Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

sobota, 25 listopada 2017

Od Dante "Kiedy zaśpiewa słowik" cz. 5 (cd. Moone)

Wrzesień 2020 r.
Znowu leje - pomyślałem, patrząc spod zmrużonych powiek na senną, deszczową krainę u stóp Góry. Nie podobało mi się to. Trawa nie była widoczna pod warstwą mętnej wody i zanosiło się na to, że niebawem zaleje i drzewa. Istna powódź. Usiłowałem coś na to zaradzić, jednak bezskutecznie, co spotęgowało moje przeczucie, że coś jest nie tak, a wpływu na to mogą nie mieć naturalne siły, lecz czyjaś magia. Dojście do źródła tejże mocy było jednak niemożliwe. Powinno wskazywać oczywisty kierunek, jednak tak się nie stało... Zdawało się być słabsze od samej pogody, co było tym dziwniejsze. Zmarszczyłem brwi, wpatrując się w bure chmury.
Może moje przeczucia nie były słuszne? W końcu nigdy wcześniej nie próbowałem rozganiać deszczu. Niedawno nastąpił ten pierwszy raz - zakończony niepowodzeniem, rzecz jasna - gdyż sytuacja wyglądała naprawdę tragicznie. Z największym żalem patrzyło się na zaduszone pod wodą martwe ciała gryzoni, które stanowiłyby pyszną przekąskę. Wymoczone od kilku godzin lub dni nie mogły stanowić smacznego posiłku.
Nagle przez niebo przetoczył się grom. Futro aż zjeżyło mi się na karku. Za kilka sekund huknęło. Podczas powodzi dotychczas mieliśmy do czynienia z wyłącznie ulewą, a nie burzą. Nie wróżyło to niczego dobrego. Pospiesznie popędziłem ku jaskini Alf, nie przejmując się deszczem. Krople w tej chwili nie były na szczęście tak duże jak w poprzednie dni, jednak szybko mogło się to zmienić. Łapy ślizgały mi się na rozmoczonej górskiej ścieżce prowadzącej do jamy, wielokrotnie niemal nie upadłem. Wbijałem pazury w ziemię przy każdym kroku, jednak niewiele to dawało. Istne bagno.
- Alfo! - krzyknąłem w głąb przestrzennej, jednocześnie dość mrocznej jaskini.
- Tak? - głos Hitama odbił się echem od ścian. Już za chwilę jego pysk wyłonił się z półmroku. Nowy Alfa był znacznie ode mnie młodszy, nawet od Suzanny. Nie potrafiłem zrozumieć tego wyboru, bo w końcu był tylko niedoświadczonym młodzikiem, ale nigdy głośno nie polemizowałem. Chciałem uniknąć zbędnych kłopotów.
- Zbliża się burza - oświadczyłem. To mu wystarczyło. Nieznacznie skrzywił pysk, po czym skinął głową.
- Jak daleko jest od nas?
- Kilka kilometrów, ale sądząc po wietrze przybędzie prędko.
Hitam nie udzieliwszy odpowiedzi powoli wyszedł na skraj jaskini i spod zmrużonych powiek wpatrywał się w chmury. Po raz kolejny grzmotnęło. Moje przypuszczenia się sprawdzały - burza była coraz bliżej. Zbliżyłem się do basiora, czekając na werdykt.
- Wezwij wszystkie wilki o żywiole powietrza, wody i elektryczności.
Skinąłem głową i wyszedłem z jaskini, uprzednio tworząc sobie nad głową ochronę nad opadami. Wyglądało na to, że po raz kolejny spróbujemy magicznie odgonić niesprzyjającą pogodę. W myślach powtarzałem imiona wilków, które posiadają któryś z wymienionych przez przywódcę żywiołów: Lind, Leah, Bona... I to chyba byłoby na tyle. Z jego słów wynikało również, że powinienem udać się do byłej Watahy Asai. Zadrżałem na samą myśl.
- Cześć, Dan - z zamyślenia wyrwał mnie dziwnie znajomy głos. Zatrzymałem się i zerknąłem na lewo. O ścianę wejściową do swojej jaskini opierała się wyjątkowo drobna wadera o dużych, intensywnie różowych oczach które w dodatku odbijały światło wydobywające się z wzorów pokrywających jej futro. Zdawały się być przez to jeszcze większe.
- Cześć, Moone - odparłem. Uśmiechnęła się, widząc, że ją poznaję.
- Nie przeszkadzam? W czymś pomóc?
- Jakbyś mogła - rzekłem szybko - Musisz sprowadzić wilki z żywiołem powietrza, wody i elektryczności. Jak najszybciej.
- Z Watahy Magicznych Wilków czy...? - tu urwała, patrząc na mnie pytająco.
- Możesz do tych z naszej - stwierdziłem, rozumiejąc, że ta dopiero weszła w wiek dorosły i mogło się jeszcze wiele wydarzyć, w razie jakby zagubiła się w okolicach nie do końca oswojonych jeszcze członków byłej Watahy Asai.
- Dobra, to już idę - oświadczyła i popędziła ku jaskini jednej z wader, którą musiałem sprowadzić. Przed nasilającym się deszczem chroniła się za pomocą skrzydeł. Po chwili otrząsnąłem się z zadumy i sam zacząłem biec w stronę zachodniej części Góry, gdzie mieściły się jaskinie wilków, których kolor futra zwykle był czarnym. Miałem znacznie dłuższą drogę. Jako, że łapy wciąż niemiłosiernie ślizgały mi się na błocie, nieco wspomogłem się żywiołem ziemi. To on również pozwolił przejść mi nad zatopionym terenem bez moczenia łap.
- Wilki! Potrzeba mi wszystkich władających nad powietrzem, elektrycznością i wodą! - krzyczałem, biegnąc nieopodal jaskiń, po moście wytworzonym z ziemi, który prawdopodobnie rozmoknie i opadnie do wody za zaledwie kilkadziesiąt minut.
Kilka pysków wychyliło się z niewielkiej wielkości jam, a gdy robiłem rundę z powrotem, część z nich już była gotowa do drogi. Ruszyła ścieżką w ślad za mną, jednak nie po tej samej, po której ja się poruszałem, a skalnej, po której chodziły na co dzień. Była ona równoległa do mojej. W końcu nasze drogi się połączyły - biegłem na czele dość okazałej grupki wilków z byłej Watahy Asai. Czułem się jak jakiś dowódca stada... Dobrze byłoby mieć swoją watahę - stwierdziłem nagle, lecz szybko wyzbyłem się tej myśli. Nie byłbym dobrym liderem. Brakło mi wielu cech, by godnie pełnić tę funkcję.
Doprowadziłem ich do Alfy. Czekał wraz z Suzanną, która jednak siedziała nieco głębiej w jaskini, wpatrując się w zamyśleniu w deszcz. Podniosła wzrok na nas dopiero, gdy byłem raptem dwa metry od niej.
- Musimy odgonić tę burzę - oświadczył stanowczo, lecz nie za głośno Hitam. Mimo to był doskonale słyszalny. Zauważyłem, że wadery sprowadzone przez Moone już czekały. Ona sama w zaciekawieniu wpatrywała się w każdego z przybyszów. Najwyraźniej nic nie broniło temu, by członkowie stada obserwowali akcję. Siedziała skryta za jednym z kamiennych filarów w jaskini Alf.
- A co jeśli się nie uda? - zapytała jedna z wader. Miała aksamitnie gładki głos, jednak nie udało mi się wypatrzeć w tłumie jej pyska. Hitam jednak nie odpowiedział. Jego wzrok uważnie badał rejon, gdzie między chmurami pojawiały się przebłyski.
- Powinniśmy uderzyć tam - oświadczył w końcu, wskazując za pomocą brody najbliższy rejon, gdzie właśnie błysnęło - Wszyscy na pozycje.
Musieliśmy improwizować. Pospiesznie wymieniliśmy się informacjami, kto nad jakim żywiołem panuje, a następnie przybraliśmy prowizoryczne ułożenie. Jeden z wilków na szczęście czytał książki na temat kręgów mocy, gdzie opisane były również najsilniejsze ułożenia w przypadku łączenia magii kilku osób. Ostatecznie byliśmy gotowi za niemal chwilkę. Zorganizowanie wilków z Watahy Asai mnie nieźle zaskoczyło.
- Na sygnał wycelujecie w tamto miejsce - oświadczył Alfa, unosząc łapę we wcześniej już wskazanym przez siebie kierunku. Następnie (nie wliczając w to deszczu i wiatru który zaczął robić się niepokojąco silny) zapanowała cisza. Hitam wpatrywał się w obrany przez siebie punkt, a następnie wykonał zamaszysty gest. Wszyscy natychmiast użyli całej swojej mocy, skupiając się w tamtym miejscu. Musiałem aż przymrużyć powieki z nawału wichury, kłujących wręcz kropelek wody, które wydobyły się z zabójczo prędkiego strumienia oraz oślepiających błyskawic. Tych jednak było najmniej. Wiatr wytworzony za pomocą wilków nieco mnie odsunął ku skrajowi Góry, jednak nie mogłem się przysunąć. Z nadmiaru używanej magii zdrętwiały mi wszystkie kończyny. Nie widziałem, czy sytuacja się poprawia, czy nie. Zamiast tego spróbowałem wykorzystać jeszcze więcej mocy, co sprawiło, że zaczęło mnie boleć nawet w kościach. W dodatku wytworzony przez nas krąg musiał wyciągać ze mnie jej jeszcze więcej, niż sądziłem, że potrafię.
Niespodziewanie poczułem, jak opuszczają mnie siły. Strumień mocy zaczął słabnąć, pozostałe magiczne wilki również zdawały się mdleć ze zmęczenia. Gdy już niemal zgasł, poczułem, jak jedna z łap mi się osuwa. Szybko ją cofnąłem. Inna wadera, znacznie ode mnie młodsza, nie miała jednak tyle szczęścia. Całkowicie utraciła przytomność i ześlizgnęła się. Nie zdążyłem jednak złapać ją za łapę. Zamiast tego śmignęła obok mnie ciemna smuga, która bez zastanowienia rzuciła się w stronę urwiska. Plątanina czarnych piór, futra i... lśniących na różowo włosów.

<Moone?>

Uwagi: Wataha Asai nosi nazwę Watahy Czarnego Kruka. Pisz częściej opowiadania!

piątek, 24 listopada 2017

Od Lind "Spełni się" cz. 1


Wrzesień 2020
Alfabetyczne ułożenie książek podobno pomaga odnaleźć te właściwe. Może jednak warto było się go nauczyć? 
Przechodziłam obok kolejnych regałów z wykrzywioną głową. Przejeżdżałam znużonym już wzrokiem po grzbietach opisanych tytułami rozpoczynającymi się na literę "K". Wszystko co mogłoby być  użyteczne, przeplatało się niestety z myląco brzmiącymi nazwami ludzkiej literatury. Dwa magiczne koty śledziły z zainteresowaniem moje ruchy dookoła półek. Nie zamierzałam się poddać, jak już tyle czasu tu spędziłam. 
Nagle zatrzymałam się. Czy mi się zdawało, czy widziałam właśnie... Cofnęłam się kilka kroków. A niech mnie!
Ściągnęłam pośpiesznie grubą książkę z regału. Tomisko wyślizgnęło mi się z pyska i uderzyło z hukiem o drewnianą podłogę. Koty poderwały się z miejsca, a ja pochyliłam się nad wydaniem i jeszcze raz przyjrzałam z zachwytem tytułowi. Miałam przez chwilę wrażenie, że oczy płatają mi figla. Nie, nie ma mowy o pomyłce.
"Kronika Jesieni Tysiąclecia"
Bez namysłu wrzuciłam wydanie do torby i ruszyłam w stronę wyjścia z Biblioteki. Zrezygnowałam z poszukiwania tego, po co tu pierwotnie przyszłam. Co odwlecze to nie uciecze, czy jakoś tak. Wyszłam na zewnątrz, na szary i poszarpany nawałnicami świat. 
Miałam teraz do wyboru podróż górą, pośród szalejącego wiatru i deszczu, lub dołem, kawałek nad poziomem wody, która przykryła niemalże wszystkie niżej położone tereny. Wybrałam od razu opcję pierwszą. Udało mi się jakoś pokonać odległość dzielącą mnie od jaskini, jednak czułam się cały czas jak listek rzucany na prawo i lewo przez nieokiełznany żywioł. 
Właśnie. Mój żywioł. Byłam zaskoczona jak mało nad nim czasem panuję. Chyba czas się wziąć za jakieś ćwiczenia. 
Uważając na książkę, wylądowałam w brudnej, odpychająco wyglądającej wodzie i wpłynęłam do swojego lokum. U mnie sięgała mniej więcej do łokci. Nie powiem, że mi się to podobało, jednak przestałam narzekać, kiedy usłyszałam coś o całkowicie zalanych norach, niezdatnych obecnie do mieszkania. Nie wiedziałam, czy to tylko plotka, czy fakt, jednak dał mi dość do myślenia - mogło być znacznie gorzej. 
Wskoczyłam na posłanie, umiejscowione trochę wyżej na potrzeby uchronienia od zimnej cieczy. Otrzepałam się i wycisnęłam wodę z włosów po czym położyłam się na bok i otworzyłam książkę. Z nostalgią wróciłam do historii, której nie miałam możliwości poznać w dzieciństwie do końca. Zabroniły mi wtedy wyrwane i poszarpane strony ostatnich rozdziałów. Zapomniałam o świecie, zapomniałam o nawałnicach na zewnątrz. Wrócili starzy znajomi ze stronic. 
Wszystko, co planowałam rano, rzuciłam na dalszy plan. 
***
"Zobaczył korony drzew, wykonane wreszcie z prawdziwego złota..."
- Uch, kto tu postawił ten sufit? - usłyszałam nagle. 
Podskoczyłam i ześlizgnęłam się niechcący z posłania. Moje przednie łapy wylądowały w wodzie. Przeszły mnie dreszcze, przecież dopiero co się wysuszyłam. Zwróciłam oczy w stronę wejścia. Stał tam Dante, pochylając głowę z powodu nisko zawieszonego sklepienia. Aha, znów nie zauważyłam gościa przez lekturę. Zaskoczył mnie. Zeszłam cała na zatopioną podłogę i uśmiechnęłam się jak gdyby nigdy nic się nie stało. W sumie cieszyłam się na widok tego miłego basiora.
- E.... Hej, Lind - mruknął basior.
- Cześć, co cię do mnie sprowadza, Dan? - upewniłam się, że książka nie wyląduje w wodzie.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam... - poprawił ułożenie pasa zakrytego prawie zupełnie przez różnoraką broń. - Ja po mięso. Sama mówiłaś, żebym...
- A, tak! Mięso! - potrząsnęłam głową. - Masz rację, całkowitą rację - wymamrotałam pośpiesznie i paroma susami dotarłam do jednej z półek wydrążonych w skale. - Miałam ci oddać tamte dwa zające - złapałam wiatrem wspomniane właśnie zwierzaki. - Daruj, że skazałam cię wtedy na dodatkowe godziny bieganiny.
- Żaden problem... - odparł bez przekonania i dodał na końcu zdania jakiś dziwny epitet. To chyba miał być komplement, ale nie mam pewności. Nie usłyszałam wszystkiego. Tak czy inaczej przejął ode mnie zapas mięsa. 
- Czy to jest Bransoletka Życzeń? - zwrócił uwagę na przedmiot leżący w zasięgu wzroku.
- To? Tak się nazywa? - zdziwiłam się. 
- Taak, to ona... - zmrużył oczy. - Farciara z ciebie.
- Słucham? - spojrzałam zmieszana na basiora, wciąż niezbyt rozumiejąc, co ma na myśli. 
- Nie wiesz do czego to służy? - popatrzył okrągłymi oczami na moje przeczące ruchy głową. - Spełnia życzenia, tak jak nazwa wskazuje - oznajmił, jakby spotkał właśnie kogoś, kto nie wie, że w dzień Słońce świeci. 
Chwila... On tak na poważnie? Spełnianie życzeń realnie, nie jak w lukrowanych bajkach, które opowiadała mi Jen na dobranoc? 
Uderzyłam ogonem w brudną taflę wody. Wtem coś otarło się o moją łapę. To była ryba. 
- Cóż... Ciekawe, bardzo ciekawe. Dzięki za informacje, Dan - powiedziałam bez wyrazu, cofając się o kilka kroków. 
Nie wiedziałam czy wierzyć w jego słowa. Wyjątkowo zapaliła mi się lampka niepewności z tyłu głowy. Chyba jednak powinnam ten jeden raz poszukać jakiegoś potwierdzenia. 
Uderzyłam jeszcze raz ogonem w wodę, płosząc łuskowate stworzonko. 
- Dzięki.
****
- Czyli... Dan wie o czym mówi? - zapytałam.
- On? Zwykle nie - Mana rzuciła kamień na wodę. Cicho syknęła niezadowolona, kiedy nie odbił się od tafli ani razu. - Ale to o Bransoletce Życzeń, to prawda. Masz dokładnie jedno życzenie, które spełni się. 
- Tak po prostu? - wciąż jakoś trudno mi było uwierzyć. Pierwszy raz od jakiegoś czasu chyba. Czyżbym... dorosła już zupełnie?
- Powinno. Jeśli nie będzie to tylko hologram - mruknęła w odpowiedzi - Ale zwykle tak nie jest. Czego chcieć więcej? 
- Dobre pytanie - usiadłam na trawie. 
- Rozumiem nie wiesz jeszcze do czego jej użyjesz? - zainteresowała się Hane spoglądając na Bransoletkę. 
- Coś tam chyba mam - odparłam. 
Manahane ponownie spróbowała "puścić kaczkę". Tym razem udało jej się. Zadowolona spojrzała na mnie i podsunęła mi inny kamyk. Rzuciłam go, chociaż byłam już na wpół nieobecna myślami. Zdołałam osiągnąć podobny efekt jak fioletowa wadera. Mam nadzieję, że nie zauważyła jak pomogłam sobie żywiołem. 
Gdzieś daleko zabrzmiał grzmot. Położyłam po sobie biedne uszy. Kolejna fala deszczu nadciąga.
Wieczorem udałam się do parku, a właściwie wysepek nad parkiem. Miałam tyle szczęścia, że chwilowo nie padało zbyt mocno, a spomiędzy ciężkich chmur wysunął się Księżyc. Znów przypomniałam sobie o poczuciu rozbicia. Znów, ponowie, jeszcze raz. Za dużo, za dużo tego! 
"Dobra, czas się skupić na życzeniu", pomyślałam. Przysiadłam na kamieniu i zaczęłam się zastanawiać. Jak je sformułować... Jak... 
Nie spodziewałam się trudności na tym etapie. Planowałam po prostu wypowiedzieć to życzenie i wrócić do jaskini z uśmiechem na pysku. Tymczasem przesiedziałam minuty, godziny, jakkolwiek liczy się czas, na ziemnej skale, szarpana wichrem.
W końcu przyszło. Zerwałam się z entuzjazmem na równe łapy i wypowiedziałam je głośno.
 
<CDN>
 
Uwagi: "Aha" piszemy przez "h".

niedziela, 12 listopada 2017

Od Lind "Co się dzieje?" cz. 4 (cd. Karou)


Czerwiec 2020
Rzuciłam kolejny kanciasty kamień w stronę otwartej torby leżącej na brzegu. Nie wycelowałam jak powinnam, przeleciał milimetry nad skórzanym workiem. Zignorowałam ten fakt. Nie chciało mi się wychodzić na brzeg tylko po to, żeby wykopać z wysokiej trawy jeden skalny okruch. 
Zajmę się tym później, tak sobie powtarzałam ilekroć to się zdarzało tego dnia. Zanurkowałam po raz kolejny pod ciepłą kaskadę.
Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, czego tak często poszukują wilki na dnie jeziorka pod Wodospadem. Drogie kamienie. Prawdziwe, nie zabarwione, kruche szkiełka, które pozostawiali po sobie ludzie. Pośród otoczaków, przykrywających dno stosunkowo płytkiego zbiornika, udało mi się tego popołudnia znaleźć aż trzy szmaragdy, jeden cytryn, dwa turkusy i szafir. Z powierzchni trudno było dostrzec cokolwiek pod taflą wiecznie wzburzonej wody. Próbowałam więc zanurzać głowę i otwierać oczy, jednak jakoś od małego sprawiało mi to problem. Po kilku marnych sekundach byłam zmuszona zrywać się na równe łapy. Tego domagały się  wiecznie nieprzyzwyczajone, piekące oczy. 
Podeszłam bliżej właściwej kaskady i spróbowałam ostatni raz poszukać czegoś wartego uwagi. Dostrzegłam wtedy wielki rubin, leżący idealnie pod silnym strumieniem opadającej wody. Zamknęłam oczy i podjęłam próbę wydobycia go mocą powietrza. Spotkałam się oczywiście z oporem, coś jakby trzymało ten piękny kryształ przy dnie. Pochyliłam się nad wodą, obeszłam kaskadę i spróbowałam złapać go łapami. Szło niezwykle opornie, próbowałam wielokrotnie obu metod, wyczekując chwili, kiedy kamień ustąpi. Może czas mi się dłużył przez zniecierpliwienie, może naprawdę trwało to tak długo, jednak doczekałam się. Po kolejnym z wielu szarpnięć kamień został w moich łapach. Wreszcie.  
Zaczęłam go turlać po dnie, w stronę brzegu, w kierunku torby. Nie chciałam już niepotrzebnie tracić energii związanej z żywiołem, a przecież nie przeniosę czegoś tak dużego w pysku. Nie podnosiłam wzroku, ze spuszczoną głową starałam się nie zgubić położenia mojej zdobyczy. 
Nagle skupienie rozproszyło coś niespodziewanego. Po wzburzonej tafli wody zaczęła rozpływać się czerwona ciecz. Krew? Skąd?! 
Popatrzyłam na brzeg. Ukryta za wodospadem, nawet nie zauważyłam, że ktoś się zbliżył. Ujrzałam wysoką, szczupłą, czarną waderę o długich łapach. Cały pysk i przednie kończyny miała ubrudzone krwią. Stała nad ciałem już martwego jelenia, z którego czerwona posoka spływała do jeziorka. Wilczyca spoglądała na zwierzę swoimi pięknymi, granatowymi oczami, jakby z nienawiścią i zawodem. Jej bardzo długi ogon kiwał się dziwnie na boki, żył własnym życiem. Na początku chciałam ocenić ten widok jako w miarę normalny - polujący wilk ze zdobyczą. Wadera nie pachniała też obco, na pewno należała do watahy. Jednak im dłużej się przyglądałam, tym cała sytuacja zaczynała wyglądać gorzej i dziwniej.
 Ofiara była bardziej poharatana niż zwykle. Brakowało także ugryzień w strategicznych miejscach, takich jak kark, które szybko zamieniają szarpiące się zwierze w posiłek. Dostrzegłam jeszcze krwisty ślad i wygniecioną roślinność ciągnące się za nadto ubrudzoną polującą. Przeszła mi przez głowę myśl, że wlokła takie zwierze tutaj zanim padło. Nie potrafiłam zrozumieć co mogło być powodem takich działań. Jakieś sadystyczne zapędy, czy co?
Wtedy właścicielka granatowych oczu dostrzegła moją obecność. Cyjanowe spirale na jej ciele zajaśniały. Wyszłam z wody. Zdobyłam się na odłożenie wydobycia rubinu na później. Nieznajoma odepchnęła stertę mięsa na bok i wbiła we mnie coraz paskudniejsze spojrzenie. Obeszłam ją z drugiej strony, lecz zanim zdołałam chociaż pomyśleć o jakimkolwiek działaniu, wilczyca rzuciła się w moją stronę z głośnym rykiem. Tak, rykiem.
Nie zdążyłam uskoczyć, zostałam z impetem wgnieciona w ziemię i przyciśnięta ciężarem czarnej wadery. Jej łapy rozsmarowały czerwone ślady na moim jasnym futrze. Uderzyłam napastniczkę tylną łapą w brzuch, jednak nawet nie zmieniła wyrazu pyska. Wymierzyła mi w odwecie cios pazurami w pysk. Odsłoniłam kły.
- Nie masz ze mną szans - wysyczała, przeciągając samogłoski.
Nie odpowiedziałam nic, tylko złapałam zębami za długie futro na piersi czarnej wilczycy i szarpnęłam. Zdołałam i ją w ten sposób powalić. Wyrwana spod jej ciężaru, skoczyłam na cztery łapy i spróbowałam wystrzelić w powietrze z rozbiegu. Okazałam się być jednak zbyt wolna, nie zdążyłam dotrzeć do dużo bezpieczniejszej dla mnie pozycji. Zostałam ponowie rzucona na ziemię, tym razem bliżej brzegu jeziorka. Zaczęłyśmy się tarzać po mokrym piasku. Szarpałyśmy się za futro, kąsałyśmy po łapach i uszach przeciwniczka na moje nieszczęście nadrabiała wszelkie słabości determinacją i wściekłością. Szala przechylała się powoli na jej korzyść. Kiedy znów znalazłam się pod łapami bezlitosnej, czarnej wadery, moja głowa prawie zanurzała się w wodzie. Wilczyca przycisnęła mi gardło z sadystycznym uśmiechem.
- To było całkiem ciekawe - wysyczała.
Spróbowałam użyć jeszcze jakiś sztuczek, rzucania kamieniami, jednak nic już nie przyniosło skutku. Zupełnie jakby nauczyła się podczas starcia wszystkiego, co mogę mieć w zanadrzu w takich warunkach. Miałam ochotę splunąć tej wiedźmie na pysk. 
Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Kiedy jej wzrok spotkał się z taflą wody, zastygła jak zamieniona nagle w posąg. Zaczęła szybko oddychać, przestała mrugać, jednak nie powracała do mojej osoby. Wtedy przyszło mi do głowy jeszcze coś. Zebrałam moc wiatru i sypnęłam jej w oczy garść piasku. Zaskomlała i odskoczyła. Szybko podniosłam się,  gotowa do dalszego ciągu starcia, kiedy usłyszałam z jej pyszczka:
- Co się dzieje, gdzie ja jestem? - głos był inny. Nagle odezwała się zupełnie inna osoba.
- Próbowałaś mnie zabić, Karou! - przypomniałam sobie jej imię, kiedy usłyszałam ten ton.
<Karou?>
Uwagi: Brak.

piątek, 3 listopada 2017

Od Leah "Zamierzam wrócić" Cz. 4 (C.D. Lind)

Maj 2020r.
Zdenerwowane stworzenia próbowały sięgnąć moich tylnych łap. Uniosłam się nieco wyżej, z zamiarem złapania oddechu. Lind uderzyła o ścianę. Gnolle ruszyły w jej kierunku. Bez namysłu posłałam w ich kierunku bardzo silny podmuch. Stworzenia w ostatniej chwili złapały równowagę, już po chwili zwróciły w moją stronę rozwścieczone, brązowawe ślepia. Zabrakło mi sił. Zniżyłam pułap lotu o kilka metrów, znajdując się teraz w zasięgu potworów. Odpychałam je od siebie w ten sam sposób, w jaki odwróciłam ich uwagę.
- Ting! - wrzasnęła nagle Lind. Dostrzegła gdzieś swojego towarzysza? - Ting!
Na jej pysku malował się strach. Nie widzi go...
- Leah! - krzyknęła. - Musimy dostać się bliżej Łuku!
- Biegnij pierwsza! - odpowiedziałam bez namysłu.
Rzuciła się naprzód. Uniosłam się trochę wyżej, z trudem spowalniając gnolle. Wróciłam już do dawnej formy, ale mimo wszystko długotrwała walka jest ponad moje siły. Nie tylko te fizyczne.
Wpadła na nierówny grunt. Zwolniła, zwracając głowę w moją stronę.
- Możesz ich puścić. - powiedziała spokojnie.
Miałam wielką ochotę na wykrzyczenie słów protestu. To było zupełnie niedorzeczne, ale z drugiej strony... Lind musi wiedzieć co mówi. Zaufaj jej, pomyślałam. Jak dotąd miała rację.
Wiatr ustąpił, gnolle ruszyły z radosnym porykiwaniem. W każdej chwili byłam gotowa zainterweniować. Nagle ziemia pod pędzącymi stworzeniami zarwała się z hukiem, przypominającym ryk wiatru podczas burzy śnieżnej. Podniosła się olbrzymia kurzawa. Wylądowałam obok Lind, z niemałym zainteresowaniem, wpatrując się w wielką wyrwę.
- Więc. - zakasłałam. - O to chodziło?
- Tak. - odgoniła pył. - Udało się.
Podeszła do przepaści i popatrzyła w mroczną czeluść. Miałam udać się w jej ślady, ale w tym samym momencie wściekły gnoll chwycił się krawędzi dziury, próbując wydostać się na zewnątrz. Nie udało mi się go powstrzymać, jedynie spowolnić. Zupełnie opadłam z sił, czułam, że nie jestem w stanie nawet wymyślić czegokolwiek. Jednak Lind się udało.
Ogromna skała uniosła się na kilka metrów i z całą mocą uderzył w łeb stworzenia.
- Żryj gruz, ty zapluty ścierwojadzie. - Słysząc przepełniony złością głos Lind, przypomniała mi się Daiki. Stanowcza, spokojna i zawsze opanowana. Jednak jej gniew był czymś przerażającym.
Pocisk rozpadł się. Gnoll osunął się w pustkę.

- Jak mogłeś to zrobić?!
- Nie twoja sprawa...
Ktoś odchodzi, a ktoś przybywa...
- Marano! Porzuciłeś własne dziecko!
- To nie ma znaczenia, Leto.
Dotyk śmierci niczym lód...
- JAK MOŻESZ TAK MÓWIĆ?!
- Nikomu nic nie powiesz, inaczej ktoś może na tym ucierpieć...
Niektórym jednak nie jest pisany...

Chwila ciszy. Nikt nic nie mówi. Kilka kropel deszczu spadło na mój kark.
- Wszystko dobrze, Lind? - spytałam.
- Słucham? Ja... znaczy... Tak, oczywiście.
Po chwili ruszyła w stronę Łuku. Dotarłszy na miejsce, zaczęła się rozglądać. I nagle przystanęła. Odkopała z gruzu jakiś przedmiot. Podeszłam do niej. Pokazała mi znalezisko, które okazało się czarno-błękitnym piórem. Usiadła bez wyjaśnień. Na pewno należało do jej przyjaciela.
- To twojego znajomego, tak? - spytałam, czując narastające współczucie dla nieznanej mi osoby. Teraz nawet nie mam pewności, czy to wilk. Pióra dotąd spotykanych przeze mnie skrzydlatych osobników wyglądały inaczej... Chociaż nie znam się na tym zbytnio. Chociaż... Możliwe jest też, że kolekcjonuje tego typu rzeczy. Tak, to miałoby sens.
Deszcz się nasilał. Powietrze wydawało się duszne i ciężkie.
- Tak. - odparła. - Musieli go dorwać.
Dotknęłam łapą jej łopatki. Nie potrafię wyobrazić sobie tego co czuje... Ale to na pewno trudne.
- Potrzebujemy schronienia na noc. Niedługo zacznie się prawdziwa ulewa. - stwierdziłam.
Skinęła głową. Ruszyłyśmy na północ.
Znalazłyśmy szczelinę w skale, w której postanowiłyśmy spędzić noc. Pomogłam Lind rozpalić ogień i usiadłam nieopodal. Płomienie trzaskały cicho, powoli obejmując wszystkie gałęzie. Gdy trochę przygasł, odpłynęłam.
***
Dobrze mi znany dźwięk wyrwał mnie ze snu. Gardłowe warczenie. Ten dźwięk zawsze kojarzył mi się ze zdenerwowaniem Eranema... Nie jestem jednak w swojej rodzinnej watasze, a Alfa jest wiele dni drogi stąd. Coś musiało zaniepokoić Lind.
Odwróciła głowę w moją stronę.
- Zmienić cię na warcie? - spytałam.
- Nie trzeba, nie jestem zmęczona. Właśnie, czemu się obudziłaś?
- Głośno warczałaś. Myślałam, że to jakiś atak. Wstałabym, ale chyba było już po wszystkim jak otworzyłam oczy.
- A... No tak. - Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że w jej oczach pojawiło się stropienie. Uznałam to za skutek zaniepokojenia, spowodowanego zaginięciem przyjaciela.
- Jak myślisz, ta droga powrotna na teren watahy będzie krótsza? - spytałam.
- Wiesz, ja nie chcę na razie wracać. Jest jeszcze jedno miejsce gdzie może być mój... znajomy.
- Doprawdy? - wstałam. - A konkretnie?
- Najbliższe leże gnolli.
Niemożliwe...
- Lind, wiem, że gnolle nie potrafią latać i w ogóle, ale to zły pomysł. Do tego... Jeśli twojego kumpla dorwały te bestie, nie znajdziemy go żywego... - spuściłam głowę.
- Nie dali by rady go zabić. - Była pewna tego, co mówi. - A nawet jeśli, w co nie wierzę, chce chociaż odzyskać to co miał ze sobą. To dla mnie niezwykle ważne.
- Nie zamierzasz odpuścić, co? - uśmiechnęłam się do niej.
- Ani trochę. Tylko, jak się pewnie domyślasz sama nie dam rady.
- Kusi mnie, żeby cię powstrzymać, ale chyba potrafię zrozumieć. - przypomniał mi się Arkan, którego to ja musiałam opuścić... No i Arsus, któremu nie mogłam pomóc... Poczułam nieprzyjemne ukłucie bólu na te wspomnienia. Nie... Nie mogę o tym myśleć... - Rano pójdziemy do nory wilkożernych. We dwie mamy jakieś tam szanse przeżycia.
- Dziękuję ci, Leah.
- Żaden problem. - uśmiechnęłam się, przeganiając niespokojne myśli. - Polecam ci położyć się spać chociaż na chwilę. Ja popilnuje do rana.
- W sumie nie zaszkodzi... Ale nie chcę cię zostawiać z tym samej. Starczy mi sił.
***
Poranek minął w spokojnej atmosferze. Luźna rozmowa o książkach dobrze mi zrobiła... Zapomniałam o zmartwieniach. Do czasu opuszczenia szczeliny.
Nie miałam zbyt wiele okazji do refleksji, dalej tylko droga. Ciągłe unikanie gnolli nie ułatwiało tego. Gdyby nie częste sprawdzanie okolicy mogłabym powiedzieć, że przypomina mi to moją wędrówkę na południe.
- Jesteś pewna, że dasz radę? - spytała mnie Lind gdy dotarłyśmy na miejsce.
Odór gnolli był nieznośny. Ledwo powstrzymałam się od kichnięcia.
- Na pewno. - skinęłam głową.
Skierowałyśmy się do wejścia...
***
Dopiero po chwili zorientowałam się, że  potężne, niemal czterokrotnie ode mnie większe, jasnorude bydle naciera na nas z całą mocą. Zanim zdążyłam wykonać unik, potężna łapa odrzuciła mnie dobre pięć metrów w tył. Zderzenie ze ścianą odebrało mi dech. Przez chwilę leżałam tak, próbując odetchnąć. Kaszlnęłam i z trudem wstałam. Zanim zdążyłam zareagować, Lind uderzyła o ścianę podobnie jak ja. Gnollica rzuciła się z rykiem w stronę wadery, która sekundę potem podniosła się. Bez wahania rzuciłam się na grzbiet bestii. Stworzenie ryknęło i zarzuciło łapami, próbując zrzucić mnie ze swojego karku. Lind wykorzystała chwilę nieuwagi i przewróciła gnollicę. Potężne uderzenie o kamienną posadzkę rozeszło się prawdopodobnie po całych podziemiach. Mamy przechlapane.
W ostatniej chwili odskoczyłam, jednak wilkożerna zdążyła głęboko zadrapać mój prawy bok. Poczułam, jak przenikliwy ból rozchodzi się po całym moim ciele. Zacisnęłam powieki i z całej siły kopnęłam stworzenie w pysk. Ryknęła ze wściekłością. Wykorzystując te kilka sekund, tak szybko jak tylko mogłyśmy, wbiegłyśmy do następnej jaskini. Napotkałyśmy kilka rozwidleń, wybrałyśmy tunel po lewej. Jaskinia do której weszłyśmy była prawdopodobnie opróżnioną spiżarnią. Unosił się w niej zapach koziny... I czegoś czego nie umiałam nazwać. Skały były zabarwione zeschniętą krwią. Po ziemi walały się kłębki futra.
Futra, z pewnością należącego do wilków.
Zakręciło mi się w głowie.
Niemal zwaliłam się na litą skałę. Chwilę tak leżałam, próbując nie myśleć o rozoranym boku. Po chwili spojrzałam na Lind.
- Wszys...
- Nic ci nie jest? - przerwałam wilczycy, za wszelką cenę chcąc dowiedzieć się czy jest cała.
Chwilę milczała.
- Nie zraniła cię? - spytałam już nieco spokojniej.
- Nie. - odparła. - A... z tobą wszystko dobrze?
- Powiedzmy. - westchnęłam cicho. - Nie wiem jak to wygląda, nie jestem uzdro... Lekarzem. - Poprawiłam się. - Ale mogę chodzić... Więc chyba nie jest aż tak źle. Teraz najważniejszy jest... - w ciągu jednej sekundy w mojej głowie pojawiły się dziesiątki wyobrażeń jego osoby. Westchnęłam. - twój towarzysz.
Nastąpiła chwila ciszy. Nieco chwiejnie wstałam.
- Masz jakiś pomysł, gdzie może być? - spytałam, siląc się na obojętność.
- Chyba tak... Chodźmy. - powiedziała niepewnie. Wolnym krokiem skierowałam się do wyjścia. Powietrze przeszył odgłos chrapliwych oddechów, a tuż obok mignęło rude futro. No nie, ile można?

<Lind?>

Uwagi: Literówki. Nie "dotarływszy" tylko "dotarłszy". "Na razie" piszemy oddzielnie.