Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

środa, 13 stycznia 2016

Od Kazumy "Próba mroku" cz. 4 (cd. Yuko)


Stanęłam tak, że opierałam ciężar swojego ciała na jednej z nóg, a konkretniej - biodrze, a następnie skrzyżowałam ręce i z kpiącym uśmieszkiem obserwowałam, cóż takiego młoda wymyśli. Czy może zemrze z głodu, pragnienia lub ogólnego wycieńczenia organizmu. Pierwszą rzeczą, którą spróbowała zrobić, było tak jak myślałam teleportowanie się. Jednak to tutaj tak nie działa i próba skończyła się na kompletnej porażce. Prócz dziwacznej, wyjątkowo skupionej miny nastolatki, w jej sposobie bytu nie zmieniło się dosłownie nic. Nie przesunęła się ani o milimetr. Otworzyła oczy nieco zaskoczona i poirytowana za razem, lecz przyznam, że dość zabawnie było mi na to patrzeć. Widząc, że uśmiecham się coraz szczerzej, zaczęła się szarpać i wykręcać we wszystkie możliwe sposoby, byleby uwolnić się z kajdan. To również skończyło się na niepowodzeniu.
Później siedziała tak, kompletnie bezradna i beznamiętnym wzrokiem obserwowała nieruchomą buteleczkę, z dna której wciąż wydobywały się na powierzchnię maleńkie pęcherzyki powietrza. Otworzyła szerzej oczy. Zmarszczyłam brwi, orientując się, że ta mogła wpaść na jakiś pomył. Nie myliłam się. Zaczęła walić z całej siły piętą o deskę, na której na drugim końcu spoczywała buteleczka. Poczułam, jak w jednej chwili robi mi się chłodno. Musiała wpaść na nowy, tym razem nieco bardziej logiczny pomysł. Już chciałam odepchnąć butelkę butem, kiedy ta zrezygnowana zaprzestała działaniu. Na nowo zesztywniała, zaciskając pięści, na co ja ponownie zaczęłam się zwycięsko uśmiechać. Czułam, że wygrałam, choć nie do końca było to pewne. Wróciła do czynności, którą wykonywała na samym początku, tym razem z większym zdecydowaniem. Drewniana spróchniała ściana niebezpiecznie zaskrzypiała. Ona uświadomiwszy to sobie, wpadła na pomysł, by sfatygować ją jeszcze bardziej. Szarpała pod jednym kątem kilkakrotnie, coraz bardziej ją zarywając, aż ułamała kawałek deski, razem z przykręconym do niej kawałkiem blaszki. Moje nogi jakby zmiękły. Z niepokojem patrzyłam na dziurę, przez którą można było ze spokojem wyjrzeć na zewnątrz i nazwać oknem. Już wystarczy, że owa dwupiętrowa wcześniej chata groziła zawaleniem... teraz w dodatku mam gwarancję, że jeszcze w tym tygodniu sufit wraz z dachem zechce znaleźć się piętro niżej, w efekcie czego stracę swój domek letniskowy. Tylko... skąd ja wezmę nowy?
Po chwili zrobiła mi drugie okno, po czym z uśmiechem wstała i za jednym stanowczym ruchem zrobiła mi także całkowicie zbędny dopływ bladego światła z zewnątrz, tylko takiego, które znajdowało się tuż przy podłodze. Już wiedziałam, że najwyższa pora zwijać manatki, bo ta spróchniała chata nie postoi za długo. Z uniesionymi brwiami patrzyłam, jak ta całkowicie zadowolona z siebie podchodzi, nonszalanckim ruchem odkręca korek i podkłada dłoń pod odpływ. Śmierdząca ciecz przelała jej się przez palce, a gdy butelka była w połowie opróżniona, na jej palcach spoczął mały kluczyk, którego później użyła do otworzenia pozostałości z kajdanek. Odrzuciła je gdzieś na bok, wyprostowała się i spojrzała mi prosto w oczy.
- I co... zdałam?
- Nie - odparłam, otrząsając się z chwilowego zamyślenia. By nie napełniać jej szczęściem, na nowo uśmiechnęłam się w taki sposób, z którego już zasłynęłam. Aż dziw, że jeszcze nie rozwieszają plakatów w Mieście z moją złowieszczą podobizną. - To była dopiero rozgrzewka.
- Co mam jeszcze zrobić?
- Przynieś mi szmaragdowy medalion - odpowiedziałam, niemalże automatycznie. Myśląc o przeprowadzce od razu przypomniałam sobie o tym, że niedawno zgubiłam jeden ze swoich ulubionych naszyjników. Nastolatka popatrzyła na mnie nie kryjąc zdumienia.
- A gdzie go znajdę?
- To już twój problem - powiedziałam melodyjnym głosem - A, i masz dwadzieścia trzy godziny.
Ta na nowo posłała mi to spojrzenie, jakiego nie powstydziła się jedna z żab lub dorodnych karpi, a następnie pospiesznie obróciła się na pięcie i niemalże zbiegła ze schodów, potykając się na wystającej desce. Jednak nie upadła i pobiegła na zewnątrz. Przez najnowsze okno obserwowałam, jak znika mi z widoku, a następnie wzdychając zeszłam na dół. Nie miałam najmniejszej ochoty oberwać jakąś przestarzałą deską w łeb, jak jak to było ostatnio, tym bardziej, że obecnie można było uznać tę sytuację za awaryjną. Tym razem mogłam dostać nie deską, a całym sufitem. Intrygowało mnie tylko to, kto zbudował tutaj ten dom i skąd wziął do tego materiały. Stanęłam przed od dawna wyłamanymi drzwiami wejściowymi i popatrzyłam w górę. Był wyjątkowo krzywy i niedbale wykonany... nic nie wróżyło tego, aby osoba, która go zbudowała wyróżniała się jakimś szczególnym talentem architektonicznym, a co jedynie zasobem gwoździ, młotkiem oraz toną desek. Aby czymś się zająć, usiadłam na najniższym i za razem jedynym schodkiem przed dworkiem. Oparłam głowę o nadgarstku, a łokieć z kolei na kolanie. Patrzyłam w nicość, zastanawiając się, czy ta w ogóle wróci.
- Cześć... - usłyszałam nagle nieśmiały głos. Nie odwracając się za siebie mruknęłam:
- Valto, czego tutaj szukasz?
Chłopak podszedł bliżej mnie i usiadł tuż obok, obserwując mój każdy, nawet najmniejszy ruch. Zapewne zastanawiał się, co jest powodem mojego zamyślenia i na co oczekuję.
- Właściwie to niczego... dawno się nie widzieliśmy - uśmiechnął się, lecz ja to zignorowałam, nie szczycąc go nawet ani jednym spojrzeniem. Na nowo zapadła cisza, po chwili przerwana przeszywającym rykiem jednej z istot. Znudzona wciąż patrzyłam w jednym kierunku, Valto jednak drgnął poważnie zaniepokojony. Nic się nie zmienił przez ten cały czas. Wiecznie podenerwowany i przede wszystkim strachliwy. A ja głupia sądziłam, że zmądrzał.
- Co to było? - zapytał.
- Nic... Może ją zeżre...
- Ją? To znaczy kogo? - dopytywał, a jego niebieskie oczy zdawały się być tak szeroko otwarte, jakby zaraz miały wypaść z orbit.
- Taką małą, białą dziewczynkę.
- Że co?! - wykrzyknął spanikowany, a następnie wstał i wyciągnął z pochwy srebrny miecz.
- Trzeba jej pomóc!
Wygląda na to, że tym razem był nieco lepiej wyposażony, niż ostatnio. Być może to Biały Kieł wynagrodził go za naszą pierwszą i ostatnią wspólną przygodę... no chyba, że w międzyczasie czymś jeszcze zdążył się poszczycić lub zwyczajnie sam go sobie skądś załatwił. Zawsze mógł go komuś ukraść, choć szczerze w to wątpię, bacząc na jego dobre serce. Teoretycznie gdybyśmy poznali się kilka lat wcześniej, można byłoby nas uznać za najlepszych przyjaciół o identycznym zachowaniu oraz zainteresowaniach. Jednak czas i doświadczenie zmienia więcej, niż by się początkowo zdawało. Z wiekiem możemy rozstać się z rzeczami, bez których niegdyś nie wyobrażaliśmy sobie życia.
- Uspokój się, przyszła tu z własnej woli, a jeśli zginie, to nie moja wina. Jest totalną wariatką i ja za nią nie odpowiadam - odpowiedziałam. Popatrzył na mnie w osłupieniu, opuszczając swój ciężki, dwuręczny miecz.
- Ale... jak to? Nie pamiętasz naszego układu? Nie możesz tutaj nikogo zabijać.
Wzruszyłam ramionami.
- Ja jej nie zabijam, tylko ona sama się naraża. Jeśli tam zginie, ja nie będę miała na to wpływu. Uparła się, przylazła, więc nie będę jej wyganiać.
- No to jak mi to wytłumaczysz, że tak nagle tutaj przyszła? Skąd spadła? Z Księżyca? - zaśmiał się wciąż podenerwowany. Bardzo nieostrożnie wbił klingę miecza tuż obok swojego sandała, o mały włos nie rozcinając sobie dużego palca. Obecnie jego broń najwidoczniej pełniła funkcję podpórki.
- Wlazła za mną przez portal, narzekając, że koniecznie chce mieć na własność Posłańca Mroku - mówiąc to, pokręciłam głową, wciąż nie mogąc pojąć jej wyjątkowo dziwacznego rozumowania - To z góry jest skazane na klęskę.
Valto po chwili zastanowienia przyznał mi rację.
- Czyli po prostu na nią czekasz? - zapytał.
- Zgadza się. Jeśli nie przyjdzie za kilkanaście godzin, oznacza to, że posłużyła za obiad moich podwładnych.
Niebieskowłosy zaśmiał się pokrótce. Posłałam mu rozgniewane spojrzenie, które zdawało się pytać, co go aż tak śmieszy.
- Czyli będziesz tak bezczynnie siedzieć przez nie wiadomo ile?
- Nie... w międzyczasie pójdę na spacer, później do cukierni, na basen i kręgle.
Wybałbuszył na mnie oczy, coraz mniej zorientowany w sytuacji.
- Zaraz... macie tutaj cukiernię? I basen? Kręgielnię?
- No jasne - odpowiedziałam z ironicznym uśmiechem. Był większym głąbem, niż się spodziewałam.
- Pozwolisz mi się tutaj wprowadzić? - zapytał, na co ja o dziwo wybuchnęłam zdrowym śmiechem. On za to nie wiedział, o co mi chodzi, lecz również odpowiedział tym samym.
Po upływie kilkunastu minut spędzonych na beztroskiej pogawędce z Valto, który był ostatnią osobą, od którą darzyłam zaufaniem, usłyszałam niespodziewanie trzepotanie skrzydeł gdzieś w oddali. Moje mięśnie się napięły, a ja nadstawiłam słuch.
- Też to słyszysz? - zapytał zaniepokojony, ale już chwilę później z impetem, kilka metrów od nas wylądował kilkudniowy Posłaniec Mroku, nieostrożnie uderzając długim ogonem w już sypiącą się ścianę chaty. Ta niebezpiecznie się zachwiała, więc pierwsze co zrobiłam, było chwycenie chłopaka za nadgarstek i ucieczka od budynku. W ostatniej chwili zdążyliśmy się uratować. Deski runęły na ziemię, a zamiast starego domu mogliśmy podziwiać istną ruinę. Moje zdumienie ustało na rzecz wściekłości.
- Masz mi to odbudować! Już!! - wrzasnęłam do przerażonej nastolatki, która siedziała na grzbiecie smoka. Ten tak jeszcze bardziej wystraszony zrzucił ją z grzbietu i najszybciej, jak tylko potrafił odleciał do matki, zostawiając ją na pastwę losu. Siedziała tak na ziemi i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Moje zaciśnięte pięści, z których buchnął czarny, ostrzegawczy ogień chyba jej uświadomiły, że nieźle mi zadziałała na nerwy, a ja mówię całkowicie poważnie.

<Yuko? W końcu się doczekałaś :I>

Od Valki "Kiedyś nadajdzie starcia czas" cz. 4 (cd. chętny)

Obudziłam się, nie do końca jeszcze odzyskując świadomość. Gdzie jestem? Tego nie wiedziałam aż do momentu, kiedy otworzyłam oczy. Zamrugałam kilkakrotnie powiekami, by zobaczyć za każdym razem tak samo ograniczony i zamazany obraz. To jednak nie był sen, a ja wciąż leżałam w wilczym szpitalu. Tym razem jednak panowała cisza. Wręcz grobowa cisza. Wszyscy musieli gdzieś wyjść, a ja zostałam sama. Po omacku zaczęłam dotykać łapami poszczególnych skał, by zorientować się, w jakiej pozycji leżę i w jaki sposób mogłabym zejść z kamienia bez szwanku. Musiałam przeturlać się w swoją lewą stronę, więc tak też zrobiłam. Wylądowałam gładko na łapach, na szczęście unikając zmiażdżenia swojego prawego boku, który najwidoczniej miałam wyjątkowo niesprawny. Wyprostowałam się, choć nie całkowicie i na wyczucie skierowałam się w stronę światła, które musiało być wyjściem od jaskini.
Nie myliłam się. Gdy tylko ominęłam ostatnią bramę wydrążonego pomieszczenia, miałam pewność, że rzeczywiście znalazłam się na zewnątrz. Wszystko było błękitno-zielone. To mogło świadczyć tylko i wyłącznie o tym, że widzę las oraz niebo... a wiatr smagający moje długie włosy mógł mówić tylko o tym, że stoję na jednym ze skalnych występów na jednej ze ścieżek prowadzących na szczyt Góry. Wzięłam głęboki wdech, zapełniając całą powierzchnię zdrowego płuca świeżym powietrzem, którego tak brakło mi podczas siedzenia w zatęchłej jaskini, a następnie przypominając sobie o tym, że lada moment lekarz mogli wrócić do pracy, skierowałam się na lewo. Tamtędy akurat z tego co pamiętałam, można było bez problemu zejść na sam dół. Dla większego bezpieczeństwa stałam się niewidoczna nawet dla bystrego, sokolego wzorku i sprawnie pokonywałam ścieżynkę usypaną drobnymi kamyczkami. Za każdym razem, gdy odnosiłam niejasne wrażenie, że kogoś mijam, zalewał mnie zimny pot. Jednak świadomość, że nie miałam co do tego pewności, a to mogło być co jedynie wytworem mojej wyobraźni, nieco mnie uspokajała. Nie przerwałam swojej wędrówki nawet wtedy, kiedy kilkakrotnie potknęłam się o wystający kamień, którego nie miałam nawet szansy dostrzec.
Kilka, może kilkanaście minut później byłam już na samym dole, stojąc na suchej, zimowej trawie. Orientacyjnie rozejrzałam się dookoła własnej osi, by uświadomić sobie, że musiałam stanąć na Wrzosowej Łące, a żeby trafić "do domu" musiałam skierować się na północ. Prędko przyspieszyłam kroku, nie zwracając na to większej uwagi, że zielsko szurające mi pod łapami mogło zwrócić cudzą uwagę. Teraz skupiłam się całkowicie na jednym celu - bezpiecznym dotarciu w miejsce, gdzie spędziłam znaczną część swojego czasu. Czasu cudownej samotności. Mijałam pierwsze konary drzew, których ułożenie znałam tak dobrze, że mogłam uniknąć bliskiego spotkania z nimi bez większego problemu. Wiedziałam, że serce Zielonego Lasu, do którego nie docierał nikt, prócz mnie i moich przyjaciół było już niedaleko. W pewnym momencie usłyszałam pewien znaczący szelest. Nastawiłam ucho, nieco zwalniając kroku. Na nowo sparaliżował mnie strach. Ktoś mógł mnie śledzić i robił to całkowicie świadomie. Kiedy się zorientował, że zwolniłam, sam się zatrzymał, by nie wzbudzić moich podejrzeń. Na nowo przyspieszyłam, tym razem niemalże będąc na granicy pospiesznego biegu. Łapa za łapą, krok za krokiem, cel jest niedaleko. Jeszcze chwila, jeszcze moment i będę na miejscu.. W moim jedynym Edenie, rajskiej dolinie, pełnej tego, co kochałam najbardziej, ale czy to zawsze była prawda? A co jeśli moja nagła zmiana zdrowotna mogła się równać z utratą poczucia własnego spełnienia?
W moich oczach zebrały się piekące łzy, gdy zorientowałam się, że to mogła być prawda. Ja tego nie chciałam. Kochałam to, ale nie wiedziałam, czy dobrze to przyjmą. Nawet jeśli byli moimi przyjaciółmi, to jednak mogłam się liczyć z ich utratą. Kompletnie nie zwróciłam uwagi na kolejny i kolejny szelest. Jeśli mnie znajdą, to trudno, stanie się. Moje prywatne miejsce już przestanie być tak tajne i zaczną tutaj uczęszczać całe hordy wilków. Nie chciałam tego, ale ta świadomość, że to prędzej czy później wyjdzie na jaw było wystarczająco bolesne. Minęłam ostatnią zasłonę stworzoną przez gęsto rosnące liście, by ujrzeć jasną polanę. Jednak nie widziałam jej piękna, które podziwiałam dotychczas każdego dnia z zapartym tchem. Teraz wszystko wydało mi się tak dziwnie puste. Nie chciałam obecności żadnego z przyjaciół. Nie chciałam, by mnie taką widzieli. Na nowo ruszyłam przed siebie i zdając sobie z tego sprawę, że jestem już na jej samym środku, moje łapy po prostu nagle się zarwały, a ja upadłam w wysoką i gęstą trawę.
Trawa na skraju łąki na nowo zaszurała, postać zbliżała się w moim kierunku. Znajdzie mnie - mówi się trudno. Jednak w połowie drogi stanęła i... patrzyła? Zastanawiała się? Mijały minuty, a ona wciąż się nie poruszyła. Obróciłam swój łeb w jego kierunku, delikatnie wychylając się zza trawy, by przekonać się, że nikogo tam nie było. A przynajmniej mój słaby wzrok nikogo nie namierzył. Dziwna sprawa... Może po prostu mi się przysnęło, a ten albo się teleportował, albo pognał do kogoś z wiadomością o nowym terenie, który sam podobno odkrył. Takie sytuacje niestety już miały miejsce. Kilkakrotnie musiałam błądzić w poszukiwaniu swojego nowego Edenu, a jako, że do tego najwidoczniej miałam wyraźny talent, w przeciągu tygodnia znajdowałam swoje nowe miejsce na świecie. Wataha dawała mi poczucie bezpieczeństwa, bycia ochranianym przed wrogiem, ale mimo to nie do końca miałam pewność, czy aby na pewno powinnam tutaj przebywać. Może powinnam spróbować skosztować życia samotnego podróżnika?
***
Chodziłam wokół krawędzi będącej granicami mojego Edenu, mojej małej, samotnej watahy, patrząc pod swoje łapy i kontrolując, czy aby na pewno na nic nie wpadnę. Mój prawy bok, już całkowicie wyleczony ocierał się delikatnie o śliskie, ale i za razem nieco chłodne liście. Pokrywała je poranna rosa, która jakimś dziwnym trafem wcale nie zdążyła wyschnąć aż do tego czasu, więc moje futro w kontakcie z nią stało się mokre, tak samo jak łapy. Minęło kilka miesięcy, ja już przywykłam do tego, że niemalże nic nie widziałam. Moją pierś przecinała mała blizna, będącą pamiątką po spotkaniu z człowiekiem, którego z całą pewnością już nigdy więcej nie miałam zamiaru spotkać na swojej drodze... Teraz byłam w swoim własnym miejscu, którego nie odwiedzał nikt, prócz mnie... szczerze powiedziawszy ja właściwie tutaj mieszkałam. Jak później sama się zorientowałam, postać, która któregoś razu weszła na mój teren nie mogła być wilkiem. Bacząc po zostawionych po sobie śladach, była to istota dwa razy większa i nie pojawiła się tam jeden raz... jednak nie wchodziła mi w drogę, a co jedynie się przyglądała. Nie mam zielonego pojęcia, cóż to może być, lecz nie starałam się nigdy w to wnikać. Najważniejsze, że nie doniosła nikomu o moim położeniu, dzięki czemu nawet wilki, które mnie pilnie poszukiwały, nie odnalazły mnie w gąszczu gęstych liści.
- "Gdzieś wśród liści jest inny świat,
gdzie płaczu i bólu nie zaznał brat.
Ten jednak stoi, krzyczy nam w twarz,
twierdząc, że w nienawiści ich spłonie noc.
Ziemi krwią zroszonej nam nie brak,
Nadejdzie dzień, kiedy ten świat
spłonie w mych oczach, zginie ot tak.
Nikt nie spamięta tego dnia, martwych
lasów, dolin, krajów, to martwy świat..." - nuciłam słabym, ale i za razem całkiem melodyjnym głosem. Po ostatniej linijce zatrzymałam się w miejscu i zamknęłam oczy. To wszystko się skończy. Mój świat, ich świat. Wszyscy pójdziemy w niepamięć. W tę okrutną i bezwzględną niepamięć. Nagle, jak na zawołanie usłyszałam odległe wycie. Było ono tak donośne, że ptaki siedzące na drzewach zerwały się do lotu. Widząc to, cofnęłam się o kilka kroków. Niedobrze. Odpowiedziały mu inne głosy, wszystkie tak samo bolesne, ale i za razem pełne siły... to mogło znaczyć tylko jedno. Poczułam nagłą trwogę, choć doskonale wiedziałam, że to prędzej czy później się stanie. Musiałam się stawić w wojsku, jednak zbyt bardzo się bałam. Zesztywniałam i po prostu patrzyłam pustym wzrokiem przed siebie. Świat stawał się coraz bardziej ciemniejszy, bardziej niewyraźny. Nie wiedziałam, z kim mogliśmy rozpętać wojnę, lecz pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy była Wataha Asai. Moje serce ścisnęło się z bólu. Tata. Najodważniejszy wilk, jaki miał okazję zamieszkiwać te tereny. Poświęcił swe życie dla dobra pozostałych. Dla dobra Kiiyuko, swojej prawdziwej przyjaciółki. Teraz powinien się powstydzić własnej córki... o ile w ogóle ją pamięta. Spuściłam łeb, a wzdłuż mojego pysku popłynęły dwie słone łzy i skapnęły z krańca mojego nosa do wysokiej trawy. Nie miałam w sobie choćby odrobiny siły. Nawet Sohara była wytrzymalsza ode mnie. Ta, która nie była spokrewniona ze słynnym Alexandrem. Ja byłam uosobieniem wstydu.
Na roztrzęsionych łapach skierowałam się do wierzby powykręcanej w najwymyślniejsze kształty i to pod jej mackami ukryłam się z nadzieją, że nikt mnie nie dostrzeże. Nie zamierzałam się nigdzie ruszać. Wtedy dostrzegłam ruch. To znowu ta istota. Zaczęła iść w moim kierunku. Podeszła na taką odległość, na jaką nie była zdolna dotychczas. Patrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami, choć wiedziałam, że i tak prócz plamy kolorów nic więcej nie zobaczę.
- Witaj Valko - usłyszałam w swojej głowie. Skuliłam się jeszcze bardziej, a po moich policzkach zaczęło spływać coraz więcej łez. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Bałam się teraz wszystkiego i wszystkich, bez względu na rasę.
- Proszę, wstań i idź do innych. Bez ciebie ta wataha może umrzeć.
Leżałam tak w bezruchu i po prostu patrzyłam na dziwne zwierzę z pięknym, zdobionym porożem na głowie. To musiał być legendarny xeral. Innej opcji nie widziałam. Nie odpowiedziałam mu, tylko po prostu na niego patrzyłam. Nie wiedziałam, co zrobić.
- Twój ojciec zapewne jest z ciebie dumny. Jesteś jego córką, a rodzic który nie wspiera dziecka nie jest godzien tego mienia. Uwierz mi na słowo. Znałem go i to doskonale i wiem, że pod powłoką nienawiści tak naprawdę wciąż cię kocha. Wyzwól jego duszę z okrutnego ciała. To będzie dla niego nieoceniona przysługa.
Podkuliłam jeszcze bardziej ogon. Xeral uniósł swoją dostojną głowę, posłał mi ostatnie spojrzenie, a następnie odwrócił się i z gracją odszedł. Zaniosłam się kolejną falą płaczu. Miał rację, ale byłam zbyt bezbronna, by zrobić to, co każe...

<chętny?>

Uwagi: brak

Od Vanessy "Identyczna" cz.2 (cd. Astrid)

Uścisnęłyśmy sobie łapy.
- Może pomogę ci coś upolować? W końcu to przeze mnie uciekła ci sarna - zaproponowała Astrid.
- Jasne, dziękuję - rzekłam. Przeszłyśmy się kawałek, bacznie węsząc i rozglądając się dookoła. W końcu dostrzegłyśmy młodego jelenia. Miał olbrzymie poroże i kulał na jedną nogę. W tym samym momencie, ja i wadera obok mnie wystartowałyśmy. Jeleń zaczął uciekać, ale nie miał żadnych szans, ponieważ biegł wolno. Noga utrudniała mu ucieczkę. Już chwilę później go złapałyśmy. Wbiłyśmy zęby w jego krtań, pozbawiając go życia.
Dziesięć minut później w tym miejscu leżały już tylko kości. Obtarłam pysk.
- Pójdziemy gdzieś? – zapytałam siedzącej obok mnie wadery.
- Tylko gdzie?
- Hm… Ostatnio, gdy byłam w Mieście widziałam plakat. Pisało na nim że dzisiaj jest jakiś teatr, czy coś w tym stylu – rzekłam.
- Tylko skąd my weźmiemy pieniądze? – zamarudziła Astrid.
- Mam swoje sposoby – aura tajemniczości mnie spowiła. As już o nic więcej nie pytała. Najwyraźniej zdała się na mnie.
Przemieniłyśmy się więc w ludzi i swobodnym krokiem zaczęłyśmy iść przez las. W pewnym momencie trafiłyśmy na taki jego fragment [lasu], że wokół było wręcz czarno. To dlatego, że wszędzie było pełno drzew. Szłyśmy w miarę normalnie, ale później…
…Nie odpuszczę, dopnę swego…
Te ciche słowa, w moich uszach zabrzmiały jak krzyk.
- Co? – przystanęłam. – Słyszałaś to?
- Co miałabym słyszeć? Tu jest cicho jak w grobowcu – mruknęła Astrid. Wzdrygnęłam się. Przecież ja naprawdę słyszałam te słowa!
…Ciało za ciałem, poleje się krew, lecz ja nie odpuszczę, póki jej nie…
Dalsze słowa przerwało głośne skrzypnięcie.
- Astrid? – szepnęłam. – To już musiałaś słyszeć.
- Uspokój się. Coś ci się przywidziało – dziewczyna nadal zachowywała się normalnie.
- Może jednak stąd idźmy… - byłam już naprawdę przerażona.
…Podchodzę powoli, zaraz złapię ją, i domknę nasz zewnętrzny krąg…
Zignorowałam te słowa. Postanowiłam uwierzyć, że to tylko moja wyobraźnia.
…Łapię, wspinam się…
To wyobraźnia! To wyobraźnia! – krzyczałam w myślach.
…Bo pakt zapieczętować chcę…
Zacisnęłam powieki. Wydałam z siebie ostry krzyk.
…Jej dusza, odsprzedana diabłu, do piekła rwie się, zaraz jej ciało, przejdzie transformację…
Dziwna biała para zaczęła otulać mnie i Astrid. Dziewczyna jednak, jakby jej nie widziała, szła dalej.
- Uciekajmy – mój głos dziwnie brzmiał. – Szybko.
- Ależ czemu?... – z jej gardła wydobył się ochrypły głos. – Nie chcesz się z nami pobawić…?
Odwróciła się w moją stronę. Odskoczyłam, widząc jej białą sukienkę pobryzganą krwią. Jej wyłupiaste, czerwone oczy. Białą pianę wydobywającą się z ust…
- Kim ty jesteś? Kim jesteś?! – wrzasnęłam. Ona zaczęła diabolicznie chichotać. Wokół pojawiały się coraz to dziwniejsze postacie, z powykręcanymi członami, pobryzganymi krwią.
Zaczęłam uciekać, postacie goniły mnie coraz szybciej, w moich uszach pobrzmiewały upiorne krzyki…
***
- Van? Van, co się dzieje?! – nad sobą ujrzałam Astrid. Krzyknęłam i już chciałam uciec, gdy zobaczyłam, że to normalna As. Byłyśmy w lesie, jednak nie było żadnej mgły. A wokół nas było bardzo jasno. Siedziałyśmy na małej polance.
- Szłyśmy sobie, a ty nagle upadłaś i zaczęłaś wrzeszczeć. Nie mogłam cię uspokoić… - szepnęła roztrzęsiona dziewczyna. – Wyglądałaś jak… jak…
Spuściłam głowę, a ona spojrzała na mnie dziwnie.
- …opętana - dokończyła. – Od jak dawna?!
- Od pół roku – westchnęłam żałośnie. – Proszę, pomóż mi. Ja nie chcę skończyć tak jak większość mojej rodziny… Wykończeni tą klątwą, ciążącą na nas od wieków… Zabierz mnie do jakiegoś specjalisty, błagam. Ja chcę… ja chcę żyć…
Rozszlochałam się na dobre.

<Astrid?>

Uwagi: brak

Od Kirke "Spacer na dwóch nogach" cz.4 (c.d Mizuki)

Było dla mnie lekkim zaskoczeniem to, że jako pierwsza musiałam opowiadać o sobie... Ale mówi się trudno. Trzeba to trzeba.
- Więc... jestem Kirke. Za niedługo mam dwa lata... i... - nie wiedziałam za bardzo co powiedzieć. Co taka mała wadera jak ja ma coś do mówienia? Nie ważne... 
- I... Jestem dobra z roślin. Może nie znam nazw, ale dobrze robię leki, maści... I... Nie wiem... nie mam o czym rozmawiać... - odparłam i wróciłam na miejsce. Lekcja obrony była dość ciekawa, ale nie, aż tak. Po tym, Shayle, Shiro i Yuki opowiedziały też o sobie, a Mizuki zaczęła prowadzić lekcje obrony.
- Na początku musicie pamiętać, że trzeba obronić watahę. Jeśli jesteście w trudnej sytuacji postarajcie się odwrócić strony - odparła i zaczęliśmy dobierać się w pary. Ja byłam z Shayle. Obie atakowałyśmy i unikałyśmy ataków.
- Pamiętajcie, bitwa nie jest nigdy fer - powiedziała i mnie podhaczyła ogonem - musicie być czujni - odparła.

****

 Kiedy skończyła się lekcja podskoczyłam w głąb lasu, gdy nagle ktoś przytrzymał mój ogon, odwróciłam się i zobaczyłam Mizuki.
- O... Hej... - powiedziałam nieco nerwowym głosem. Nie chce jej denerwować... - Coś zrobiłam? Przepraszam... - rzekłam i moje uszy oklapły.
- Nic nie zrobiłaś - rzekła, a ja popatrzyłam na nią lekko nie dowierzając - Chce żebyś mi opowiedziała o sobie. Jak dotarłaś, skąd jesteś - rzekła. Trochę mnie to zdziwiło, ale jak prosi... to chyba mogę.
- No... - popatrzyłam za nią - wszystko zaczęło się w tamtym lesie - wskazałam łapą i poszłyśmy obie w tą stronę - Była piękna noc. Księżyc towarzyszył mi każdej nocy, więc nie byłam sama... Aż nie wylądowałam w mrocznym zakątku lasu. Wadera... z dość dziwnym wyglądem i okropnym charakterem uratowała mnie przed cieniami... tak tu trafiłam... - rzekłam, a Mizuki popatrzyła na mnie zagadkowo.
- Teraz... szukam odpowiedzi - kontynuowałam - szukam kim jestem... żeby się dowiedzieć kim jestem i kim są moi rodzice... - mówiłam dalej.
- Nie wiesz kim są twoi rodzice? Ani skąd pochodzisz? - dopytywała Mizuki.
- Nie... nie pamiętam ich. Jedynie kogo teraz mam, to Rivena - powiedziałam.
- Rivena? 
- Mojego... a la przyjaciela, który nie chce się odczepić - powiedziałam i Riven zaczął mówić szumami - właśnie się z tobą przywitał.
- On tutaj jest? Cały czas? - pytała dalej.
- Tak. Pomaga mi, ale nie umiem czasami być cicho.
- Czemu nie mówisz nikomu? 
- Uwierzyłabyś mi, gdyby się nie odezwał? - spytałam twierdząco.
- Fakt. Nikt, by ci nie uwierzył - rzekła i popatrzyłam na zachodzące słońce kończąc temat. 
- A... jakie masz zainteresowania? - spytała przekrzykując ciszę.
- Jak na razie żadne... - odparłam - Mocy nie mam, a wszyscy moi znajomi już odnaleźli swoje umiejętności... - powiedziałam i moje oczy zaiskrzyły przez chwilę niebieskim światłem - tylko ja... nie odkryłam siebie... przez całe życie jedynie kto był przy mnie... - popatrzyłam w nocne niebo - to księżyc. Jedyna mocy nie mam... jestem normalnym wilkiem. Bez mocy. Nie jestem wyjątkowa, tylko normalna - popatrzyłam na chmurę która była moim celem i zapadła cisza.
- Mizuki... - powiedziałam zagłuszając ciszę.
- Co? 
- Masz jakiś pomysł, by wejść na tamtą chmurę? - spytałam wskazując na chmurę.

<Mizuki?>

Uwagi: brak