Śniłem o tym, że biegnę w czarnej nicości, a na mnie spadały odłamki szkła.
Bzdura! Pewnie leży tak i udaje, żebyśmy się nad nim ulitowali!
Kaleczyły moje ciało, tworząc głębokie rany.
Czyli, że mam rozumieć, że dziś nic nie jedliście?
Po moim pysku spływały łzy żalu, smutku i bezradności, które bolały bardziej, niż skaleczenia.
Leń i w dodatku symulant! Wstydź się!
Wiedziałem, że mężczyzna nie powinien płakać, ale nie potrafiłem tego zatrzymać.
No, już nie udawaj! Pamiętaj, że jutro też musisz się nimi zająć!
Obudziłem się. Wciąż leżałem na ziemi w jaskini. Dopiero po chwili zorientowałem się, że naprawdę przez sen się rozpłakałem. Byłem sam. Nikt raczej tego nie zauważył. Zdrową łapą szybko je otarłem, a później mój łeb opadł bezwładnie na ziemię. Byłem zmęczony. Bardzo zmęczony. Nie potrafiłem tego logicznie wytłumaczyć... Może nie fizycznie, a psychicznie. To było jeszcze gorsze, bo nie umiałem tego zagłuszyć w żaden dostępny sposób. Ogarnęły mnie nieuzasadnione wyrzuty sumienia. Naprawdę nie zająłem się szczeniakami i przeze mnie głodowały. Teraz pewnie wyszły, dlatego byłem sam. Cisza była przytłaczająca. Moje serce pękało. Nie zwracałem uwagi na przejmujący ból połamanych kości. Moje cierpienie się nie liczyło. Byłem dla tego świata nikim. Nawet, jeśli odejdę, nikt nie zwróci na to uwagi. Jeśli przeżyję, to też nie zrobi im większej różnicy. Było mi bardzo duszno. Ledwo co oddychałem, a w pewnym momencie o nim kompletnie zapomniałem.
Ocknąłem się dopiero w chwili, gdy poczułem, że ktoś wyraźnie potrząsa moim ciałem. Dopiero po kilku sekundach wróciła do mnie świadomość i zmysł dotyku. Wcześniej nawet nie czułem obecności drugiego wilka.
- Kai! Mój Boże, Kai!
Popatrzyłem na wilka nieprzytomnym spojrzeniem. Kręciło mi się w głowie, a moje spojrzenie mimowolnie wędrowało we wszystkie strony, tylko nie w tą, którą chciałem. Nie mogłem rozpoznać, kto do mnie przemawia.
- Biegnę po pomoc!
- Moon, przesadzasz... Nic mu nie dolega. On chce tylko wymusić na nas współczucie - wysyczała moja partnerka. Wadera imieniem Moon nie odpowiedziała, tylko wedle tego, co słyszałem, wybiegła z jaskini. Nari tylko parsknęła zirytowana i podeszła bliżej mnie. Spróbowałem podnieść głowę, ale ta opadła w przeciwnym kierunku.
- Tato...? - powiedział szczenięcy głosik. Nie potrafiłem rozpoznać, czy należał do Achity, czy może do Dravena. Zamknąłem ślepia. Ból głowy się nasilił, a kolejne głosy zagłuszył niewyjaśniony głośny i wysoki pisk, który najwyraźniej słyszałem tylko ja. Moje uszy bolały teraz tak samo bardzo, jak złamane kości, a każdy, nawet najcichszy dźwięk wbijał się w nie bezlitośnie, niczym długie igły.
Kolejną rzeczą, którą zarejestrowałem po otworzeniu oczu był kolejny, tym razem znajomy pysk.
- Ice?... - mruknąłem chyba niewyraźnie, bo mój głos był naprawdę słaby i zachrypnięty. Wadera popatrzyła na mnie. Moje oczy ponownie wywróciły się nie w tę stronę, którą bym sobie życzył. Najlepsze chyba byłoby zamknięcie ich. Tak więc zrobiłem i opuściłem bezwładnie łeb. Mimo to słyszałem, kto co do mnie mówił.
- Kai, wiem, że mnie słyszysz. Musimy cię zabrać do wilczego szpitala. Nie wyglądasz dobrze. Masz wysoką gorączkę, złamane dwie kości i najprawdopodobniej lekki uraz móżdżka.
Niemożliwe - pomyślałem -
Jak mogę mieć uszkodzony móżdżek i po czym to poznała?
- Zaraz zjawi się tutaj Yusuf i Astrid z noszami. Bądź spokojny. Przeżyjesz... a przynajmniej taką mam nadzieję.
Nie miałem nawet siły zareagować na niezbyt miłą nowinę. Mimo, że wcześniej myślałem nad tym, że nikt nie dostrzeże mojego braku, to i tak nie chciałem odchodzić.
Kilkanaście minut później poczułem, że delikatnie jestem przenoszony na nosze, a wilki szepcząc między sobą porozumiewają się. Nagle usłyszałem ciche drapanie pazurków w kamień zwiastujące, że ktoś wszedł do groty.
- Zabieracie tatusia?
Gdy usłyszałem głos swojego dziecka, po raz kolejny po moich policzkach spłynęły łzy. Mogłem ich opuścić na zawsze. Byłem chory i mogłem tego nie przeżyć. Nikt prócz wynoszących mnie już pielęgniarzy zdawał się tego nie zauważyć, że po raz kolejny dałem upust buzującym we mnie emocjom.
Po upływie kilkunastu minut leżałem w jednej z największych jaskiń, nazywanej wilczym szpitalem. Wciąż czułem spływające łzy, a także to, że pielęgniarze krzątają się wokół mnie, najprawdopodobniej przygotowując opatrunki i leki. Teraz nie bolało mnie tylko serce. Głowa zdawała się pękać, a łapy już dawno spuchły, ale dopiero teraz zacząłem odczuwać ten ból. Musiałem przypominać sobie, żeby nie zapomnieć o oddychaniu. Czułem, jak na przemian zimny i gorący pot spływał po moim ciele. Gorzki posmak w ustach jeszcze bardziej pogarszał moje samopoczucie.
- Kai, teraz nastawimy ci kość, żeby nie zrosła ci się nieprawidłowo... - usłyszałem głos Astrid. Nie zareagowałem. Nie miałem siły. Ona chyba nie czekała na odpowiedź, bo już przemieniła się w człowieka i chwyciła w dłonie moją chorą łapę. Poczułem jeszcze ostrzejszy ból, teraz zdający się być aż nie do wytrzymania.
- Wytrzymasz... Później nie będzie cię aż tak boleć i nasmarujemy ci ją maścią. Następnie zajmę się twoją drugą łapą, która najwyraźniej również nie jest w najlepszym stanie.
W tym momencie dziewczyna wykonała gwałtowny ruch. Zawyłem z bólu, próbując otworzyć oczy, ale one wciąż nie zachowywały się tak, jakbym sobie tego życzył.
- Dasz radę... Dasz radę... - szeptała pocieszająco. Wtedy Ice podeszła do mnie i zaczęła nasmarowywać mi przed chwilą nastawioną łapę jakąś maścią o wyjątkowo ostrym zapachu. Nie czekając, aż skończy, młoda lekarka zrobiła z tylną łapą to samo, co z poprzednią, na co zareagowałem mocnym drgnięciem całego ciała, przez które Ice o mało by nie oberwała od ciosu mojej zdrowej kończyny.
- Już po wszystkim... Nie było tak, źle, prawda?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo po raz kolejny utraciłem przytomność. Gdy się już obudziłem, mogłem otworzyć ślepia i widzieć wszystko tak, jak dawniej... No, może prawie. Nic nie było aż tak proste i dobrze widoczne, jak dawniej. Jak to by powiedziała Nari - "teraz chyba już naprawdę powinieneś nosić okulary". Większa część bólu już zniknęła, a łeb dawał o sobie znać tylko odrobinę, więc postanowiłem skontrolować, w jakim stanie są moje łapy. Wciąż wydobywał się z nich ostry zapach maści ziołowej, o zgniłozielonej barwie, opatrunek wykonano z różnego rodzaju miękkich liści, a między jeden z płatów był przetknęty... patyk. Dopiero po chwili dotarło do mnie, do czego mógłby służyć: pilnował, aby moje kości zrosły się tak, jak należy. Zapewne później w zamian tego otrzymam gips, później będę chodził z samym opatrunkiem nasmarowanym maścią, aż w końcu odzyskam pełnię sił. Położyłem łeb na łapach. Nie miałem co robić. Nie wiedziałem, jak długo będę tutaj leżeć. Podobno przebywanie w szpitalu było katorgą, bo nie bardzo miało się co robić.
- Kai?
Szybko zwróciłem głowę w stronę głosu. W wejściu stała moja stara znajoma - Ice.
- Ehm... Cześć. Dawno nie rozmawialiśmy, prawda?
- Prócz skromnej wymiany kilku zdań - prawda. - odrzekła, siadając przy moim prowizorycznym leżysku.
- Naprawdę, przepraszam... Ale od kiedy Nari zaszła w ciążę, na nic nie miałem czasu.
- Rozumiem i nie mam ci tego za złe.
Słabo się uśmiechnąłem. Wadera zachowała poważny wyraz pyska.
- Cieszę się.
- Nie ma z czego, bo to rzecz zwyczajna, i gdybym się z tego powodu na ciebie obraziła, wówczas to byłoby co najmniej dziwne.
- Racja...
Cisza.
- Jeśli mogę zapytać, to czy dzieje się coś złego między tobą a Nari? Strasznie protestowała, gdy chcieliśmy cię zabrać. Uważała, że nic ci nie dolega.
Z sykiem wciągnąłem powietrze. Nie miałem pewności, czy mogę o tym opowiedzieć, czy też nie. Ice na nowo uświadomiła mi, w jak wielkim bagnie utkwiłem i nie wiedziałem, co dalej robić. Będę tutaj sobie zdrowiał... ale co potem? Co ze szczeniakami? Co z Nari?
- Po prostu... Ona mi nie wierzy.
Ice patrzyła mi prosto w oczy. Żaden mięsień nawet jej nie drgnął. Zmieniła się. Bardzo. Ja również. Może to kwestia tego, że niejedno już przeżyłem w swoim życiu i tą jesienią miałem skończyć sześć lat? Z tego, co wiedziałem, Ice była niewiele ode mnie starsza i miała urodziny już wiosną.
- W co takiego nie wierzy?
- Ogólnie rzecz biorąc... We wszytko - zawahałem się - Ale nie mam pewności, czy mogę ci o tym opowiedzieć.
- To twoja decyzja. Ja cię nie będę do niczego zmuszać.
Spuściłem wzrok. Sam nie wiedziałem, co teraz mam o tym wszystkim myśleć. Jak reagować i co robić. Nari miała najwyraźniej mnie dosyć i nie starała się tego ukryć. Ciekawe co teraz zrobi ze szczeniakami. Zaopiekuje się nimi? Zerwie przyjaźń z Mizuki i będzie się nimi zajmować? Tak z dnia na dzień? Nie, to było niemożliwe. Cała sprawa strasznie leżała mi na sercu, a ja nie mogłem się tego bólu żadnym sposobem pozbyć.
- Po prostu... - po tych dwóch, nic nie zmieniających słowach, moje gardło się zacisnęło, a ja nie mogłem mówić dalej. Ice patrzyła na mnie wyczekująco tymi swoimi cierpliwymi oczami. Nie mogłem sformułować zdania, ani tym bardziej - od czego zacząć.
- Nie musisz się śpieszyć. Przemyśl to, i najwyżej później mi powiesz, ok? - zaproponowała po chwili niezręcznej ciszy.
- Nie... Chcę mieć to jak najprędzej z głowy. - odrzekłem szczerze, choć nie do końca pewien słuszności własnych decyzji.
- W takim razie mów, ja mam czas.
Popatrzyłem na nią i wziąłem wdech. Teraz, albo nigdy.
- To zaczęło się zaraz po zawarciu naszego związku. Czułem, że ją kocham i że założymy razem rodzinę. Że wszystko teraz będzie takie, jakie sobie wymarzyłem. - zrobiłem pauzę. To było naprawdę trudne do opowiedzenia. Przy dalszej opowieści mój głos zaczął drżeć - Zaczęliśmy się kłócić już następnego dnia. Chciałem to naprawić. Niby się udało, ale jednak nie do końca. Po jakimś czasie zaczęła mi wmawiać, że umawiam się z kolegami, a ona sama wychodziła częściej ode mnie. Ja nie miałem z kim właściwie się spotykać. Gdy nie miałem dyżuru na stanowisko, samotnie błądziłem po terenach, nie wiedząc co ze sobą zrobić... Moi starzy znajomi już mieli rodzinę, a czasu dla mnie im brakowało. W przypadku związku mojego i Nari było odwrotnie... Wciąż ją kochałem, ale nie mieliśmy nigdy dla siebie czasu. Kłóciliśmy się, godziliśmy i na nowo kłóciliśmy, tylko ze zdwojoną siłą...
Przerwałem. Byłem cały roztrzęsiony. Ice położyła łapę na mojej.
- Spokojnie... Jeśli nie możesz, nie mów dalej.
Pokręciłem przecząco głową. Musiałem się komuś wyżalić. Wiedziałem, że Ice można ufać i że nikogo bliskiego prócz niej właściwie nie mam.
- Któregoś dnia okazało się, że Nari jest w ciąży. Sądziłem, że wtedy wszystko się ułoży i będziemy wzorowym małżeństwem. Podczas ciąży usługiwałem i pomagałem jej na tyle, ile tylko mogłem. Nie dopuszczałem do żadnej krzywdy. Krótko po narodzinach szczeniaków na nowo zepsuło się, ale jeszcze bardziej... Nari zaczęła mnie oskarżać o bzdury i na siłę rozkazywała opiekować się dziećmi. Nie miałem wcale czasu dla siebie. Każda próba pogodzenia się kończyła się na tym, że po raz kolejny zarywałem robotę, żeby się zaopiekować maluchami.
Spuściłem wzrok. Dobrze, że to już końcówka historii. Na więcej nie byłbym w stanie.
- Pewnego dnia nie wytrzymałem. Musiałem pobyć trochę sam. Poszedłem w Góry... W drodze powrotnej poślizgnąłem się i spadłem. Gdy wróciłem Nari oczywiście mnie skrzyczała...
Cisza. Ice bacznie na mnie patrzyła, jakby próbowała wybadać, czy mówię prawdę i czy niczego nie zataiłem.
- Rozumiem... - zrobiła pauzę - Jak się czujesz?
- Już lepiej, niż wcześniej. Dziękuję - lekko się uśmiechnąłem.
- To mój obowiązek.
- Jeśli mogę zapytać... jak długo będę tutaj tak leżał?
- To wszystko zależy od tego, jak szybko kość się zrośnie. Raz na jakiś czas będziemy cię zabierać na spacery, ale jak na chwilę obecną musisz jakoś to wytrzymać. Jesteś tymczasowo zwolniony ze stanowiska, a jedzenie będą ci znosić inni członkowie watahy. Wszystko będzie dobrze.
***
Jesień. Leżałem blisko wyjścia jaskini będącej wilczym szpitalem i obserwowałem, jak liście spadają na ziemię pod wpływem grawitacji. Świat stał się dziwnie szary, zamglony, a ja wciąż nie odzyskałem prawidłowego wzroku. W końcu dziś miałem szóste urodziny, a do starości nie zostało mi zbyt wiele czasu. Nie powinienem się temu dziwić. Wraz z wiekiem i w szczególności przebywaniem tutaj stałem się spokojniejszy i bardziej cierpliwy. Wiedziałem, że wszystko wymagało czasu i nie można było oczekiwać zbyt wielu rzeczy od zaraz. Nari nie odwiedziła mnie ani razu. Szczeniaki wpadły tylko dwa razy i to jeszcze bez wiedzy mamy. Opowiadały mi, że Nari często o nich zapomina i wyrywa się do koleżanek, co im się bardzo nie podoba. Wtedy są skazane na samodzielność. Nawet nie zezwalała na przychodzenie do mnie. Moja partnerka podobno często miewała również wybuchy złości, w ciągu których przeklina mnie na wszystkie nieszczęścia świata. Mimo wszystko nadal ją kochałem. Wciąż miałem nadzieję, że to jakoś się ułoży. Że pogodzimy się i będzie jak dawniej.
- Tatusiu! - usłyszałem znajomy, szczenięcy głosik. Powoli się podniosłem i kulejąc podszedłem bliżej małego wilczka.
- Cześć, Achita... A gdzie Draven?
- Zaraz przyjdzie! - zaśmiała się. Lekko się uśmiechnąłem. To moje dziecko. Mój skarb - Co dziś porobimy? Pogramy w szachy kamyczkami? A może pobawimy się w dworek z tymi śmiesznymi kubeczkami z herbatką? Albo zgadywanki?
- Co tylko zechcesz, moja księżniczko. - odparłem, delikatnie całując ją w czółko. Wadera odwróciła łepek, jakby coś sprawdzała, a później wykrzyknęła:
- Wszystkiego najlepszego, tatusiu!
I wtedy uroczyście wszedł Draven, ściskając zębami ubitego królika. Zaskoczony uniosłem brwi. Czyżby sam go upolował? Skąd pamiętali o moich urodzinach? Nie przypominam sobie, by Nari wspominała o tym maluchom. Później odśpiewali mi "Sto lat" i przytulili. Byłem niezwykle wzruszony, ale nie płakałem. Czas wyzbył ze mnie płakanie z byle powodu. Jestem już prawdziwym mężczyzną i muszę być wzorem dla innych.
- Sam go upolowałem - oświadczył basiorek, kładąc mi brązowego królika u łap, tym samym odpowiadając na pytanie, które sam sobie zadawałem od jego przyjścia. Pogratulowałem mu. W wejściu stała Ice i lekko się do nas uśmiechała. To ona mogła o tym powiedzieć szczeniakom. Odwzajemniłem uśmiech, bezgłośnie mówiąc "dziękuję". Ona skinęła na to głową i poszła. Najwidoczniej nie chciała nam przeszkadzać.
Kolejną godzinę spędziliśmy wyjątkowo przyjemnie. Najpierw podzieliliśmy się królikiem, a następnie pograliśmy w szachy, żartując przy tym i opowiadając różne historyjki. W pewnej chwili poczułem ukłucie w sercu, a mianowicie w chwili, gdy Achita wspomniała, że zobaczyła raz mamę z jakimś innym basiorem, którego nigdy wcześniej na oczy nie widziała. Najwidoczniej nie pochodził z watahy. Później szczeniaki pożegnały się i musiały iść, żeby Nari nie zauważyła ich nieobecności. Zostałem sam na sam z własnymi myślami.
***
Minął miesiąc, może i nawet trochę więcej. Opiekę nade mną przejęła młoda Astrid, ponieważ moja przyjaciółka z jakiś powodów przestała się pojawiać w wilczym szpitalu. Wspominano coś o jej zaginięciu, ale gdy o nie pytałem, skutecznie mnie ignorowano. Coś musiało się stać, a ja nie miałem o tym wiedzieć. Nie dopuszczałem do siebie myśli, by mogła umrzeć.
- Jak się pan dzisiaj czuje?
- Ile razy mam powtarzać, żebyś mówiła do mnie po imieniu? - uśmiechnąłem się.
- A więc, jak się dzisiaj się czujesz, Kai? - ostatnie słowo wyraźnie zaakcentowała, bym usłyszał, że wypowiedziała moje imię zamiast "pan".
- Dobrze.
- W takim razie chciałabym ci powiedzieć, że ze względu na to, że poruszasz się już sprawnie i nie odczuwasz bólu, zdejmiemy ci całkowicie opatrunek i będziesz mógł wrócić do rodziny. Co ty na to?
Zawahałem się. Szczerze mówiąc, trochę obawiałem się powrotu do Nari. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać i czy mogłem się pozbyć tego, co nabyłem ostatnimi czasy - powrót do zdrowia nie tylko fizycznego, ale i także psychicznego. Warto jednak zaryzykować. Może spotkam się z wyjątkowo miłym zaskoczeniem.
- Zgoda.
Astrid poszła w głąb jaskini, a chwilę później wróciła z kamieniem zaostrzonym z jednej strony. Zahaczyła go o mój opatrunek, a ten z łatwością ustąpił. Moim oczom ukazała się zmięte, może trochę zniszczone futro, w dodatku brudne od maści. Zgiąłem łapę w łokciu i nadgarstku i nic prócz lekkiego napięcia protestujących mięśni nie poczułem. Lekarka rozcięła również bandaż zrobiony z liści na mojej tylnej łapie. Ta prezentowała się nieco gorzej, niż przednia, ale jednak była niemalże tak samo sprawna.
- Możesz iść - powiedziała wadera. Podziękowałem za opiekę i powoli wyszedłem. Nie mogłem osiągać zbyt dużych prędkości, ani też wybierać w dłuższe podróże i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Nie chciałem nadwyrężać ledwo, co wyleczonych kości. Prawie zapomniałem, gdzie znajdowała się jaskinia Nari, jej szczeniaków i... moja, ale jednak koniec końców ją odnalazłem. Tak jak się spodziewałem, wszędzie aż roiło się od kwiatów poutykanych we wszystkie szpary i kamieni szlachetnych ułożonych do celów ozdobnych. W środku dostrzegłem ciemny, nieco rozmazany zarys sylwetki. Już wcześniej zorientowałem się, że jestem krótkowzrokowcem.
- Cześć... - powiedziałem nie pewien tego, jakie inne powitanie mógłbym zastosować. Wadera z przestrachem odwróciła się w moją stronę.
- Kai? - zapytała, wytrzeszczając oczy.
- Tak... Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
- Myślałam, że w końcu zdechłeś!
Mina mi zrzedła. Zamurowało mnie. Ja? Zdechłem?
- Jak to? - oznajmiłem, tak cicho, że prawie szeptem.
- Przecież byłeś tak chory, że grozili ci śmiercią - syknęła.
- Ale to chyba dobrze, że przeżyłem, prawda?
- Nie! Same z tobą są problemy! Nawet szczeniakami nie potrafiłeś się zająć jak należy i je głodziłeś!
Przypomniało mi się, jak Draven kiedyś wspomniał, że Nari nie dawała im nigdy takiej porcji, co trzeba, więc uczyli się sami polować, żeby nie umrzeć z głodu. Nie powiedziałem jej jednak o tym ani słowa.
- Nie dasz mi drugiej szansy?
- Nie! Wynoś się stąd!
- A to dlaczego? Przecież to była moja jaskinia...
- Nie obchodzi mnie to! Wyjdź, albo pójdę Alfy i oskarżę cię o napastowanie mnie!
Nie odpowiedziałem, ani też nie ruszyłem się z miejsca. Widząc co, Nari fuknęła ze złości i pospiesznie wyszła. Dlaczego aż tak bardzo reagowała na mnie złością? Uważała, że jej kochanek jej lepszy ode mnie? W tym wszystkim wyraźnie wyczułem, że nie tylko ma mnie dość, ale i też, że nie kocha mnie ani trochę. Odwzajemniłem jej uczucie. Uczucie obojętności. Skoro jej zdaniem nie warto tego ciągnąć, ja uważałem tak samo. Szczeniaki najprawdopodobniej właśnie były w szkole i nie miały zielonego pojęcia o tym, że właśnie tego dnia wróciłem do domu. Powoli odwróciłem się w stronę wyjścia jaskini, usiadłem i po prostu czekałem na powrót bomby tykającej, gotowej wybuchnąć w każdej chwili.
Nie minęło nawet pół godziny, przez które pochłonięty byłem lustrowaniem spojrzeniem ozdób wewnątrz groty oraz najbliższego krajobrazu, gdy do środka wparowała Nari w towarzystwie Suzanny.
- Czyli mam rozumieć, że występujecie o rozwód? - zapytała Alfa, patrząc to na mnie, to na waderę, która z ważnym wyrazem pyska obserwowała moją reakcję. Odpowiedziałem skinieniem głowy. Nari mina zrzedła. Czyżby nie spodziewała się, że mogę się jej sprzeciwić?
- W takim razie chcę poznać powód.
Nari wyglądała na naprawdę wściekłą. Ja zabrałem głos, mówiąc beznamiętnie:
- Niech moja ukochana partnerka opowie swoje bzdurne historyjki.
Suzanna zwróciła swój wzrok ku rozzłoszczonej waderze.
- Wcale nie są bzdurne! To najprawdziwsza prawda! To ty jesteś choler...
- Proszę bez przeklinania! - zarządziła Alfa. Nari zamilknęła - Teraz możesz mówić, tylko proszę, bez krzyków i przekleństw.
- Ugh... Niech będzie... Ale złe słowa aż cisną mi się na usta. Otóż on mnie obrażał, bił, no i oczywiście nie zajmował się naszymi dziećmi.
Wadera zwróciła wzrok w moją stronę.
- Czy to prawda?
- Tak, tak... Choć nie do końca. - W tym momencie rzuciłem wymowne spojrzenie na Nari. Ta wciąż zacięcie patrzyła w moim kierunku.
- W takim razie powinnam cię wygnać z watahy za nieuzasadnioną przemoc względem innych.
Spuściłem wzrok.
- Decyzja nie zależy ode mnie. Róbcie co chcecie. Mam odejść - odejdę. Mam zostać - zostanę. Przyjmę każdą karę, jaką tylko na mnie nałożycie.
Suzanna patrzyła na mnie w zadumie, z lekkim wyrazem zaskoczenia na pysku.
- W takim razie... Przez miesiąc nie będziesz mógł korzystać z magicznego sklepu, przez tydzień będziesz odizolowany od innych wilków i na stałe odsunięty od żony i dzieci.
Dzieci. To zabolało najbardziej. Choć niczego złego nie zrobiłem, miałem się odsunąć od dzieci.
- Naprawdę? Nie mogę ich nawet widywać?
- Możesz, ale w jeden ustalony między wami dzień tygodnia.
- Ale ja nie chcę, by ten sadysta zrobił im krzywdę! - wtrąciła oburzona Nari.
- Niby tak, lecz przyznał się do winy i należą mu się wizyty z dziećmi. W końcu jednak jest ich ojcem.
- W takim razie odchodzę z watahy - oświadczyła bez chociażby chwili zastanowienia. Suzanna popatrzyła na nią zdumiona.
- A to dlaczego?
- Bo nie chcę go już nigdy więcej widzieć.
Alfa nie odpowiedziała, tylko na nią patrzyła. Ja również nie kryłem zdumienia. Aż tak mnie nienawidziła, że chciała uciec z miejsca, w którym spędziła znaczną część życia? A może po prostu bała się, że komuś rozgadam, jaka jest naprawdę i przez to straci "dobrą opinię"?
- Niech ci będzie... Nie mam prawa cię zatrzymywać. Ta decyzja akurat należy do was...
- W takim razie idę po dzieci i wiedz, że Nari, Achita i Draven już nigdy więcej się tutaj nie pojawią! Żegnam! - krzyknęła i szybko odeszła. Wciąż zszokowany podążyłem za nią spojrzeniem, aż nie zniknęła za drzewami. Nie wyglądała, jakby żartowała. Suzanna popatrzyła na mnie.
- Teraz szczerze... Nie wyglądało to tak, jak ona mówiła, prawda?
Spojrzałem na nią nieco nieufnie. Co prawda była Alfą, ale skąd mogła wiedzieć takie rzeczy? Była za młoda, by znać całą historię wraz ze szczegółami, a jakoś nie wierzyłem, by ktoś jej ją opowiedział.
- Prawda...
- Możesz mi opowiedzieć ją z twojej perspektywy? Tylko wiesz, na tyle dokładnie, ile tylko możesz.
- Eh... Jest dość długa, a już raz komuś ją opowiedziałem. To zdecydowanie wystarczy.
- Rozumiem... Chociaż jestem Alfą, nie muszę wszystkiego wiedzieć. - Posłała mi blady uśmiech - Jeśli możesz mi powiedzieć, to komu to już opowiedziałeś?
- Ice... Tak swoją drogą: gdzie ona jest?
Alfa zawahała się, po czym odpowiedziała:
- Zaginęła.
- Jak to "zaginęła"? - odpowiedziałem przestraszony. Mój świat po raz kolejny miał rozpaść się na tysiąc kawałków, zupełnie jak w moim śnie. Najpierw rozwód z Nari, a teraz zaginięcie jedynej osoby, z którą spędziłem przez ostanie pół roku najwięcej czasu.
- Normalnie... Z dnia na dzień zniknęła. Mogła to być tylko ucieczka lub celowa próba ukrycia się. Wykluczamy atak wroga.
- Czyli, że żyje?
- Tego nie wiadomo.
Aż usiadłem z wrażenia. Trochę jakby dopiero teraz zaczęło to wszystko do mnie docierać. Jestem sam, nie będę miał kontaktu z biologicznym dziećmi, ani partnerką, moja jedyna przyjaciółka zaginęła i nie wiadomo nawet, czy żyje... Sam się sobie zacząłem dziwić, jakim cudem to wszystko przetrwałem.
- Jasne... - mruknąłem tylko.
- W takim razie do zobaczenia... I kary żadnej nie poniesiesz, no może oprócz braku możliwości zakupu czegokolwiek ze sklepu przez tydzień. Raczej sobie poradzisz. Pozostałe kary były podsunięte przeze mnie tylko dla satysfakcji Nati.
- Nari...
- Mniejsza o to! I tak od zawsze za nią nie przepadałam. Strasznie się do mnie przymilała i pytała o byle co. Masakra - zmarszczyła niezadowolona nos.
- Heh...
- Masz jeszcze jakieś pytania? Mam kilka rzeczy na głowie, więc muszę już iść.
- To idź, ja cię nie zatrzymuję...
- W takim razie nara. I trzymaj się, wierzę, że się nie poddasz w walce, jakiej jest życie.
I odeszła.
***
Początek zimy. Doszły do mnie słuchy o zbliżającej się imprezie. Miała się odbyć dziś wieczorem. Organizowała ją Kiiyuko, która rzekomo straciła pamięć i nikogo z nas nawet nie kojarzyła. Było to na tyle dobijające, że miałem opory, by iść tam i zobaczyć ją w takim, a nie innym stanie. Wcześniej borykała się z depresją, ale z plotek wynikało, że jej charakter jest "taki, jak kiedyś". Czyli jaki? Poważna, spokojna i rozważna? Nie, taka Kiiyuko nie urządziłaby tak hucznej i niespodziewanej imprezy. Najwidoczniej wilki, które o tym mówiły, pamiętały czasy jeszcze bardziej odległe, niż ja. Nawet nie wiedziałem, po co miałem tam iść. Z watahy znałem jedynie Sorę, Tsume, Desari Valentine, Valkę, Dante i jego siostrę - Soharę, Lithium Vane, no i oczywiście Astrid, Yusufa i wnerwiającą Kazumę. Reszta była mi całkowicie obca. Niestety ci, których znałem z imienia raczej znali mnie albo słabo, albo mieli innych przyjaciół, którzy pochłaniali ich cały czas. Wyglądało na to, że gdybym jednak poszedł, to stałbym najdalej od tańczących par i tylko przyglądałbym się roześmianym przyjaciołom. Od czasu rozwodu stałem się bardziej nieufny i ciężko było mi zawierać nowe znajomości. Byłem znacznie mniej towarzyski, wesoły i pomocny, niż jeszcze rok temu.
Koniec końców postanowiłem, że jednak tam pójdę i poznam nowe wilki chociażby z widzenia. Odczekałem do nadejścia wieczora i poszedłem. Szczerze powiedziawszy - brakowało mi jakiegoś towarzysza. Od zawsze chodziłem na imprezy w towarzystwie, jak można już się domyślić - wader, a obecna cisza była aż przytłaczająca. Chłód delikatnie muskał moje grube futro, przystosowane do niższych temperatur. Wszystko obyło się bez niespodzianek... No, może oprócz tego, że myślałem, że nabawię się ataku serca, gdy nagle z jaskini Alf wyskoczyła biało-czarno-różowa wadera. Z nieznanej mi przyczyny miała na nosie przyciemniane okulary.
- Co ty tutaj robisz? - spytała, śmiejąc się głośno. Musiałem mieć chyba wyjątkowo głupią minę - I jak ci na imię? Bo wiesz, miałam taki mały reset mózgu i mogę cię nie kojarzyć.
- Jestem Kai - powiedziałem powoli. Cisza samotności była dobijająca, więc po chwili zapytałem:
- Jeśli dobrze mi się zdaje, idziesz na tą imprezę. Może pójdziemy razem? - spojrzała na mnie pytająco, jakby nie dowierzała, że to powiedziałem. Mogłem tego nie mówić. Mogło jej się wydać to dziwne, że jakiś kompletnie obcy basior, którego widziała pierwszy raz na oczy. Zawstydzony spuściłem wzrok.
-
Oczywiście, że idę! - po tych słowach, ku mojemu zdumieniu rzuciła mi się na szyję. Zdecydowanie nie zachowywała się jak dawna, zrównoważona Kiiyuko. Przytuliła się do mnie tak mocno, że aż poczułem, że tracę dostęp do tlenu.
Za mocno, za mocno! Puszczaj! myślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.
Jeszcze ktoś
coś sobie pomyśli! Wtedy zauważyłem, że obserwuje nas, lekko przekrzywiając łeb, jakiś brązowy basior. W najgorszym przypadku pomyślał sobie, że jesteśmy parą. Ku mojemu przerażeniu, Kiiyuko nadal nie rozluźniała swojego
niedźwiedziego uścisku.
- Proszę nie rozczulaj się... - wykrztusiłem. Wadera pośpiesznie wykonała moje polecenie i patrzyła na mnie z uśmiechem.
- No to idziemy, czy nie? - zapytałem po chwili niezręcznej ciszy. Czułem się nieco dziwnie w obecności "nowej wersji" swojej dawnej koleżanki.
- No, ok idziemy.
Kiiyuko chodziła lekko zygzakowato, przez co wielokrotnie musiałem się odsuwać, schodząc na pobocze udeptanej ścieżki, by ta na mnie nie wpadła. Nawet przez chwilę przyszła do mnie myśl, że trochę wypiła, ale starałem się pozbyć tego wrażenia. Po kilku minutach marszu dotarliśmy na Wschodnią Plażę, na której to odbyć się miała impreza. Wilki już zbierały się wokół prowizorycznej sceny, niecierpliwie oczekując na oficjalne otwarcie zabawy. W momencie, gdy Kiiyuko przekroczyła próg ostatniej przeszkody, która nas zasłaniała, kilka wilków popatrzyło w naszym kierunku niedowierzająco. Konkretniej na mnie. Najprawdopodobniej znaczna część obecnych widziała mnie pierwszy raz w życiu, przez "nieobecność" spowodowaną chorobą. Uniosłem łapę, by im pomachać, a moja towarzyszka już radośnie pokicała do największej z grupek zebranych pod sceną. Rozejrzałem się dookoła, poszukując spojrzeniem jakiegoś ustronnego miejsca, w którym to nie rzucałbym się zbytnio w oczy. W końcu znalazłem. Nie zamierzałem tańczyć, choć byłem "emerytowanym DJ-em".
Zaledwie kilka chwil później, ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłem, że Kiiyuko nie wchodzi na scenę po schodkach, jak każdy inny normalny prowadzący, tylko po prostu została podniesiona i posadzona na scenie przez członków watahy. Powiedziała typową gadkę wprowadzającą, po czym wprowadziła zespół muzyczny Lithium Vane i kilku innych wilków. Wadera, którą znałem jedynie z widzenia była teraz przemieniona w człowieka. Przewiesiła przez ramię gitarę elektryczną i dała znak głową perkusiście, żeby mógł zacząć grać. Chwilę później już mogliśmy posłuchać wyjątkowo dobrej muzyki rockowej. Odezwał się mój instynkt DJ-a i wyczucie rytmu - zacząłem przytupywać łapą. Nawet nie zauważyłem, kiedy obok mnie zasiadła Desari.
- Beznadzieja, co? - mruknęła niezadowolona. Popatrzyłem na nią.
- Nie grają wcale aż tak źle.
- Ja tam nie wiem. Nie znam się. Dla mnie to tylko zwykłe brzęczenie.
Prychnąłem i mimowolnie uśmiechnąłem się. Była tak samo rozbrajająca, jak ją zapamiętałam. Jej czarny humor był zawsze zabawny, choć wcześniej go nie rozumiałem. Przez kolejne kilka piosenek ja i Desari milczeliśmy. Wsłuchiwałem się w wpadającą w ucho nutę. Aż mnie ciągnęło na parkiet, by zatańczyć, ale przecież obiecywałem sobie, że nie będę się już wychylać. A poza tym głupio było tak tańcować samotnie. Popatrzyłem niepewien na czarną waderę. Chyba nawet nie zauważyła, że jest obserwowana.
- Ekhm... Desari? - powiedziałem. Użyłem jej pełnego imienia z obawy, że skarci mnie za skrót. Zwróciła wzrok w moją stronę.
- Co?
- Może zatańczymy?
Popatrzyła na mnie tak, jakby miała ochotę mnie zamordować spojrzeniem.
- Nie ma mowy. A teraz stul pysk.
- Dlaczego? - rzekłem rozczarowany.
- Nie potrafię tańczyć.
- Chociaż jeden taniec... Rozruszasz się trochę. Nie można być takim sztywnym przez całe życie.
Popatrzyła na mnie spode łba.
- No dobra, może nie powinienem był tego mówić... Ale proszę... Naprawdę, nie mam z kim zatańczyć, a ty jesteś jedyną osobą.
- Jest jeszcze Kazuma.
Odwróciłem się. Rzeczywiście, na drugim końcu plaży siedziała Kazuma i miała minę, jakby zastanawiała się, kogo w nocy zaskoczyć z nożem.
- Wiesz co... Za Kazumę to ja może podziękuję. Nie chciałbym, żeby przy najbliższej okazji w ramach zemsty oskubała mnie ze skóry.
- W takim razie siedź i morda w kubeł.
Odwróciłem w jej stronę głowę, przekrzywiając łeb.
- No już daj spokój. Jeden taniec. Chociaż spróbuj.
- Nie odpuścisz, co? - warknęła.
- Zgadłaś.
- Natręcie... Niech ci będzie.
Uśmiechnąłem się zadowolony z sukcesu. Wstałem i wyciągnąłem do niej łapę.
- W takim razie chodź.
Desari powoli wstała, symulując zgrzybiałą staruszkę, która ma problemy z prawidłowym poruszaniem się. Wiedziałem, że tylko udawała, żebym sobie odpuścił, gdyż byliśmy w tym samym wieku i nie mogło być z nią wcale aż tak źle. Delikatnie popychając waderę, zaciągnąłem ją na parkiet, a raczej sypki piasek z plaży usuwający się pod łapami.
- I co? Co mam niby robić? Wystarczy, że będę tak stała? - zapytała niezadowolona.
- Nie! Popatrz na innych i spróbuj to naśladować! - mówiąc to, obróciłem się z gracją baletnicy wokół własnej osi. Des popatrzyła niepewnie na jakiegoś szczeniaka, który naprzemiennie unosił raz to prawą przednią łapę i lewą tylną, a raz lewą przednią i prawą tylną, dziwacznie kręcąc przy tym głową.
- Wątpię, aby to był dobry pomysł... - mruknęła.
- Oj, daj spokój. Po prostu spróbuj wyczuć rytm i poruszać się do niego.
- Nie potrafię.
- W takim razie naśladuj mnie.
Zrobiłem dwa kroki w tył, po czym skok w przód, po którym byłem na nowo w tym samym miejscu. Później prawą łapę szybko uniosłem w prawą stronę, opuściłem i z lekkim przeskokiem to samo zrobiłem z lewą. Des patrzyła na mnie nieufnie.
- Spróbuj!
- Nie uda mi się.
- Nie mów tak, a może się uda.
- No jasne, że nie... - mruknęła. Na zachętę wykonałem początek pierwszego kroku, a ona po chwili zrobiła to samo, próbując być moim lustrzanym odbiciem. Zrobiła to nieco niezdarnie, ale rozumiałem to doskonale, gdyż była początkującą. Mogła nawet nigdy nie tańczyć. Ja również straciłem dawną sprawność, w szczególności po chorobie. Drugi krok poszedł nieco oporniej, ale koniec końców udało się.
- A teraz jeszcze raz!
Des posłała mi błagalne spojrzenie, ale zrobiła to, o co prosiłem.
- Kolejna powtórka, tylko, że teraz szybciej!
Moja partnerka do tańca popatrzyła na mnie wystraszona, ale ku mojemu zadowoleniu poradziła sobie z zadaniem. Później zrobiłem coś, czego raczej się nie spodziewała. Chwyciłem ją za jej nadgarstek, stanąłem na tylnych łapach i okręciłem wokół jej osi. Następnie opadliśmy z powrotem na ziemię, stając na czterech łapach. Desari nadal nie wybudziła się ze stanu zaskoczenia, kiedy nakazałem jej powtarzać wszystko, co robię. Niechętnie wykonała pierwszy krok, który jej pokazałem, a później robiła na nowo za moje lustrzane odbicie. Kolejnym krokiem było opuszczenie głowy do dołu, unosząc jednocześnie prawą tylną łapę, uniesienie głowy, opuszczenie łapy, ponowne opuszczenie głowy i tym razem uniesienie lewej tylnej łapy i uniesienie głowy. Obrót wokół własnej osi, podwójne wykonanie kroku pierwszego, potem drugi, trzeci, który polegał na kilkakrotnym skakaniu to na prawą, to na lewą stronę, drugi i znowu obrót partnerki wokół jej osi. Piosenkę i nasz taniec kończył wysoki podskok w górę. Desari wyglądała na zmęczoną, bo była cała spocona i zdyszana. Ja chyba nie prezentowałem się ani odrobinę lepiej. Jak już wspominałem - wyszedłem z wprawy.
- I to koniec? - zapytała Des.
- Chyba tak... No chyba, że chcesz jeszcze - zaśmiałem się. Akurat zespół Lithium zaczął grać spokojniejszą nutę. - Wtedy ułożę spokojniejszy układ.
<Desari?>