Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Od Joela "Zbyt wiele obowiązków"

Grudzień 2020 r.
Nie miałem zbyt wiele obowiązków. Przynajmniej tak mi się wydawało. Najbardziej uciążliwe były te dyżury polowań rano i wieczorem. Chciałem się czym prędzej pozbyć tej roboty, choć męczyłem się z nią od samego początku członkostwa w stadzie. Był niedobór łowców, to fakt, lecz nie radziłem sobie z tym do końca dobrze. Nie sprawiało mi to przyjemności, ciążyło, a niekiedy i nawet zwyczajnie obrzydzało. Praca konkretnie fizyczna nigdy nie należała do moich mocnych stron. Wolałem poleżeć, pomarzyć, spisać swoje myśli i później spróbować zobrazować je grą na gitarze.
Przeszkadzało mi to też dlatego, że nie mogłem przez to dostawać większej ilości zleceń do ludzkiej pracy. W końcu byłem wpisany na listę roznosicieli ulotek, ale przez dyżur polowań musiałem odmówić, by robić to jak zazwyczaj rano. Za poranne spacerki dostawało się najwięcej grosza.
Lubiłem grywać wieczorami na dworcach, wtedy kręciło się sporo dość zmęczonych ludzi, którzy wiele dawali za umilenie choćby tych kilku minut poświęcanych na przejście przez tunel. Bywali wyjątkowo litościwi pod względem dawanego mi wynagrodzenia za grę. Teraz musiałem zadowolić się próbą zarobku po południu. Wówczas co prawda bywało tam więcej ludzi, ale znaczna część z nich spieszyła się z pracy do domu i nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi.
Jedynie sprzątanie w kawiarni nie było dla mnie problemem. Dyżury przypadały mi na godzinę późniejszą niż polowania wieczorne, więc mogłem przybyć bez martwienia się o to, że ktoś będzie ubolewać nad moim brakiem. Niekiedy nawet decydowałem się na zostanie po pracy we własnym mieszkaniu, byleby móc zdrzemnąć się na swoim wygodnym łóżku i zjeść ciepły, smaczny posiłek. Może kiedyś zaproszę kogoś, by pokazać mu moje marne zdolności gotowania? Moim skromnym zdaniem nawet przesolona jajecznica była lepsza od sarny z wyprutymi jelitami, w dodatku brudnymi od ziemi.
Tego dnia postanowiłem przyjść do swojego skromnego (urządzonego raczej po męsku) mieszkanka przed zebraniem się do kawiarni. Usiadłem na plastikowym krzesełku przy stoliku w kuchni i splotłem palce. Zamyśliłem się. Sam nie wiedziałem dlaczego.
Wiele się wydarzyło w ostatnim czasie. Poznałem kilka, może i nawet kilkanaście nowych osób, dowiedziałem się o istnieniu rzeczy, o których istnienie nigdy bym nie podejrzewał świata. Przez tempo swojego życia rzadko kiedy miałem okazję się nad tym lepiej zastanowić. Nad sensem tych wszystkich wydarzeń, patrząc pod kątem mojej logiki jeszcze sprzed kilku lat.
Zerknąłem na zegarek wiszący w kuchni. Musiałem się już przebrać i zbierać się do wyjścia. Westchnąłem pod nosem i wstałem z krzesełka. Miałem ochotę siedzieć dalej tam, gdzie siedziałem. 
Prawdę powiedziawszy im dłużej męczyłem się ze zbyt dużą ilością zajęć, tym bardziej wyprany z ambicji się czułem. Czy jakiekolwiek kiedykolwiek miałem? Pewnie tak. Miałem. Westchnąłem. Zatem to tak czują się ludzie zapracowani... - pomyślałem, sięgając z szafy po pierwszy lepszy, odrobinę znoszony T-shirt, bluzę i spodnie. W końcu podczas sprzątania zawsze mogłem się ubrudzić.
Wyszedłem z mieszkania z myślą, że kiedyś było lepiej. Może i brzmię jak stary dziad, ale jeszcze latem tego roku czułem się jakbym miał więcej czasu i chęci do życia. Może to praca mnie tak przytłacza, może powinienem zrezygnować z części rzeczy? Na samą myśl odmówienia komuś przysługi poczułem się gorzej. Nienawidziłem tego robić.
Nim dotarłem na miejsce, kupiłem sobie napój gazowany. Miał smak cytrynowy, całkiem go lubiłem. Przynajmniej ostatnimi czasy wyjątkowo mi przypadł do gustu. Prawdopodobnie niebawem zmienię zdanie.
- Hej, Joel! - przywitała się promienna jak zwykle Stacey. Opierała się o ladę wewnątrz zamkniętej już, dość przestarzałej kawiarenki. Bladożółta farba odpadała z niektórych ścian, przebarwień od kawy nie dało się domyć już na wielu białych płytkach. Krzesełka trzeszczały, drewniane stoły się chwiały. Tutaj również przydałby się remont... ale przynajmniej mają dobre ciastka i kawę - pomyślałem z rezygnacją - Jak tak dalej pójdzie, całkiem stracą klientów i zbankrutują...
- Cześć - odparłem, ściągając kurtkę i wieszając ją na wieszaku tuż przy wejściu.
- Chłodno dzisiaj, nie? - zapytała, odchodząc od lady. Tradycyjnie miała zamiar zostawić mnie samemu sobie, jedynie skazując na okazjonalne natrafienie na właściciela. Zdawała się być sympatyczną osobą, szczególnie z tą burzą niesfornych, krótko ściętych loków. Do teraz nie wiedziałem, czy jest naturalnie ruda, czy też pofarbowała niegdyś włosy.
- Zima idzie - Zaśmiałem się lekko. Wyciągnąłem z kieszeni kluczyki od schowka i zbliżyłem się do niego, by stamtąd wydostać sprzęt do sprzątania.
Stacey w tym czasie zgarnęła swoje kluczyki z lady i zbliżyła się do mnie na palcach. Kiedy wyciągałem wiadro i mop, cmoknęła mnie w policzek. Obróciłem się do niej, odrobinę zaskoczony. Uśmiechała się figlarnie.
- A to za co? - zapytałem. 
- Tak sobie - Wzruszyła ramionami, wciąż szeroko się uśmiechając. Nim zdołałem zapytać o cokolwiek więcej, popędziła do wieszaka, zgarnęła swoją kurtkę i biegła z kawiarni. Nadal zdezorientowany patrzyłem w ślad za jej drobną sylwetką. Wyraźnie odznaczała się na tej cienkiej, ale jednak białej powłoce śniegu, która od rana stale pokrywała ulice, oraz cały las. W końcu zniknęła za rogiem jakiegoś blokowiska.
Westchnąłem, nie bardzo wiedząc, co o tym sądzić i nerwowo przeczesałem kilka razy włosy. Mimo, że już sobie poszła, nadal czułem się dość niezręcznie.
Po chwili namysłu postanowiłem czym prędzej zabrać się do pracy. Nalałem do wiadra wodę, dolałem płynu do podłóg i zabrałem się za zamiatanie, a później i mycie. Wykonywałem zamaszyste ruchy, wprawione już od dawna. W końcu pracowałem tu od dobrego roku i pięć razy w tygodniu musiałem wykonywać zbiór dokładnie tych samych czynności.
Gdy podłogi schnęły, zabrałem się za ścieranie kurzów za ladą oraz na wszelakich półkach i półeczkach, które się tam znajdowały. Nim skończyłem, było już sucho. Wtedy umyłem mopem również rejon w okolicach lady i pościerałem stoliki. Zdecydowałem jeszcze o przemyciu ramek kilku obrazów, które nie pasowały zbyt dobrze do wystroju. O ile można było mówić tu o istnieniu jakiegoś wystroju.
Kiedy skończyłem pracę, usiadłem na jednym ze sfatygowanych krzesełek i podziwiałem efekt. Prócz zapachu umytej podłogi z akcentem płynu do ścierania kurzy raczej nie było widać szczególnej różnicy. Prawdopodobnie byłaby dostrzegalna dopiero po kilku dniach zaniedbywania moich obowiązków...
Po chwili odpoczynku zdecydowałem umyć jeszcze kilka sprzętów w kuchni. Nie przepadałem za tym, ale ktoś musiał się i tym zająć. Cieszyła mnie myśl, że mogę zadbać o "bezpieczeństwo" klientów. Ja sam nie chciałbym jeść w jakimś miejscu, mając świadomość, iż kuchnia jest pogrążona w brudzie i chaosie.

Od Gai "Ucieczka"

Listopad 2020 r.
Oczy postanowiłam otworzyć dopiero wtedy, gdy wilk mnie puścił. Zdziwiona spostrzegłam, że jestem w zupełnie innym miejscu. Nie w lesie, nie w norze, tylko... w posłaniu. W domu, i to ludzkim. Mama dużo opowiadała mi o ludziach, między innymi o tym, że są bardzo nieprzewidywalni, a czasem nawet źli. Ta rodzina raczej nie wydawała się zła, wręcz przeciwnie. Gdy rozglądałam się na boki, mieszkająca tu dziewczynka zawołała:
- O, zobacz, mamo, ten dziwny zwierzak się obudził!
"Co za zwierzak?! Jestem magiczną wilczycą a nie dziwnym zwierzakiem!" pomyślałam.
- Ciekawe jaki to w ogóle zwierz.... - Zamyślił się tata.
- Z wyglądu jest wilkiem, a z charakteru to psem, bo nie boi się ludzi - Dopowiedziała mama i kazała Amelce (dowiedziałam się, że tak ma na imię dziewczynka) iść już spać, bo jest już późno. Ja zrobiłam to samo.
**********
Rankiem obudził mnie straszny zgiełk panujący przed pójściem dzieci do szkoły. Amelka zapomniała pracy domowej, a przez to mama zapomniała zamknąć drzwi na klucz. Poczekałam aż wszyscy odjadą i zaczęłam się przygotowywać do... ucieczki. W końcu zebrałam siły, wstałam i przysunęłam do drzwi pudełko po butach Amelki, z których już wyrosła i usiadłam na nim kombinując jak tu by skoczyć na klamkę.
Myślałam tak i myślałam, aż wymyśliłam. Jak to zrobić? Po prostu skoczyć i tylnymi łapami ustać na klamce, a przednimi lekko odepchnąć drzwi.
I voilà! Byłam na zewnątrz. Czym prędzej zaczęłam szukać furtki lub dziury w płocie, przez którą można się przecisnąć. Znalazłam i to, i to, ale najpierw spróbowałam z furtką. Zrobiłam to samo co z drzwiami, ale nie wyszło. Teraz kolej na plan B. Udało się, tyle, że musiałam nieco poszerzyć dziurę. Gdy cała znalazłam się po drugiej stronie płotu zaczęłam biec.
Biegłam tak samo jak wtedy, gdy uciekałam przed ogniem, czyli gdzie pieprz rośnie. Mama mówiła mi, że oprócz ludzi niebezpieczna jest również jezdnia, dlatego trzymałam się od nie z daleka, lecz jednym razem musiałam przez nią przejść na skrzyżowaniu. Zrobiłam to szybko, jednak gdy ujrzałam samochód w oddali przestraszyłam się myśląc, że to coś mnie zaraz zje. Niewiele myśląc umknęłam tuż, tuż, przed samochodem.
- Uff... Jaka ulga! - Powiedziałam do siebie. 

Uwagi: Brak daty, źle zapisany tytuł. Wypowiedzi pisze się od nowego akapitu, a myśli nie są oznaczane od myślnika. Cudzysłowie (które pisze się za pomocą cudzysłowie, a nie przecinków) lub kursywa owszem, ale nie myślnik. "Włala" pisze się "voilà", a nie "vuala" (polecam dla upewnienia się w pisowni zerkać w Google).
Nie wiem, czy opowiadanie jest częścią dłuższej serii, bo przez brak odpowiednich oznaczeń w wersji oryginalnej nie mam żadnej wskazówki. Końcówka jednak mówi jakby o urwaniu w pewnym momencie akcji, to znaczy, że powinna pojawić się kontynuacja. Właśnie by uniknąć takich niedomówień należy pilnować tytułów.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Od Joela "Renowacja" cz. 1 (cd. Magnus)

Listopad 2020 r.
Strasznie dziwnym uczuciem była świadomość, że wbrew temu jak to wyglądało zwykle, w tym roku im chłodniej było, tym częściej przebywałem na dworze. Wyjątkowo nie przeszkadzał mi ziąb i chłód, miałem wręcz wrażenie, że się tutaj zahartowałem przez te niecałe dwa miesiąca i nie odczuwałem aż tak zimna. Jakby było tego mało, to ku swojemu zaskoczeniu zauważyłem, że całkiem mi się tutaj podobało. Prawdopodobnie przyczyniło się do tego świeże powietrze i bliski kontakt z naturą. Od zawsze ciągnęło mnie do parków, lasów, spokoju z dala od zgiełku miast... Teraz miałem okazję spełnić swoje młodzieńcze marzenie o zamieszkaniu w dziczy. Co prawda nie było tak, jak sobie to wymarzyłem, bo nie mieszkałem pod namiotem, mając do dyspozycji niewiele ponad scyzoryk, kawałek sznura, kilka rondelków i konserw, latarki, śpiwór, bidon na wodę... Może niegdyś uda mi się dogadać z kimś, by tak zrobić? Kto wie?
Tego dnia udałem się do Parku. To smętne o tej porze miejsce w jakiś sposób mnie zauroczyło. Dość interesująca kombinacja ogrodu, być może punktu widokowego wybudowanego przez ludzi, który został przejęty przez dzicz. Niektórzy twierdzą, że miejsce to powstało z rąk elfów, ale jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Podobnie sprawa się miała z biblioteką. Co prawda jeszcze nigdy w niej nie byłem, ale w elfy nie wierzyłem. Mieszkańcy tego stada również przyznawali, że nigdy żadnego nie spotkali. Być może mówiono tak na podstawie zwykłych legend...
Nagle usłyszałem zbliżające się kroki. Nie za wysokie obcasy stukały o wilgotne jeszcze kamienne stopnie prowadzące do Parku. Obróciłem w tę stronę głowę, mrużąc oczy. To musiał być człowiek, zatem szukałem dość wysokiej, pionowej sylwetki. Zdarzało mi się tu widywać ludzi, którzy okazywali się być po prostu mieszkającymi tutaj wilkami w innej postaci.
Wypatrzyłem nie za wysokiego mężczyznę. Przede wszystkim w oczy rzucił mi się rozwiany brązowy szal oraz jasny płaszcz. Ręce miał włożone w kieszenie. Kolejną cechą szczególną były dla mnie okulary. Wilk z wadą wzroku, ciekawe - pomyślałem z lekkim rozbawieniem. Nie sądziłem, bym widział go kiedykolwiek wcześniej. Albo był nowy, albo go nie miałem okazji spotkać. Bądź zwyczajnie widzieliśmy się wyłącznie w formie wilczej, która nie przypomina w żadnym stopniu jego dwunożnej wersji.
Raczej mnie nie zauważył, bo wzrok miał wbity w schody. Był wyjątkowo zamyślony, skupiony na swoim równym kroku. Już otworzyłem usta, by się przywitać, ale wtedy się poślizgnął na mokrym stopniu. Mimo złapania równowagi, nie wyglądał na zachwyconego z tego powodu, gdyż ubrudził sobie buty. Wtedy podniósł głowę, zapewne z zamiarem sprawdzenia, ile jeszcze drogi mu pozostało, kiedy zobaczył mnie. Siedziałem na kamieniu tuż przy wejściu do Parku i machałem do niego przyjacielsko.
- Dzień dobry! - powiedziałem dostatecznie głośno, by mnie usłyszał. Uniósł brwi w geście zaskoczenia.
- Dzień dobry... - odpowiedział zmieszany.
Ja również byłem w formie ludzkiej, jednak w mniej wyszukanych ubraniach niż on. Zdecydowałem, że jeśli chodzi o przebywanie w watasze, to szczególnie w sezonie, kiedy łatwo ubrudzić sobie przynajmniej buty, warto zaopatrzyć się w najbardziej zniszczone rzeczy jakie mam, żeby w razie podarcia nie było mi ich szkoda. Poznosiłem je do przydzielonej sobie jaskini. Nie była to imponująca kolekcja, szczególnie, że połowa była wiecznie w praniu w moim mieszkaniu w Mieście, ale zdecydowanie przydatna. Tego dnia miałem złotą kurtkę, zbyt duże spodnie i mocno sfatygowane trapery. Całe były pokryte grubą warstwą błota. Widok musiał być dość żałosny, ale nie wątpię, że reszta członków stada albo ignoruje ubiór, albo zdołała się domyślić o powodzie przyodziania tak komicznego kompletu.
Nieznajomy przyspieszył kroku i już zaraz znalazł się na terenie Parku. Zdawał się mnie ignorować, krążył bezcelowo, z wymuszonym zainteresowaniem podziwiając wyschniętą od dawna fontannę czy wyniszczone grządki kwiatów. Miałem za to okazję popodziwiać profil jego twarzy. Z lekkim zaskoczeniem zaobserwowałem, że może być mniej więcej w moim wieku. Tym bardziej zaintrygował mnie ten człowiek... czy raczej wilk. Lub wilkołak. Do teraz nie odnalazłem właściwego określenia na naszą rasę.
- Masz jakiś problem? Wyglądasz jakbyś wolał, by to miejsce było puste, bo nadaje się do rozważań.
Gwałtownie obrócił się w moją stronę. Patrzył na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem. Uniosłem dłonie w obronnym geście.
- Wybacz, nie miałem na myśli niczego złego. Po prostu... Niektóre osoby mają jakieś kłopoty, ale brakuje im kogoś do wygadania się. Może i się nie znamy, ale zapewniam, że i tak nie miałbym co z takimi informacjami zrobić.
Patrzył na mnie jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym powiedział nie całkiem chętnie:
- Tak, mam problem.
Uniosłem brwi mile zaskoczony. Jednak nie uznał mnie za wariata.
- Zatem... Jeśli chcesz komuś o tym opowiedzieć, to słucham.

<Magnus?>

Od Navri "Jestem młodsza, ale nie gorsza" cz. 10

Styczeń 2020 r.
Tym razem to Yuki się spóźniała, nie my. Właściwie to nie tylko Yuki, ale i również Aoki, Moone i Winteren - musieli się z nim zaprzyjaźnić i razem wagarować. Sądzę, że albo uznał, że już wszystko potrafi, a nasz poziom jest żałośnie niski, albo po prostu poddał się ich manipulacji, sądząc, że każdy ze szczeniaków w naszym stadzie postępuje tak jak one. Spodziewałam się w każdym razie po nim większej porządności. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, by się rozchorował i dlatego nie przybył na czas.
- I co o tym sądzicie? - odezwał się Shen, kiedy siedzieliśmy już nie wiadomo którą minutę w całkowitym milczeniu.
- O czym? - zapytała zdezorientowana Torance.
- O tym, że Yuki nie ma, rzecz jasna! - oznajmił triumfalnie.
- Może zaspała? Każdemu się to może zdarzyć. Ona też wilk - Wzruszyła ramionami.
- Też wilk? Czasem ma co do tego pewne wątpliwości - wymamrotał basior. Torance posłała mu karcące spojrzenie.
- Shen, to było niemiłe.
- Ona też jest niemiła! - zbuntował się.
- Ostatnio nie aż tak - dodałam jakby od niechcenia. Shen i Torance byli początkowo odrobinę zbici z tropu, choćby dlatego, że nie odzywam się nazbyt często. Na szczęście szybko się otrząsnęli.
- Obiecywała nam polowanie na potwory, a nadal go nie było - nie chciał ustąpić Shen.
- Czekałam na odpowiednią okazję - odezwał się doskonale nam znany głos w akompaniamencie szurania liśćmi. Gwałtownie się odwróciliśmy. Zza krzaków wyłaniała się nasza nauczycielka. Kątem oka widziałam, że Shen właśnie spalił się ze wstydu.
- A... co rozumie pani przez "odpowiednią okazję"? - zapytała zaintrygowana Torance.
Na pysku Yuki pojawił się paskudny uśmieszek.
- Brak Aoki i Moone. Mogłyby nam zepsuć atak.
Przyznała to. Naprawdę to przyznała. Nie lubi ich - myślałam, wbrew sobie bardzo zaskoczona z takiego toku wydarzeń. Torance była w głębokim szoku, Shen za to tradycyjnie był uradowany.
- Czyli pójdziemy teraz polować potwory? - ucieszył się basior. Nauczycielka potaknęła.
- Pójdziemy do Mrocznego Lasu, więc lepiej miejcie się na baczności. Gdy zauważycie coś niepokojącego, od razu mi powiedzcie.
Moi towarzysze pokiwali szybko łbami i ruszyli w ślad za Yuki, która już zdążyła odwrócić się i zacząć truchtać w wyznaczonym przez siebie kierunku. Jak zwykle żwawo wyciągała swoje długie łapy, zmuszając nas tym samym do biegu.
Dopiero po drodze uświadomiłam sobie, że w Mrocznym Lesie (jak mówi to sama nazwa) panuje mrok, czyli jest ciemno. Nie sądziłam, by był tam śnieg, który poprzez odbijanie od siebie słońca powodował, że widziałam dobrze. Słyszałam plotki, że jest tam zimno, ale śnieg nie zawsze się przedostaje. Inaczej mówiąc Mroczny Las stanowił dla nas odwieczną zagadkę. Zdawał się żyć własnym życiem.
- Musicie mieć oczy dookoła głowy, nie bójcie się samoobrony. To tylko bestie, nie mają dla was litości. W razie, jakbyście potrzebowali pomocy, natychmiast mnie wezwijcie. Możliwe jest, że nawet łącząc swoje siły nie podołacie wyzwaniu.
- Damy radę! - krzyknął Shen, na co Yuki pokręciła głową.
- Ty akurat powinieneś najbardziej uważać na to, co robisz.
Shenvedo wywrócił oczami, parodiując ją za plecami.
- Wszystko widzę - skomentowała. Ponownie się speszył i przyspieszył kroku.
Niedługo potem dotarliśmy na miejsce. Tak jak myślałam, ledwo co widziałam. Wszystko składało się z szarych i czarnych, rozmazanych zarysów. Mimowolnie poczułam lekki niepokój. Musiałam się lepiej pilnować niż ktokolwiek inny. W końcu oni widzieli zagrożenie, a ja nie. W najgorszym przypadku uciekną całkowicie bezszelestnie, a ja nawet tego nie zauważę. Zostanę sama na pastwę losu. Wzdrygnęłam się na samą myśl.
- Navri, idziemy! - pogoniła Yuki. Musieli już ruszyć, a ja tego nie zauważyłam. Nie wróżyło to niczego dobrego. Pogalopowałam w kierunku głosu.
- Co jeśli nic się nie pojawi? - zapytał Shen.
- Nie tak głośno... - syknęła Yuki - To my mamy być łowcami, nie te mutanty.
- Jasne, cisza i spokój - wyszeptał basior.
- Zawsze coś tutaj jest - oznajmiła równie cicho nauczycielka, wracając do tematu pierwotnego - Prędzej czy później się na to natkniemy. Macie szczęście, że przez lata ciężkich treningów jestem w stanie was uratować. Nie każdy wilk byłby w stanie to zrobić.
- Wow - wymsknęło się Torance.
- Pamiętajcie, jak będziecie potrzebować pomocy, natychmiast mi o tym powiedzcie - przypomniała Yuki. Nie spotkała się z żadną odpowiedzią.
Szliśmy dość długo. Po ociężałych krokach reszty kompanii poznałam, że są już dość zmęczeni. Nauczycielka polowań wydała nakaz odpoczynku, więc zatrzymaliśmy się i usiedliśmy. Ja sama lekko dziwiłam się moim rówieśnikom, bo mnie akurat łapy nieszczególnie bolały. Nie skomentowałam tego jednak, całkowicie skupiona na wyłapywaniu dźwięków.
Niespodziewanie do mych uszu doszedł jakiś ryk, jednakże cichy i bardzo odległy. Zastrzygłam uszami niespokojnie. Yuki się nie myliła: tutaj zdecydowanie coś mieszka.
- Słyszeliście to? - zapytała nauczycielka polowań po dłuższej chwili. Skinęłam głową, jednak reszta zaprzeczyła krótkim "nie". Co jak co, ale miałam największe uszy z nich wszystkich. Docierało do mnie najwięcej dźwięków.
- Co mieliśmy słyszeć? - dopytał Shen.
- Cicho, słuchajcie - syknęła Yuki.
Siedzieliśmy w napięciu kilka minut, aż w końcu dźwięk się nie powtórzył. Tym razem był bliższy. Zamarłam.
- Na wilki... Słyszałam! - wyszeptała Torance - Co to jest?
- Podejrzewam, że demoniczne zwierzę lub wrath. Mam szczerą nadzieję na to pierwsze - wymamrotała nauczycielka.
Po raz kolejny ciszę przeszył jeszcze bliższy ryk.
- Tak, to na pewno demoniczne zwierzę. Poradzicie sobie z nim - wyszeptała. W tej samej chwili poczułam lekki podmuch wiatru, świadczący o tym, że się czym prędzej oddaliła.
- Proszę pani...! - powiedziała cicho przestraszona Torance.
- Nie bądź trzęsiportkiem, Tor! - oznajmił uradowany Shen - W końcu dzieje się coś ciekawego!
Wtedy usłyszałam zbliżający się w zastraszającym tempie... tętent kopyt. Przybrałam pozycję świadczącą o pełni gotowości do ataku. Miałam nadzieję, że to, że niczego nie widzę nie spowoduje, iż zostanę kaleką do końca życia.
- Jaki dziwny renifer! - krzyknął Shen. Nim jego zdanie dobiegło końca, zawtórował mu ryk zwierzęcia. Czułam, że może być kilkanaście metrów od nas. Adrenalina mi skoczyła. Czułam, jak przechodzi mi aż po czubek pyska. Wyrwał mi się cichy warkot. Przyjęłam wyzwanie.
Zatrzymał się tylko na ułamek sekundy, a później czułam, że jego kroki się do nas zbliżają. Odruchowo wykonałam skok podobny do tego, co na polowaniach. Wylądowałam na czymś szorstkim, brudnym, ale dość ciepłym. Zbyt chłodnym jak na typowego jelenia, ale zdecydowanie żywym. Mięśnie miało niepokojące twarde. Może to i lepiej, że go nie widziałam.
Torance zaczęła wrzeszczeć, a mną ów "renifer" miotał we wszystkie strony. Wbiłam mu najpierw pazury w grzbiet, na który musiałam wskoczyć, a później zacisnęłam zęby na karku.
- Zostaw moją Navri! - wrzasnął bojowo Shen, a wtedy poczułam, że bestia zaczyna tracić równowagę, ale nie przewracała się. - Fuj, ohydztwo!
Stwierdziłam w myślach, że Shen musiał go ugryźć. Yuki na jednej z lekcji wspominała nam kiedyś, że demoniczne zwierzęta mają trującą krew i mięso... Musieliśmy tym bardziej uważać.
Niespodziewanie poczułam mocne szarpnięcie, przez które puściłam się jedną łapą, a później i drugą. Szczęka sama obluzowała uścisk na karku potwora. Przeleciałam spory kawałek w powietrzu, a później z impetem upadłam na twardą ziemię. Po okolicach mojej czaszki rozszedł się kolosalny ból.

<C.D.N.>

Uwagi: Brak.

sobota, 21 kwietnia 2018

Od Joela "Pierwsza próba" cz. 1 (cd. Stella)

Październik 2020 r.
Przydzielono mnie do ekipy tancerzów i drużyn polowań. O ile to pierwsze mi w żadnym stopniu nie przeszkadzało, bo chadzałem w latach studenckich na różnorakie domówki i odrobinę ruszać się umiem, a poczucie rytmu posiadam, tak jeśli chodzi o polowania to z moim brakiem wyczucia i instynktu w formie wilczej mogą się pojawiać się problemy. Póki co na szczęście nikt nie miał większych pretensji, gdyż starałem się niewiele robić i pilnie słuchać wskazówek, dzięki czemu zepsułem tylko trzy pierwsze i dwa późniejsze łowy. Jeśli chodzi o taniec w formie wilczej, co może się okazać rzeczą obowiązkową, choćby z racji, iż jednak mieszkamy w watasze, to z góry wiem, że nie idzie mi to zbyt dobrze. Sądzę, że bez przygotowania może się zakończyć wprost tragicznie.
Prócz mnie w zespole tanecznym była jeszcze znacznie starsza samica, która nie chciała z nami z jakiegoś powodu rozmawiać, oraz Stella, uśmiechnięta wadera o różowym futrze. Zebranie ich do kupy stanowiło dość zajmujące zadanie, gdyż jak zdołałem się zorientować - próby oficjalnie nigdy się nie odbyły, chociażby ze wzgląd na mocno wybrakowany skład. Najmłodsza członkini ekipy dołączyła do nas niewiele wcześniej niż ja, a Aurelliah (jak określiła to działanie Alfa) prawdopodobnie wybrała to stanowisko dla świętego spokoju.
Ostatecznie zebraliśmy się po południu. Dopiero wtedy nikt nie miał żadnej innej pracy. W szukaniu każdej z wader pomogli mi inni członkowie stada, znacznie lepiej zorientowani w grafikach każdego z wilków.
Pierwsza do Parku przybyła Aurelliah. Usiadła w kompletnej ciszy pod najbliższe drzewo. Ignorowała mnie, patrząc nieobecnym wzrokiem w kierunku nieco sfatygowanej już ławki. Od wielu lat nikt nie dbał o spróchniałe już drewno. Aż żal było patrzeć na zmarniały mebel. Przeszło mi przez myśl, że kiedyś z kuzynostwem zajmowaliśmy się naprawą takich staroci i być może byłbym w stanie wszystko tutaj naprawić... Jednakże póki co czułem się zbyt mało przywiązany do stada, by poświęcić na coś tak mało istotnego dla wszystkich innych naście godzin swojego czasu wolnego.
- Paskudna pogoda, prawda? - zagaiłem. Park jako, że był usytuowany wyżej od znacznej części terytoriów, to nie został zalany tak bardzo deszczówką. Było co prawda błotnisto, ale i tak określiłem to jako najbardziej sprzyjające warunki. Zawsze mieliśmy do dyspozycji jeszcze Klif Wschodni oraz Góry, ale na to pierwsze trudno się dostać, a drugie nie ma wystarczająco dużo prostych powierzchni do prawidłowego sporządzenia układu tanecznego. Do tego akurat w tym miejscu dźwięk powinien mieć niewielki pogłos.
- Całe szczęście, że akurat nie pada - dodałem, nie słysząc od niej żadnej odpowiedzi. Wciąż nic. Westchnąłem z rozczarowaniem.
Na szczęście akurat pojawiła się Stella. Pojawiła, bo wynurzyła się spod powierzchni wody, która stała nieopodal naszego wzniesienia. Wyglądała na bardzo zadowoloną z faktu, że zobaczyłem tę scenę i się zaśmiałem. Wygląda jak mop podłogowy, albo jak... mokry pies, pomyślałem, ale po chwili uświadomiłem sobie, że jest to raczej marnym porównaniem.
Po drodze, brodząc już tylko po łokcie, otrzepała się, a gdy wchodziła po schodkach prowadzących do Parku, zrobiła to ponownie. Dopiero wtedy mogła mnie usłyszeć.
- Cześć, Stella! - krzyknąłem do niej.
- Hej! - odkrzyknęła. Sprawnie pokonała dystans dzielących nas schodków. - Co będziemy robić? - dopytała z zainteresowaniem.
- Sądzę, że możemy spróbować zrobić układ do... Hm, I am the last Jacoba Kinnleya chyba się nadaje. Spokojne, bardziej pod jazz, no i rytmiczne. Można z tego zrobić coś ciekawego.
Kiedy podałem tytuł piosenki, z zaskoczeniem zauważyłem, że Aurelliah zastrzygła uszami i w końcu na nas spojrzała. Co prawda trochę podejrzliwie, ale jednak był to jakiś krok na przód.
- Ajm de lust? - powtórzyła Stella, przechylając nieco głowę.
- Jestem ostatnim, a nie pożądaniem - wymamrotała Aurelliah, marszcząc z niesmakiem nos. Ku mojemu olbrzymiemu zdumieniu powiedziała to po angielsku. Czystym, amerykańskim akcentem, może z brytyjską naleciałością. Z wrażenia aż otworzyłem pysk, patrząc to na Aurelliah, to na Stellę. Nie wiedziałem której odpowiedzieć najpierw. Różowa wadera patrzyła na mnie wyczekująco. Zignorowała kompletnie wtrącenie widocznie starszej z nas.
- I'm the last to piosenka z... Miasta. Z świata ludzi. Stamtąd pochodzę - powiedziałem ostrożnie. Tym razem to ona wyglądała na zdumioną.
- Och, naprawdę? Ja dopiero od niedawna zmieniam się w człowieka...
- Ja urodziłem się jako człowiek - Uśmiechnąłem się nieśmiało, zerkając tym razem w kierunku Aurelliah. - Nie umiesz mówić po polsku, prawda?
Drgnęła tak, jakby ktoś ją uderzył. Futro na jej karku nieznacznie się zjeżyło.
- Zgadza się - oznajmiła niezbyt przyjemnym tonem.
- Spokojnie, to nic złego... Tylko od razu przepraszam za moje ubogie słownictwo. Postaram się mówić do ciebie po angielsku - Uśmiechnąłem się delikatnie.
Patrzyła na mnie dalej niezbyt przekonana, ale nie protestowała.
- O co chodzi? - wtrąciła zdezorientowana Stella.
- Nic, nic... - Zrobiłem pauzę na chwilę namysłu - Jako, że nie mamy żadnego odtwarzacza muzyki, chyba jestem zmuszony wam to zaśpiewać - Roześmiałem się.
- Przepraszam z góry za wszystkie przejęzyczenia - Dodałem po chwili, tym razem bardziej pod adresem Aurelliah. Skinęła głową.
- Poprawię cię - zaoferowała, na co chętnie przystałem.
- Jak będziemy tańczyć to też będziesz śpiewać? - zapytała Stella z rozbawieniem.
- Czemu nie? Możemy być zawsze grupą taneczno-wokalną. Co prawda to niezły wysiłek, by jakoś brzmiało, ale na pewno robi wrażenie.
- Tylko, że... nie umiem śpiewać - powiedziała niechętnie Stella.
- A ty, Aurelliah? Umiesz śpiewać?
- Nie.
Westchnąłem z rezygnacją.
- Póki co ja będę to robić, a co z tym dalej to już pomyślimy. No i tak w ogóle, to nie umiem zbyt dobrze tańczyć - Zrobiłem przerwę, po czym pospiesznie dodałem: - Na pocieszenie powiem, że znam się na muzyce ogólnie pojętnej i powinienem się szybko nauczyć co i jak...
- Ja mogę robić układ - zaproponowała Stella.
- Świetnie. W takim razie... Chyba powinienem wam to zanucić - Zaśmiałem się, dopiero czując lekki stres. Rzadko kiedy miewałem tremę.
Na szczęście wiedziałem jak ją zwalczyć i będąc już przy drugiej linijce tekstu piosenki mój głos się całkowicie wyrównał, wyciągając maksimum czystości i mocy wokalu. Dla lepszego wczucia się w tekst zamknąłem oczy.
Opowiadała w końcu o klęsce żywiołowej i prawdopodobnie ostatnim człowieku na ziemi. Jak na ironię, ową klęską żywiołową była powódź. Bardzo lubiłem ten utwór. Można było świetnie bawić się emocjami, dźwiękiem. Nagłe przerwy w wokalu, liczne przejścia z piano do forte... Kochałem takie utwory. Czysta klasyka gatunku, którą poznałem czysto przypadkowo, bo w internecie, w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego do pisania magisterki. Miałem z nią (mimo ilości łez wylanych w trakcie pisania) dobre wspomnienia.
Dopiero kiedy skończyłem, otworzyłem oczy. Aurelliah patrzyła na mnie z podziwem.
- Zaśpiewałeś bezbłędnie - skomentowała - Podoba mi się twoja interpretacja.
Spojrzałem na drugą z wader, czekając za jej werdyktem. Miałem również nadzieję, że nadaje się do jakiegoś układu.

<Stella?>

piątek, 20 kwietnia 2018

Od Magnusa "We mgle" cz. 1

Październik 2020 r.
Wzdrygnąłem się, poczuwszy jak lodowate strugi deszczu zaczynają siec mnie po twarzy. Nałożyłem kaptur na głowę i przyspieszyłem kroku. Rozejrzałem się po znajomej ulicy i wypatrzyłem blok numer dziewięć. Skierowałem swoje kroki w jego stronę. W duchu odetchnąłem z ulgą – ta część miasta znajdowała się na tyle wysoko, że nie została całkowicie zalana. Szybko przekroczyłem ulicę, którą można było porównać do potoku, pędzącego na niższe tereny i prawie zaliczyłem wywrotkę, potykając się o krawężnik. W ostatniej chwili złapałem równowagę i ruszyłem dalej.
Zatrzymałem się przed klatką schodową. Ciemność spowijała wszystko wokół, a ściana bezustannie spadającej z nieba wody przysłaniała mi widok. Latarnie stanowiły jedyne źródło światła w najbliższej okolicy, nie licząc błyskających świateł przejeżdżających po drodze aut. Desperacja i upartość niektórych ludzi jest wręcz niepojęta.
Zmrużyłem oczy i, po chwili zastanowienia, niemal bezwiednie wpisałem na domofonie znajomy kod. Mechanizm w drzwiach zabrzęczał, a ja wszedłem do środka.
Będąc na trzecim piętrze, zajrzałem pod wycieraczkę, i, uważnie nasłuchując, czy nikt się nie zbliża, wyjąłem schowany pod nią klucz. Już po chwili znajdowałem się w swoim mieszkaniu, dziękując w duchu rodzicom, za to, że podali mi dokładny adres mojego poprzedniego miejsca zamieszkania.
Nie miałem czasu na dokładniejsze poszukiwania, więc odszukałem to po co przyszedłem i zawróciłem, zostawiając wszystko w takim stanie, w jakim je zastałem, przy okazji narzucając na siebie znaleziony w mieszkaniu płaszcz.
Drzwi zamknęły się za mną. Chłodny wiatr nieprzyjemnie zaświszczał mi w uszach. Poprawiłem w dłoni wypełnioną po brzegi, płócienną torbę, w której niosłem swoje znaleziska i obrałem kierunek na wspólny dom.
Dotarłszy na miejsce, wygrzebałem z kieszeni bluzy klucz i otworzyłem drzwi. Jak się okazało, byłem sam. Zdjąłem buty i odwiesiłem płaszcz na wieszak. Wszedłem do kuchni i położyłem torbę na stole, z zamiarem dokładniejszych oględzin zabranych z mieszkania przedmiotów.
Na blacie wylądował brązowy koc, apteczka, zatęchły, zwinięty w rulon, niewielki dywan, cztery książki, zegar naścienny, skrzynka z narzędziami, kilka bardziej lub mniej przydatnych drobiazgów, oraz szara torba medyczna. Nie miałem pewności, czy kiedykolwiek skorzystam z niej w sposób, do którego została przeznaczona, ale uznałem, że i tak może mi się przydać.
Zadowolony ze swoich "łowów", z powrotem schowałem znaleziska do torby. Zerknąłem na zegar i stwierdziłem, że jeśli się nie pospieszę, spóźnię się do pracy. Wróciłem do przedpokoju, narzuciłem na plecy płaszcz i wyszedłem na zewnątrz.
Po około piętnastominutowym marszu przez niezbyt często uczęszczane uliczki, dotarłem do swojego miejsca pracy. Supermarket nie należał do największych, a uwagę przykuwały głównie krzykliwe i ekstrawaganckie ogłoszenia o przecenach. Skrzywiłem się na ten widok.
Skierowałem się do wejścia dla personelu. Wszedłem do środka, zdjąłem płaszcz i od razu skierowałem się do magazynu. Dwójka współpracowników, obsługujących wózki widłowe, rzuciło w moją stronę krótkie spojrzenia i się przywitało. Odpowiedziałem im i podszedłem do stosu pudeł z napojami. Ktoś wcześniej już sporządził listę towarów do uzupełnienia. Szybko przebiegłem po niej wzrokiem i zacząłem szukać odpowiedniego towaru. Ktoś włączył radio, co spotkało się z cichym pomrukiem aprobaty innych pracowników. Po chwili rozpoczęły się też pierwsze rozmowy. Odnalazłem karton z wodą mineralną i z trudem go podniosłem.
 – Ej, zielony!
Podskoczyłem, prawie upuszczając przy tym trzymany przedmiot.
– Co? – zmierzyłem delikwenta wzrokiem.
Facet miał jasne włosy, ścięte na jeża i piwne oczy. Był ode mnie wyższy o jakieś dwadzieścia centymetrów, mógł też poszczycić się potężną sylwetką. Miał całkiem sympatyczną twarz, był mniej więcej w moim wieku. W oczy rzucały się duże, spracowane dłonie.  
– Zapomniałeś tego – rzucił mi kamizelkę odblaskową.
Czy to naprawdę konieczne?, chciałem powiedzieć, ale w porę ugryzłem się w język.
– Dzięki – odłożyłem na chwilę karton, by podnieść i włożyć niechciany element ubioru.
– Pomóc ci z tym? Chłopaki zgarnęli wszystkie wózki i nie mam co z sobą począć – powiedział.
Nie miałem najmniejszej ochoty na zawieranie znajomości z tymi ludźmi, ale było to niestety nieuniknione.
– Wyglądasz... - zaczął niepewnie. – jak ten gość co zwiał z psychiatryka.
Zagotowało się we mnie ze złości, gdy usłyszałem to określenie. 
– To mój brat – wymyśliłem na poczekaniu.
Mariusz zmarszczył brwi.
– Mógłbym przysiąc, że też nazywa się Magnus. – odezwał się w końcu.
Odczułem przemożną chęć zignorowania natręta, ale nie mogłem pozwolić, by prawda wyszła na jaw.
– To pomyłka. – głos lekko mi się zachwiał.
– Jak nie chcesz o tym mówić, to nie ma problemu – podniósł ręce w obronnym geście.
Westchnąłem z ulgą i wróciłem do pracy.
***
Skończyłem pracę o trzeciej nad ranem. Mając jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia patrolu, wróciłem do watahy. Po drodze zahaczyłem o wspólny dom i zabrałem z niego wcześniej przygotowaną torbę. Droga zajęła mi około dwóch godzin. Gdy dotarłem na miejsce, nawet nie czekając aż moje futro wyschnie, położyłem się na przygotowanym jakieś dwa tygodnie wcześniej posłaniu z pożółkłych traw i wilgotnego mchu. Po około dziesięciu minutach, odpłynąłem.
Znowu stałem na środku szpitalnego korytarza. Krople bębniły w okna, a ciszę co jakiś czas rozrywał grzmot. Otoczenie spowite było szarą mgłą.
Po raz kolejny zza zakrętu wybiegła kobieta. Jej włosy były nieznacznie dłuższe niż poprzednio, tym razem miała na sobie prostą, zieloną tunikę. Bez przerwy się uśmiechała. Gdy spojrzała w moją stronę, roześmiała się serdecznie.
Popędziłem za nią, i tak jak poprzednim razem, nie mogłem jej dogonić. Zatrzymałem się, by złapać oddech. Sceneria zmieniła się. Stałem na łące, po brzegi wypełnionej różnokolorowym kwieciem. Zza wzgórza przede mną wyłoniło się wschodzące słońce, a wraz z nim pojawiła się kobieta. Siedziała wśród traw, wpatrując się bezchmurne niebo.
I znowu byłem w szpitalu. Stałem przed drzwiami prowadzącymi do wyjścia. Otworzyłem je. Przed oczami jeszcze raz mignęła mi łąka i roześmiana twarz nieznajomej.
Otworzyłem oczy, próbując cokolwiek zrozumieć ze snu. W głowie kołatały mi się pytania bez odpowiedzi. Jedno z nich przyćmiewało całą resztę, nie dając mi spokoju.
Kim ona jest?
<C.D.N.>
Uwagi: Czcionka...

piątek, 13 kwietnia 2018

Od Torance "Związki miedzywilkowe" cz.1 (Cd.Kai)

wrzesień 2020 roku
Siedziałam przy wyjściu swojej jaskini i obserwowałam rośliny uginające się pod wpływem silnego wiatru. Rano pogoda zapowiadała się tak pięknie – świeciło słońce, było ciepło w porównaniu do ostatnich kilku dni – a teraz? Z nieba skapywało multum kropli deszczu. Nie musiałam wychodzić, żeby wiedzieć, że były przeraźliwie zimne – na samą myśl miałam dreszcze. Ach, jeszcze ten wiatr przypominający bardziej zbliżający się huragan, niż mój wymarzony lekki, letni wiaterek. Strach było wychodzić z jaskini, żeby „nie odlecieć”. Nawiasem mówiąc, według skrzydlatych wilków latanie podczas takiej pogody wymaga sporych umiejętności – wiatr ma znosić ich w różne strony. Ja tam nie wiem – zawsze trzymam się bezpiecznie ziemi i jakoś nie tęskno mi do lotów w przestworzach.
Także siedziałam tuż przy wejściu z jaskini, w miejscu, w którym nie dosięgały mnie deszczowe krople i delikatnie mówiąc – nudziłam się. Jak codziennie miałam wolne popołudnie podczas którego zwykle spałam. Dzisiaj jednak nie miałam na to ochoty. Pomimo nocki spędzonej na patrolowaniu terenów i porannego polowania nie czułam zmęczenia. A przynajmniej nie na tyle, żeby zasnąć. Z tego powodu siedziałam jakby wpół śnie i obserwowałam mini walkę żywiołów, która rozgrywała się na dworze. Co jakiś czas zerkałam na słońce, żeby określić, kiedy będę musiała wyjść na kolejne polowanie.
Jak na razie miałam przed sobą jeszcze kilka godzin wolności i prawdopodobnej nudy. Westchnęłam ciężko i wstałam. Skierowałam kroki ku miejscu, w którym zwykle spałam i po chwili się w nim ułożyłam. Postanowiłam jednak spróbować się zdrzemnąć.

Obudziłam się niemal podskakując. Miałam przeczucie, że spałam dzisiaj zbyt długo i mam niewiele czasu do rozpoczęcia polowania. Szybkie spojrzenie na to, że zrobiło się ciemniej utwierdziło mnie w przekonaniu, że zaczyna się wieczór i mam bardzo mało czasu.
Czym prędzej wstałam i wybiegłam z jaskini. Miesiące wychowywania się w watasze dały swoje i teraz biegałam znacznie szybciej niż gdy mieszkałam z ludźmi.
Może to dlatego, że wtedy byłam szczeniakiem? - pomyślałam, ale niemal od razu zrugałam się – Nie, gdybyś dorastała w mieście to byłabyś o wiele wolniejsza niż teraz. Nie chodzi o czas, ale o miejsce. Dzicz hartuje.
Już po chwili znalazłam się przy Wodopoju. Czekało mnie sporo biegania, więc przydałoby się zawczasu trochę napić. Pochyliłam się nad taflą wody i zanurzyłam język w zimnej wodzie. Chłeptałam ją w miarę szybko, ale nie na tyle, żeby się zakrztusić. Gdy zaspokoiłam pragnienie zerwałam się i pobiegłam do Zielonego Lasu, gdzie była zbiórka. Mieliśmy tego wieczoru polować na sarny. Przywitał mnie tam widok znacznie starszego niebieskiego basiora.
- Dobry wieczór – przywitałam się grzecznie. Dante skinął mi głową na powitanie.
Wysoki samiec siedział pod jednym z drzew, prawie dotykając głową jednej z niższych gałęzi. Usiadłam koło niego, starając się zwracać uwagi na to, że ledwo sięgałam mu do barków. Jejku, jaki on był wysoki!
- Hm, ten... Co u ciebie? - zapytałam przerywając ciszę. Basior potrząsnął lekko pyskiem i spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Nie rozmawiałam z nim zbyt wiele razy. Po prostu nie wiedziałam o czym mogłabym rozmawiać z ojcem mojej szkolnej koleżanki. Fakt, może Dante nie był najdojrzalszą dorosłą osobą jaką znałam, ale jednak górował nade mną wiekiem. I siłą. Matko, jakie on miał mięśnie! Gdyby chciał położyłby mnie w jednej chwili.
Nie zachwycaj się nim tak. Jest dla ciebie za stary – mruknął As w moim umyśle. Przesłałam mu w odpowiedzi obraz siebie przewracającej oczami.
Może jest starszy, ale to mu tylko dodaje uroku. Nie sądzisz, że starsze samce są bardziej atrakcyjne? - zapytałam udając zachwyt.
Nie – uciął samiec zimnym głosem. Cudem powstrzymałam śmiech na to oświadczenie.
- Ach, nic ciekawego. Jakoś lecą te kolejne lata. Navri – jak zapewne wiesz – świetnie radzi sobie w szkole. Jednak u mnie? Nic interesującego – odpowiedział nieświadomy odbywającej się rozmowy o jego aparycji Dante. Odpowiedziałam uśmiechem. - A co u ciebie?
- Zimno, wietrznie i deszczowo.
- Fakt, w tym roku pogoda nie jest zbyt piękna. Nie pamiętam roku, w którym ta była tak kapryśna, a kilka lat już na tym świecie przeżyłem.
Skinęłam głową na znak, że rozumiem. Basior chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował. Temat się urwał – żadne z nas nie wiedziało o czym możemy porozmawiać. Siedzieliśmy więc w niezręcznej ciszy do chwili przybycia Karou.
- Hej, sorki za spóźnienie – przywitała nas, gdy tylko znalazła się w odległości kilku metrów. W odpowiedzi skinęłam jej głową z uśmiechem.
- Witaj, nic się nie stało – powiedział basior i wstał lekko się otrzepując. - Bierzmy się za polowanie. Poszukajcie jakichś tropów.
- Się robi.
Schyliłam nos do ziemi i zaczęłam węszyć. Uszy instynktownie się wyprostowały i zaczęły wysłuchiwać najmniejszych szmerów. Mój nos wychwytywał przeróżne wonie jednak skupiłam się na tych zostawionych przez niedawno przechodzącą zwierzynę. Mój wzrok się wyostrzył i oczy skanowały teren wyszukując śladów zostawionych przez nasze przyszłe ofiary. Kochałam ten moment, gdy moje zmysły się wyostrzały. Uwielbiałam tropić, szukać, podążać za zwierzyną. Może stanowisko goniącej nie był to szczyt kariery - od tego stanowisk zaczynały nowe wilki, a ja byłam w watasze od jakiegoś roku – jednak dla mnie była to praca wymarzona, idealna. Łączyła to co najbardziej kochałam – bieganie i tropienie.
- Mam! - „zawołała” szeptem Karou. Podniosłam łeb i zwróciłam się w kierunku koleżanki. - To zając, przechodził tędy kilkanaście minut przed naszym przyjściem.
- To nie sarna, ale każde mięso się nadaje. Karou, prowadź – rozkazał Dante. Aktualnie nie mieliśmy przywódcy polowań, grupy ogólnie kulały. Kilka starszych stażem i wiekiem wilków zajęło na zastępstwo stanowiska łowieckie. Yuki – moja była opiekunka, będący tutaj Dante i jego siostra Sohara. Jako starsi i bardziej doświadczenie łowcy, po części byli również naszymi przywódcami.
Samica poprowadziła nas przez gąszcz roślin. Czułam jak mokre gałęzie i liście dotykają mojego jeszcze bardziej mokrego futra. Nie lubiłam deszczu. Nie chciałam jednak skupiać się na ułożeniu swojej sierści – za bardzo przypominało mi to moją szkolną byłą przyjaciółkę – Aoki. Pochyliłam głowę i zaczęłam węszyć za zającem. Karou miała rację, przechodziło tędy – sądząc po śladach raczej niespiesznie – rzeczone zwierzę i to naprawdę niedawno.
Szliśmy tym tropem cicho, jednak szybkim tempem. Zaledwie kilka chwil po znalezieniu zapachu, Karou zatrzymała się i wskazała ogonem pewne miejsce. Skierowałam tam wzrok i zauważyłam tłuste zwierzątko. Nie wiem, co to spowodowało, może przeczucie, ale zając spojrzał przestraszony w naszą stronę i odkicał w miarę szybkim tempem.
- Tori, leć – syknęła Karou.
Nie potrzebowałam zachęty, czym prędzej zerwałam się do biegu i zaczęłam zataczać koło wokół zwierzątka. Miałam zamiar zmusić go do zrobienia koła i wbiegnięcia wprost na moich znajomych z grupy. Robiłam duże susy, żeby jak najszybciej dogonić zwierzątko. Gdy się z nim zrównałam, zaczęłam napierać na niego od prawej strony. Jeszcze bardziej przestraszony zając przyspieszył i zaczął trochę skręcać. Nie przestawałam, a zwierzę zataczało coraz większy łuk. W końcu gnało prawie wprost na Karou, która już szykowała się do skoku.
Zwolniłam, żeby wadera nie wpadła na mnie. Zając obawiając się zagrożenia z mojej strony uciekał dalej. Nie zauważył jeszcze przygotowującej się do skoku wilczycy. Roześmiałam się cicho, kiedy zwierzę spostrzegło, że prawdziwe zagrożenie nadchodzi z drugiej strony. Zając się na chwilę zawahało, w którą stronę uciekać. I to zawahanie przypieczętowało jego los. Karou skoczyła i zatopiła kły w tylnej łapie zwierzęcia. Na jej miejsce skoczył Dante, który jednym zdecydowanym kłapnięciem zębów pozbawił zwierzę życia. Nogi przerażonego zająca drgały jeszcze w ostatnich spazmach. O tak, kochałam polowania.

Tego wieczoru upolowaliśmy jeszcze jednego, trochę mniejszego zająca i średniej wielkości sarnę. Pomimo nieprzyjaznej pogody zwierzęta kręciły się po lesie i żal było nie skorzystać. Warto byłoby zacząć robić zapasy, głównie ze względu na zbliżającą się zimę – po pogodzie można było stwierdzić, że w tym roku przyjdzie do nas raczej wcześnie.
- Dobra, to raczej koniec na dzisiaj. Bierzcie zwierzaki i niesiemy je do watahy – polecił Dante.
Skinęłyśmy głowami na zgodę i wzięłyśmy w pyski nasze dzisiejsze ofiary. Teraz trzeba je zanieść, potem mogłam się ogarnąć i miałam jeszcze trochę czasu do nocnego patrolu. Ech, czasem mam wrażenie, że te obowiązki mnie przygniatają i nie dam rady...

Wybrałam z kupki zwierzyny upolowanego niedawno mniejszego zająca i zabrałam w jakiś kąt. Byłam głodna, bardzo głodna. Na jedzenie praktycznie się rzuciłam. Dobre wychowanie i wyrafinowane jedzenie? Ach, po co? Na co to komu? Nie jadłam jak totalny niechluj, jednak też nie w sposób, który szlachta mogłaby zaakceptować – w końcu nie robiłam tego długo, powoli, aż mięso straci smak.
Zając był smaczny, wręcz przepyszny. Chociaż w sumie nie spotkałam się z niedobrym jedzeniem odkąd trafiłam do watahy. Tak, psia karma nigdy temu nie dorówna, nie ma szans. Fuj, na samo wspomnienie o niej robi mi się niedobrze. Ohyda.
Rozejrzałam się wokół. Było nadal jasno, więc miałam jeszcze czas, by pójść do Wodopoju i może nawet zanurzyć się w ciepłych wodach Wodospadu. Potrzebowałam kąpieli innej niż tej za sprawą deszczu. Poza tym byłam już trochę zziębnięta.

Zawsze zapominałam jak bardzo pływanie jest niesamowite. Dopiero gdy zanurzałam się w wodzie, przypominałam sobie o tej radości związanej z nurkowaniem i pływaniem. Właśnie kończyłam kąpiel, gdy zobaczyłam zbliżającą się postać. Najszybciej jak umiałam wyskoczyłam z wody i otrzepałam się z niej.
- Kai! - zawołałam do przechodzącego basiora. Wilk zastrzygł uszami i zwrócił pysk w moją stronę.
Biegłam wprost na swojego mentora. Nie widziałam go od zakończenia szkoły. Stęskniłam się za nim. Kai był dla mnie jak ojciec, którego nie miałam. Bliższy od kogokolwiek na tym świecie.
Kogokolwiek? Jesteś pewna, Tor? - zapytał jakiś głos we mnie. I wyjątkowo nie był to As, tylko mój głos. Zignorowałam go.
- Tori, he... - przerwałam samcowi przywitanie prawie na niego wpadając i opatulając go łapami. Nie wiedziałam, czemu to zrobiłam. Bałam się reakcji starszego samca. Ale tak bardzo się stęskniłam za nim, że...Ach, czy to ważne? Po prostu tęskniłam...
Poczułam jak samiec opatula mnie swoimi łapami. Byliśmy tak przytuleni.
Jak córka z ojcem... - pomyślałam mając łzy w oczach – Chciałabym mieć prawdziwą rodzinę...
O nie, Kai pewnie przeczytał to w moich myślach. Sarenki, co sobie pomyśli? - myślałam gorączkowo puszczając samca. Odsunęłam się na kilka kroków od niego.
- Kai, jeśli to słyszałeś, to to jakoś skomentuj. Jakkolwiek. Błagam cię – zwróciłam się do szarobiałego basiora.
Wilk zmierzył mnie wzrokiem pod którym się skuliłam. Czekałam na jego słowa jak na werdykt.
Kai, błagam cię, błagam, błagam, błagam... - prosiłam w myślach.

<Kai?>

Uwagi: Brak.

czwartek, 12 kwietnia 2018

Od Bony "Koniec tajemnic" cz. 2

wrzesień 2020
- A, Feli dalej nie ma! - krzyknęłam, kopiąc kamyk - W taki sposób to my naprawdę daleko zajdziemy...
W mojej głowie zapętlało się pytanie pod tytułem "Gdzie ona jest?". Ale były też pozytywy tej wyprawy takie jak dostęp do jedzenia którego brakowało na terenie watahy. A, tu było tego od groma i ciut, ciut.
Nagle coś w krzakach zapiszczało. Baltica podskoczyła.
Z krzaków wyskoczyła wielka smoczyca, którą była Felisiti.
- Bona! Co ty tu robisz?! Nic wam nie jest?
- Spokojnie, Fela, wszystko ok.- Powiedziała Baltica, ale smoczyca nie chciała ustąpić i dalej pytała o nasz stan zdrowia i czy nic nam nie jest.
Rozmawiałyśmy z piętnaście minut, gdy Fela kazała nam wskoczyć na swój grzbiet. Poleciałyśmy gdzieś gdzie było coś na wzór ruin.
- Co to jest? - spytałam ze zdziwieniem. Felisiti spojrzała na mnie jak na ułomną.
- To twój stary dom, albo coś w tym stylu. Tu żyłaś jak byłaś mała - tłumaczyła Fela. Spojrzałam za siebie i nagle zorientowałam się, że nigdzie nie ma Baltici.
- Gdzie ona zniknęła?- zaczęłam panikować i zresztą moja przyjaciółka też. Zaczęło się latanie i szukanie. Rozdzieliłyśmy się i zaczęłyśmy szukać. Z daleka było słychać głos Felisiti.
Nagle usłyszałam krzyk, ale nie Feli. To był głos mojej siostry. Szybko poleciałam w stronę głosu i gdy już miałam zacząć wołać smoczycę, gdy nagle strasznie rozbolała mnie głowa i chciało mi się spać. Ziewnęłam i upadłam.
Szybko wstałam i otrzepałam się. Pobiegłam w stronę głosu i po jakimś czasie zobaczyłam moją siostrę stojącą tyłem do mnie, a przed nią smoka i basiora. Spojrzał na mnie. Ból głowy nasilał się coraz bardziej. Potem już tylko cisza i ciemność.

Uwagi: Brak numeru opowiadania oraz cudzysłowie w tytule. Nie ma słowa "pętliło", więc lepiej użyć "zapętlało". Podobnie sytuacja ma się z "ustępywała" - należy wykorzystać zamiennik "nie chciała ustąpić". Cały czas nie używasz "ę"! Skąd wilki znają jednostki czasu? Liczby i cyfry w op. piszemy słownie. "Rozdzieliłyśmy" piszemy przez "e".

środa, 11 kwietnia 2018

Od Magnusa "Replay" cz. 1 (C.D. Lind)

Wrzesień 2020 r.
Otwierając oczy miałem nadzieję ujrzeć promienie słońca, padające na jasną pościel, rozświetlając nieznane pomieszczenie, który kiedyś mogłem nazwać własnym. Jednak jak na ironię - po raz enty oślepiła mnie biel sterylnego, szpitalnego pokoju. Zmrużyłem oczy z niezadowoleniem przewracając się na drugi bok. Po raz kolejny ogarnęło mnie przelotne rozczarowanie. Dalej tu jestem.
Podniosłem się do siadu. Syknąłem. Promieniujący ból rozszedł się po mojej głowie, by po chwili zniknąć. Atakował znienacka, zazwyczaj tuż po przebudzeniu, do czego nie mogłem się przyzwyczaić.
Szerzej otworzyłem oczy. Barwy zlewały się ze sobą, uniemożliwiając mi rozróżnienie pojedynczych przedmiotów. Sięgnąłem do szafki, stojącej obok szpitalnego łóżka, chwilę szukając swoich okularów. Nałożyłem je, a świat nabrał ostrości.
Przeniosłem wzrok na zegar, znajdujący się na ścianie po mojej lewej. Piąta dwadzieścia sześć. Czyli trochę jeszcze poczekam. 
Nie mając niczego lepszego do roboty, podniosłem leżącą na podłodze encyklopedię medyczną, którą prawdopodobnie zrzuciłem tam przez sen. Przez chwilę kartkowałem strony grubego tomu, w poszukiwaniu odpowiedniej strony. Po chwili skupiłem się na lekturze.
***
Minęły dwie godziny. Spojrzałem kątem oka na opróżnioną już tacę ze śniadaniem, w duchu wyklinając wszystkie obowiązujące mnie tu ograniczenia. Najzwyczajniej w świecie byłem głodny, a porcje jakie otrzymywałem w zakładzie nie należały do największych.
Te i podobne przyziemne rozmyślania przerwał mi dźwięk bosych stóp, uderzających o podłogę na korytarzu. Były na tyle delikatne, że mogłem podejrzewać o zakłócanie spokoju mojego i innych pacjentów tylko kobietę lub jakiegoś dzieciaka. Przez myśl mi przemknęło, że pewnie uciekł z oddziału uzależnień i ucieka przed koszmarem, jakim jest dla niego odwyk. Najspokojniej w świecie wróciłem do lektury.
Ktoś uderzył w drzwi do mojego pokoju. Podskoczyłem z wrażenia, upuszczając książkę na ziemię. Zaskoczenie szybko przerodziło się w irytację i niechęć do uciekiniera. Szarpnął za klamkę, na co zareagowałem poderwaniem się na nogi. Czego ten smarkacz ode mnie chce? 
Drzwi uchyliły się w momencie, gdy już miałem podejść i nawrzeszczeć na nieznajomego. Znieruchomiałem.
Kolejna osoba pojawiła się na korytarzu, co rozpoznałem po szybkich krokach, rozchodzących się w przestrzeni wszechobecnym echem.
– Agnis, nie! – usłyszałem znajomy głos. 
Einar. 
Mój przyjaciel odciągnął delikwenta. Ciszę przeszył wściekły, kobiecy wrzask, który prędzej przypisałbym do rozwścieczonej bestii, żywcem wziętej z horroru, niż do człowieka. Na korytarzu rozległy się ciężkie uderzenia butów lekarzy, dźwięki szarpaniny i kolejne krzyki kobiety. 
Stałem jak sparaliżowany, próbując rozkazać swojemu ciału wykonanie kroku w kierunku drzwi. Bezskutecznie. Coś w głosie kobiety dogłębnie mnie przerażało, a równocześnie przyciągało. Jakbym kiedyś już to słyszał... 
Po kilku minutach wrzaski ucichły, a lekarze wraz z kobietą oddalili się. Uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas stałem gotowy do ucieczki. Rozluźniłem się i z westchnieniem usiadłem na łóżku. Podparłem głowę na rękach, a te na kolanach i przez chwilę trwałem w tej pozycji, zmagając się z kolejnym bólem głowy. Drzwi uchyliły się, a do pomieszczenia wszedł Einar, którego rozpoznałem po charakterystycznym, dziarskim kroku. Podniosłem głowę.
– Tjena, Magnus! - przywitał się w naszym ojczystym języku.
– Hejsan, Einar – odparłem.
– Wszystko OK? – zagadnął.
– Skąd to pytanie?
Zakłopotał się.
– Chodzi o Agnis? – specjalnie zaakcentowałem imię kobiety.
Wbił wzrok w swoje buty, a nietypowe dla Szwedów, miodowe włosy, opadły mu na twarz.
– Kto to jest? – zapytałem, po raz pierwszy na niego spoglądając.
– Nikt specjalny – odparł trochę za szybko.
– Czy aby na pewno?
– Cierpi na zaburzenia osobowości... I ją tu leczą – odparł po chwili.
Zmrużyłem oczy i uniosłem brwi.
– Coś ci nie wierzę – powiedziałem.
– W takim razie masz problem – przewróciłem oczami, słysząc typową dla niego, gimbusowską odzywkę – Agnis jest chora i urwała im się z oddziału.
– W takim razie skąd wiedziałeś jak się nazywa?
– Pomagam tu czasem... – zaczął bawić się rąbkiem koszuli – A tę pannę goniłem już drugi raz.
– A ja myślę, że po prostu ci się podoba.
– Co... Co? Nie! – uniósł ręce w geście obronnym. – Jasne, że nie! Coś ty sobie znowu ubzdurał?
– Mówię, co widzę – uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Cud się stał! Doktorek się uśmiechnął! – Einar roześmiał się. – I nie, nie masz racji. Nie podoba mi się.
– Wmawiaj to sobie – uśmiech jeszcze przez chwilę gościł na mojej twarzy, by po chwili zniknąć.
Einar westchnął zrezygnowany. Zastanowił mnie sposób, w jaki wtedy na mnie spojrzał. Jakby... Ze współczuciem?
Rozmawiałyśmy jeszcze przez kilkanaście minut, po czym mężczyzna oświadczył, że musi już iść.
Spojrzałem na zegar. Za dziesięć minut przyjdzie lekarz. Westchnąłem na tę myśl, starając się stłumić napływające mi do głowy myśli.
Nie powiedział mi wszystkiego. Byłem tego pewien.
***
Było późne popołudnie, gdy ostatni z trzech terapeutów opuścił mój pokój. Przeniosłem wzrok z drzwi na widok za oknem. Szare chmury zakrywały niebo, a o parapet dudniły ciężkie krople. Moją uwagę przykuła samotna latarnia, pod którą kulił się ogromny, szary pies. Postawione na sztorc uszy i typowe dla wilczków ubarwienie wskazywało na jego półdzikie pochodzenie. Przyglądałem mu się przez dłuższy czas, zastanawiając się, czy kiedyś miałem psa. Zamknąłem oczy i dręczony nagłym zmęczeniem, zapadłem w płytki sen. 
Stałem w korytarzu dobrze znanego mi szpitala. Przez przeszklone, obrotowe drzwi po lewej wpadało blade światło deszczowego dnia. Po prawej stronie znajdowała się recepcja, a przede mną ciągnął się pusty korytarz, którego ściany podpierał długi rząd niebieskich krzesełek, co kilka metrów przecinany przez drzwi.
Nagle zza zakrętu wyłoniła się kobieta. Lśniące, mysie włosy, okalały jej drobną twarz, a smukła sylwetka przywodziła na myśl kwiat. Miała na sobie luźną, niebieską koszulę i zwykłe dżinsy. Jej bose stopy miękko uderzały o podłogę. Głębokie, szare oczy zalśniły, a uśmiech twarz rozświetlił uśmiech, gdy spojrzała w moją stronę.   
Zniknęła za zakrętem. 
Czekaj!, chciałem krzyknąć, jednak nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Pobiegłem za nią. Za każdym razem znikała za zakrętem w momencie gdy już ją dościgałem. Trwało to długo, bardzo długo, aż w końcu trafiłem na drzwi, prowadzące do wyjścia. Nacisnąłem klamkę... 
Poderwałem się tak gwałtownie, że uderzyłem głową o ramę łóżka. Z jękiem opadłem na poduszkę. Przez dłuższy czas patrzyłem tępo na sufit, starając się ignorować pulsujący ból głowy. Mijały długie minuty, a dolegliwość nie ustawała. Ogarnął mnie niepokój. Przed drzemką nie miałem żadnych problemów ze wzrokiem, co wykluczało migrenę. Ból coraz bardziej się wzmagał. I wtedy coś zaczęło się zmieniać.
Miałem nogi jak z ołowiu, zaczęły mnie zalewać fale zimna i gorąca, a po całym moim ciele przebiegły dreszcze. Trwałem w tym stanie przez dobrą minutę, nie zdolny do najmniejszego ruchu. Nagle wszystko się uspokoiło. Otworzyłem zaciśnięte powieki, ignorując tańczące mi przed oczami mroczki.
Pierwsza zmiana, jaka rzuciła mi się w oczy, to całkiem zamazany świat. Myślałem, że zwyczajnie spadły mi okulary, ale wyczułem je... na nosie?
Podniosłem rękę do twarzy i doznałem największego szoku w całym swoim życiu. To nie była moja ręka, tylko grafitowa, wilcza łapa.
Krzyknąłem i spróbowałem odskoczyć, ale na skutek całkowicie zmienionej anatomii i środka ciężkości, z całą mocą uderzyłem plecami o podłogę. Oblał mnie zimny pot, gdy zdałem sobie sprawę, co się ze mną stało. Jestem wilkiem. 
Następne co pamiętam, to moich rodziców. Mama chyba płakała... Nie byłem w stanie nic powiedzieć, ba, nie mogłem nawet się ruszyć. Tylko siedziałem na podłodze w głębokim szoku, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Jestem wilkiem, obijało mi się w głowie. Ta świadomość powoli docierała do najgłębszych zakamarków mojego umysłu, wypełniając go niedowierzaniem i paniką. Gdzieś na uboczu, w okolicach podświadomości zacząłem zastanawiać się, jakim cudem do tego doszło. Spokój i zimne kalkulacje powoli zaczęły przeważać nad instynktem i lękiem przed nieznanym. Powoli odzyskiwałem kontrolę nad swoim, innym, ale jednak swoim, ciałem.
– Jak to się stało?  – zapytałem cicho, z jakiegoś powodu niezbyt zdziwiony tym, że potrafiłem mówić w tej formie.
Momentalnie oboje umilkli.
– Jak to się stało?  – powtórzyłem już głośniej, wbijając w nich wzrok.
Po chwili ciszy głos zabrała moja matka:
– Nie chcieliśmy, by do tego doszło – zaczęła z trudem.  – Próbowaliśmy wszystkiego, by uchronić cię przed tym przekleństwem. Ale n-nie udało się. – pociągnęła nosem.
 – Oboje jesteśmy wilkami...  – Tata chciał przejąć pałeczkę, ale przerwałem mu:
 – Co takiego?! – wytrzeszczyłem oczy.
Obrzuciłem ich wściekłym spojrzeniem.
 – Mamo,  – zwróciłem się do niej.  – nie jestem już dzieckiem. Mam trzydzieści lat! Potrafię sam o siebie zadbać i nie potrzebuję cholernej opieki!  – ostatnie słowa prawie wykrzyczałem.
Patrząc na nich, byłem pewien, że są odmiennego zdania. To niedorzeczne!
 – Owszem, potrze...  – zaczął tata
 – Opieka lekarska, a niańczenie to dwie różne sprawy  – warknąłem.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
 – Nie możesz tu zostać – podjęła niemrawo Annika.  – Pomożemy ci.
– Twoje szczęście, – rzekł tata –  że szpital znajduje się blisko Lasu. A teraz...  
 – Lasu? Że niby mam tam pomieszkiwać? – przerwałem mu. 
– A masz inny pomysł? Wracając...
 – Nie ma mowy.
Najwyraźniej zdenerwowało go to, że ciągle mu przerywam, bo spojrzał na mamę w sposób, który ani trochę mi się nie spodobał i wykonał jakiś gest ręką. W jednej chwili pokój szpitalny zniknął, świat zawirował, a przed oczami pojawiły mi się gęsto rosnące sosny.
 – Co to miało być?  – podskoczyłem.
 – Dawno nie korzystałem z teleportacji.  – mruknął ojciec do siebie, przeciągając się.  – A co dopiero mówiąc o grupowej translokacji.
Jego słowa odebrały mi mowę. Znieruchomiałem ze szczerym zdumieniem zastygłym na twarzy. Spojrzał na mnie i zaniósł się głośnym śmiechem.
 – Magia, synek, magia  – wykrztusił, między napadami śmiechu.
Ogarnęła mnie jeszcze większa dezorientacja i złość. Magia? Nie dość, że jesteśmy wilkami, to jeszcze odprawiającymi jakieś voodoo? 
 – Jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?  – warknąłem.
 – Tak. Zdejmij te okulary, bo wyglądasz jak idiota. 
Jak zwykle prostolinijny i szczery do bólu. 
Zdjąłem okulary i włożyłem je do kieszeni płaszcza, co zajęło mi chwilę. Do moich uszu doszedł suchy trzask i zduszony okrzyk. Odwróciłem się. Ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że jestem całkiem sam na polanie.
 – Tato?  – rozejrzałem się.
Zmarszczyłem brwi. Ponownie się omiotłem łączkę szybkim spojrzeniem. Zniknął. Jak kamień w wodę. 
 – Co ja mam teraz zrobić?  – westchnąłem.
Jeszcze jeden raz spojrzałem za siebie, w nadziei, że jednak jeszcze ktoś tam stoi. A potem odwróciłem się, znikając w cieniu drzew.
***Miesiąc później***
Przyczaiłem się w cieniu obszernego dębu, wbijając wzrok w węszącego wśród traw zająca. O sekundę za późno przypomniałem sobie o możliwości użycia mocy i zamiast cieszyć się łupem, patrzyłem jak niepyszny za umykającym zwierzęciem. Przez chwilę próbowałem go dogonić, ale dałem sobie spokój, gdy niemal nie wpadłem na drzewo, przy okazji zaliczając bliskie spotkanie z ziemią. Westchnąłem z irytacją i wróciłem do nieudolnego tropienia zwierzyny. Starając się nie robić zbytniego hałasu, z nosem przy ziemi szukałem jakiegokolwiek tropu. Nawet nie zauważyłem kiedy trafiłem na polanę, na której miesiąc wcześniej zacząłem swoją "przygodę".
Dzień po nagłym zniknięciu ojca, odnalazła mnie matka i poinformowała mnie, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu, a ostatnią osobą, jaka go widziała, byłem ja. Przez pierwszy tydzień szukaliśmy po Lesie na własną rękę, mama powiadomiła też policję. Musieliśmy jednak przerwać, przez nagłe ujawnienie się moich zdolności.
Stało się to zupełnie niespodziewanie, gdy czekałem na nią na Polanie. Zapadłem w płytki sen, z którego mnie wybudziła. Wszystkie rośliny w odległości pięciu metrów zszarzały, a te najbliższe zostały w jakiś sposób wypalone. Okazało się, że na kilka godzin wytworzyłem wokół siebie próżnię. Spalona roślinność dalej pozostawała dla mnie zagadką.
Wszystkie te wspomnienia przelatywały mi przez głowę z prędkością błyskawicy. Zamyśliłem się, przyglądając się słońcu, zwiastującemu rychłe nadejście południa. Po raz setny spróbowałem zmienić się w człowieka. Na darmo.
 – Magnus?  – rozmyślania przerwała mi matka.
Odwróciłem się w jej stronę. Dalej nie mogłem przyzwyczaić do jej prawdziwej formy. Wzdrygnąłem się.
 – Jakieś wieści?  – spytałem głosem pozbawionym wyrazu.
 – Nie  – odparła.  – Ale nie po to tu przyszłam.
 – A więc?  – mruknąłem, siadając i owijając ogon wokół łap.
 – Uważam, że powinieneś dołączyć do tutejszej watahy. – oznajmiła bez ogródek.
 – Chcę wrócić do swojego życia, nie zaczynać je od nowa.  – fuknąłem z irytacją.
 – Posłuchaj  – zaczęła.  – nie wiadomo, czy wróci ci pamięć, czy kiedykolwiek będziesz w stanie powrócić do normalności. W zasadzie nigdy nie byłeś. Och, Magnus!  – wykrzyknęła nagle. – Jesteś wilkołakiem! Twoje miejsce nie jest i nigdy nie będzie wśród ludzi!
Chciałem jej przerwać, ale uciszyła mnie gestem łapy.
 – Musisz się z tym pogodzić. Jesteś wilkiem, nie człowiekiem. Zapamiętaj to.  – zrobiła krok w tył.  – Muszę iść. Już tu nie wrócę. Mam nadzieję, że kiedyś nasze drogi jeszcze się zejdą. – uśmiechnęła się smutno, nerwowo oglądając się za siebie.  – Żegnaj.
– C-co...? Nie! Czekaj! – wykrztusiłem.
Zawróciła i zniknęła wśród drzew. Zaskoczony jej słowami i nagłym zniknięciem, zrobiłem kilka kroków w kierunku miejsca w którym zniknęła. Zdezorientowany, usiadłem na ziemi. Wszystko dzieje się tak szybko... Za szybko... 
Zupełnie straciłem poczucie czasu. Trwałem w tej pozycji, wpatrując się w nieokreślony punkt przed sobą. Dużo rozmyślałem nad tym co powiedziała. Poddawałem analizie każde wypowiedziane przez nią słowo, by w końcu podjąć decyzję. 
Miała rację. 
Dalej niepewny tego, o czym zadecydowałem, jeszcze przez chwilę biłem się z myślami. Otworzyłem szerzej oczy, starając się wierzyć, że to może się udać. Mogę zacząć jeszcze raz. Inaczej. I wreszcie znaleźć się wśród swoich. 
Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w zaroślach. Odwróciłem głowę w jego stronę, pilnie nasłuchując. Podszedłem do tego miejsca, w każdej chwili gotowy do ucieczki bądź ataku. Zacząłem węszyć, coraz bardziej zdenerwowany. Nie rozpoznałem tego zapachu, ale miałem niejasne wrażenie, że... Należy do wilka.
Nagły trzask rozległ się kilkanaście metrów za moimi plecami. Gwałtownie się odwróciłem.
Na granicy polany, przy wysmukłej sośnie, stała wadera. Na szeroko otwarte oczy opadła jej różnokolorowa grzywka, a z jej gardła wydobyło się niepewne warknięcie.
Krzyknąłem i odskoczyłem, prawie się przy tym wywracając. Wilczyca zawahała się, a ja rzuciłem się do ucieczki. Działałem instynktownie, w pierwszych chwilach nie myślałem o niczym. Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem od niej o wiele wolniejszy. Kilka razy gwałtownie skręciłem, próbując zgubić napastniczkę, ta jednak uparcie podążała za mną. Nagle straciłem grunt pod łapami, a grawitacja pociągnęła mnie w dół. Z całą mocą zderzyłem się ze ścianą, jak się okazało, rowu i wylądowałem na błotnistym dnie. Poczułem rwący ból w okolicy prawego barku. Jeszcze tego brakowało. Jęknąłem cicho.
Tak jak się spodziewałem, wadera już po chwili pojawiła się w polu widzenia. Odsłoniła kły, a jasna sierść na jej karku zjeżyła się. Wbiła we mnie uporczywe spojrzenie.
– Jestem ranny! – fuknąłem w jej kierunku. – Stwarzam zagrożenie równe inwazji motyli! Daj mi święty spokój!
<Lind?>

Uwagi: Formatowanie oraz brak daty przede wszystkim. Nie "tą pannę", tylko "tę pannę".