta przyspiesza.
***
Wzór idealnej rodziny, prawda? Dwoje ludzi, dzielących miłość do
dziecka, jak i do samych siebie, spędzających razem czas. Tak mogłoby
się wydawać, gdyby nie fakt, że prócz mnie nie ma tu nikogo, a
towarzyszące mi osoby są tylko wytworem umęczonej, desperacko pragnącej
zrealizowania tego, wyobraźni. I choć wiedziałam, że to nieprawda,
chciałam pozostać w tym kłamstwie do końca życia. Po co wracać do
samotnego bytu na obrzeżach watahy, skoro miałam tu wszystko, czego tak
bardzo pragnęłam? Większość moich przyjaciół, na czele z moim ukochanym
odeszła, najczęściej nie pozostawiając nawet słowa wyjaśnienia, czy
pożegnań. Nie znałam nawet połowy aktualnych członków stada, a nawet
jeśli, sprawiałam tylko negatywne wrażenie. Bo jakiego rodzaju relację
może zaoferować wredna, sarkastyczna wadera odgradzająca się od innych?
Przypuszczam, że nieciekawą.Gdyby nie fakt, że Słońce znikało za widnokręgiem, prawdopodobnie nie zorientowałabym się, że nastał już wieczór. Zabawa z Kovu i moim synem przypomniała mi, jak cudowne życie było niegdyś w Azarath. Podświadomość jednak przypominała mi, że teraz wymiar, w jakim się narodziłam jest połacią jałowej ziemi, zamieszkanym przez obłąkane dusze, z którymi nie interesował się mój ojciec.
- Mamo, robi się już późno, pójdziemy do domu? - spytał Nathan, ciągnąc mnie za skrawek szaty, chcąc przyciągnąć moją uwagę.
- Przykro mi maleństwo, chyba nie mogę pójść z wami. - odpowiedziałam, przypominając sobie historię DoCuMy, którą zauważyłam kilkakrotnie w trakcie naszego spotkania.
- Proszę! Tata i ja tęsknimy za tobą. - namawiał mnie, przeciągając litery w pierwszym wyrazie.
- No... Dobrze. - zgodziłam się, uznając, że skoro mogę zostać tutaj, nie ma sensu wracać do WMW. I pewnie trwałabym w tym postanowieniu, gdyby nie fakt, że w moim kierunku właśnie zbliżała się Kiiyuko, w otoczeniu fatamorgany Rafaela i Michela.
<Kii? Przepraszam, naprawdę wymyślenie tego było dla mnie uciążliwe, myślę, że to może być jedno z moich ostatnich opowiadań...>
* cytat z książki "Czarny koń" autorstwa Tami Hoag, którą serdecznie polecam.
Uwagi: brak
Od Dante "Obca czy znajoma?" cz. 8 (cd. Astrid)
- Dante, tęskniłam.
- Za czym?
Popatrzyłem na nią uważnie. Mimo, że miała spuszczony łeb, to dostrzegalne było, że jej oczy niepokojąco lśnią. Nie wiedząc jeszcze, za czym tak ubolewała, zdawałem sobie sprawę, że musiało to być dla niej niesamowicie bolesne. Astrid, którą zapamiętałem bardzo rzadko płakała, a gdy już to się zdarzyło, to sprawa musiała być naprawdę poważna.
- Za tobą. - wyszeptała, podnosząc na mnie niepewnie wzrok. Trochę mnie to zaskoczyło, bo nie spodziewałem się, żeby było możliwe to, aby ktoś za mną aż tak zatęsknił. W jej oczach zobaczyłem to, czego się obawiałem: skruchę i brak nadziei na wybaczenie z mojej strony. Co prawda fakt, że mnie nie poznała był dobijający, lecz nie na tyle, bym znalazł powód, żeby obrażać się na nią z tego powodu. Położyłem się obok niej i przytuliłem do swojej piersi.
- Ja za tobą też... - powiedziałem, choć nie wiem jakim cudem wypłynęło mi to z ust. Astrid wybuchnęła głośnym płaczem, stłumionym częściowo przez moją sierść.
- As, już dobrze... Nic złego się nie dzieje... - mówiłem zachrypniętym głosem. Gardło ścisnęło mi się ze wzruszenia. W dodatku lekko mi drżał z nerwów, gdyż wiedziałem, że jedno źle wypowiedziane słowo może wszystko zepsuć, a As mnie znienawidzi. Wadera odpowiedziała tylko dalszym, nieprzerwanym płaczem.
- As, nie lubię jak płaczesz... - mówiłem, głaszcząc ją po włosach. Robiłem tak jeszcze, gdy była szczeniakiem. Dziwnie się czułem mając przy sobie dorosłą już waderę, którą musiałem pocieszać w podobny sposób, jak kiedyś.
- Przepraszam... Ja naprawdę przepraszam... - mówiła.
- Nie wiem, za co dokładnie przepraszasz, ale i tak ci wybaczam. - Posłałem jej lekki uśmiech. Ta zrobiła to samo.
- Cały ty. Nigdy nie wiesz, co się dzieje wokół ciebie, a i tak wychodzi ci to na sucho.
Zaśmiałem się krótko. W duchu się cieszyłem, że As już powoli dochodzi do siebie, bo im więcej smutku i boleści, tym mniej zabawy.
- Naprawdę? A o czym ty mówisz? - powiedziałem, tym razem tylko udając głupiego. As się roześmiała. Po chwili wahania otarłem jej łapą łzy zmieszane z już zaschniętą krwią pokrywającą jej pysk, a ta popatrzyła na mnie pytająco.
- Już ok? - zapytałem.
- Em... chyba tak. Dzięki.
- Nie ma za co.
Zapanowała cisza. Po prostu leżeliśmy tak wtuleni w siebie, ciesząc się z wzajemnej obecności.
- Dan... - zaczęła As.
- Co?
- Jeśli ktoś by tutaj przyszedł, to pewnie coś sobie pomyślał.
- To znaczy co?
- No... nie wiem... Że na przykład... - jąkała się.
- Co na przykład?
- Że zostaliśmy parą czy coś. - wykrztusiła z siebie.
- Czemu niby? Przecież jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi i nic więcej nas nie łączy.
- No niby masz rację, ale dobrze wiesz, jak dużo ostatnio przybyło nowych wilków. Mogą tego nie wiedzieć i uznać nas za wzajemnych partnerów...
Prychnąłem i puściłem As z objęć.
- Co za wilki... Czego to nie wymyślą? Może jeszcze oskarżą mnie o bycie zebrą?
Wadera się roześmiała, a ja nadal stałem z naburmuszoną miną. Kątem oka obserwowałem ją i stwierdziłem, że wygląda dużo lepiej, gdy jest szczęśliwa. A tak ogólnie to stała się... bardzo ładną waderą. Na pewno niebawem znajdzie równie cudownego i inteligentnego basiora. Co z tego, że jest teraz cała brudna? Tak właściwie to ja też, a konkretniej na piersi. W tym momencie coś sobie przypomniałem i wstałem.
- Eh... As?
- Tak?
Spojrzałem na zakrwawione ciało wilka, które wciąż leżało, jakby oczekiwało, aż zwrócimy na nie w końcu uwagę.
- Co z tym zrobimy? Raczej nie będzie się tak dalej opalał.
As pobladła i nadal na niego patrzyła.
- Jeśli mogę wiedzieć... Co ja z nim zrobiłam?
- Zdaje się, że posłużył ci za kolację.
Wadera miała taki wyraz pyska, jakby groziła jej utrata przytomności.
- K-kolację? Jestem k-kanib-balem? - wykrztusiła. Podszedłem bliżej, by w razie czego uratować ją przed upadkiem.
- Nic się nie stało, bo jeśli dobrze kojarzę, to był wilk z watahy Asa... - nie skończyłem, bo As zwymiotowała. Całe szczęście, że nie na mnie. Wyglądała słabo. Nie chciałem pytać, czy wszystko w porządku, bo wiedziałem, że w takich chwilach wszelkie pytania denerwują. Zwróciłem wzrok na kałużę wymiocin wadery. Były brązowo-czerwone z nadtrawionymi kawałkami wnętrzności, mięśni i kilku kości. Widząc to, zakręciło mi się w głowie. Chyba jestem masochistą, bo pogorszyłem swoje samopoczucie patrząc na przemian to na kałużę, to na martwego wilka i przyrównywałem, która część pasuje do którego fragmentu ciała.
- Chyba do końca dnia niczego już nie zjem. - mruknąłem, nie przejmując się, że był już wieczór.
- Ja tym bardziej... - rzekła wadera. Domyśliłem się, co czuła. Sam byłbym przerażony po czymś takim.
- Słuchaj... To był tylko demon. To nie byłaś ty...
- Ale w moim ciele.
Do oczu As napłynęły świeże łzy. Poczułem panikę.
- Nie płacz, proszę...
- M-musimy go pochować. - odpowiedziała tylko. Po chwili zastanowienia, powoli pokiwałem głową.
- Tylko gdzie?
- Nie mam pojęcia...
- Co powiesz na Mroczny Las? Nikt tam nie zagląda, więc reszta watahy nie dowie się o tym, co tu zaszło. - zaproponowałem.
- Jest środek nocy, a w Mrocznym Lesie jest niebezpiecznie...
- Będziemy na obrzeżach. Nie zgubimy się. Znaczy się... chyba.
- Dzięki za szczerość.
- Ależ proszę. - odrzekłem.
<Astrid? Mam więcej czasu, więc mogę pisać opowiadania. Jak niektórzy wiedzą, zamierzam odejść. Decyzja, czy to zrobię, czy jednak nie, zapadnie po ilości opowiadań adresowanych do moich wilków.>
Uwagi: Pisz częściej op.!
Subskrybuj:
Posty (Atom)