Chmury były zawsze śmieszne. Kłębiaste, puszyste i towarzyszące mu na
co dzień. Lubił patrzeć w niebo, odchylać głowę do góry i wyobrażać
sobie, że jest ptakiem, a wszystkie te przyziemne problemy są daleko od
niego, tak daleko, że musiałby lecieć przynajmniej 3 godziny w dół, aby
je poczuć. Wyobraźnia to był jego narkotyk.
Kiedy był szczeniakiem marzył o tym, żeby na powrót mieć rodziców i siostrę.
Kiedy miał dwa lata marzył o ciepłym kącie i przyjaznej duszy.
Teraz nadal lubił marzyć, zatapiać się w wyobrażeniach i kolorować,
ubarwiać szarą, bezdenną masę, jaką była rzeczywistość. Ale różnica
polegała na tym, że nie wierzył, iż te marzenia kiedykolwiek się
spełnią. Bo nigdy życie nie było dla niego łaskawe, a jedną istotą na
której mógł polegać był on sam.
Polana kończyła się łagodnym zboczem pełnym krwawiących maków. Sam ich
zapach kojarzył się z czerwienią. Postąpił krok. Potem kilka. Wreszcie
zaczął biec, tak szybko, jak tylko mógł, ścigał się z wiatrem
czochrającym jego sierść, uciekał w cień przed plamami słońca. Zwolnił,
gdy wyrósł przed nim mur drzew. Usłyszał cichy śmiech, obrócił głowę
skupiając uwagę na otaczającym go obrazie.
Był czujny, a jednak mimo to nie potrafił zlokalizować źródła dźwięku.
<Dokończy ktoś? Może jakieś piękne suczki? Behemoth byłby rad.>