Kwiecień 2021 r.
Wzięcie udział w loterii okazało się strzałem w dziesiątkę. Karnet, czy jak to cudo się nazywało, otwierał mi możliwość dłuższego zabawienia w restauracji, a także baru, co było dość ciekawą opcją. Tak jak przypuszczałam, Arkan odrzucił moją propozycję udania się tam, czy gdziekolwiek indziej, jeśli ma mieć to związek z "tą idiotyczną imprezą". Podejrzewam, że ponownie spotkam go za jakiś tydzień.
Dodatkową motywacją, jeśli można tak to nazwać, był fakt, że mniej więcej o tej porze roku obchodzę urodziny. Osobiście uważam ludzki zwyczaj ich hucznego obchodzenia za całkiem zabawny, stwierdziłam jednak, że podobna okazja szybko się nie trafi i można by, chociażby dla śmiechu, uczcić tę rocznicę.
Po zakończeniu pracy w roli sprzedawcy i krótkiej wizycie w swojej jaskini, ponownie ruszyłam - w ludzkiej postaci - na teren bezpośrednio zajmowany przez festyn. W dłoni ściskałam świstek papieru, na którym zostało zapisane potwierdzenie mojej wygranej. Biegłam truchtem, w rytm jednej z ludzkich piosenek, ostatnio zasłyszanych w radiu podczas pracy. Swoją drogą, ciągle używam określenia "ludzki". Ludzkie piosenki, ludzka praca, ludzkie mieszkanie... Są wilkołaki utożsamiające się z tą rasą bardziej niż z wilkami, kilka takich nawet jest w watasze. Karou i Aurelliah, czy chociażby tych dwóch nowych, przybyłych jeszcze jesienią... Ciekawe jak to jest...
Będąc już w pobliżu restauracji, usłyszałam żywe rozmowy. Wśród traw zaznaczało się kilka mniej lub bardziej wyraźnych, wydeptanych ścieżek, zapach smażonego mięsa i kawy wyraźnie odcinał się na tle wilgotnego, wiosennego powietrza. Pośród drzew, na pokaźnych rozmiarów polance, dojrzałam niewielkie zabudowania.
Usiadłam przy pierwszym lepszym stoliku. Przyjrzałam się kwiatom w wazonie, stojącym na samym jego środku. Rozpoznałam ranniki zimowe i krokusy, obok których umieszczono kilka nieznanych mi roślin o gęstym, groniastym kwiatostanie, w miłej dla oka, szafirowej barwie. Pociągnęłam nosem, lekko zbliżając twarz do kwiatów. Ten ludzki węch jest taki niepraktyczny...
- Co podać? - usłyszałam.
Zaskoczona odwróciłam głowę od wazonu i spojrzałam na, jak się okazało, Yuki, patrzącą na mnie obojętnym, nieco zmęczonym wzrokiem. Dostrzegłam menu po swojej lewej, przekartkowałam je, uśmiechając się przepraszająco do wadery.
- Poproszę sałatkę... - jeszcze raz spojrzałam na książeczkę - z owoców leśnych.
Yuki niemal niezauważalnie kiwnęła głową i podeszła do kolejnego klienta. W oczekiwaniu na jej powrót, rozejrzałam się. Oprócz mnie przy stolikach wykonanych z pniaków drzew, siedziało kilkoro wilków, także z Watahy Czarnego Kruka, niektórzy w formie ludzkiej, większość jako wilki. Rozpoznałam tylko kilka twarzy bądź pysków, w tym Hitama. Skrzydlaty basior oddalał się właśnie w kierunku Amfiteatru.
Po jakimś czasie Yuki wróciła z niemal pustą tacką, na której stała już tylko moja sałatka i leczo z warzyw i mięsa. Wilczyca postawiła przede mną drewnianą miseczkę.
- Należą się cztery srebrne gwiazdki - powiedziała głosem równie znudzonym co jej spojrzenie.
- Mam to - sięgnęłam po karteczkę i położyłam ją przed waderą.
Wystarczyło jej kilka sekund na zaznajomienie się z treścią. Kiwnęła głową, poszperała w trzymanej przy boku, podniszczonej torbie i wyjęła z niej długopis. Coś zapisała na kartce, po czym schowała pióro, podniosła tackę i oddaliła się.
Sałatka składała się na malin, poziomek i borówek. Po ich nieco przygaszonym smaku wywnioskowałam, że prawdopodobnie zostały sprowadzone z Miasta, do którego importowano je z jeszcze innego miejsca. Klimat zapewne podobny do tutejszego... Ciekawe jak tam jest.
Po skończonym posiłku wybrałam się na polowanie, bardziej w celach rozrywkowych niż dla zaspokojenia głodu. Napewno znajdzie się ktoś chętny na świeżą zdobycz. Za cel obrałam niewielkie stado zajęcy, nieźle przetrzepione przez grupę polowań. Zanim udało mi się wytropić gryzonie, zdążył zapaść zmrok. Musiałam minąć Jezioro, bo przez pewien czas słyszałam rechot żab. Monotonne cykanie świerszczy zlewało się z ciszą, jakby każąc o sobie stopniowo zapominać. Gdzieś w oddali, od strony Miasta, rozbrzmiało żałosne wycie.
W końcu moim oczom ukazały się zające. Szaraki leniwie przeżuwały młode pędy rośliny, której zapachu nie rozpoznałam. Lekko stawiając łapy, zbliżałam się do niczego nie podejrzewających stworzeń na odległość pięciu wilków. Z mojego gardła dobyło się warczenie, którego nawet nie próbowałam powstrzymywać. Nie miały szans.
Gryzonie wystrzeliły z miejsc, kniaziąc zawzięcie. Rzuciłam się pogoń, pozwalając spiętym mięśniom wyciągnąć się do coraz to szybszego biegu. Wiatr huczał mi w uszach, ziemia znikała spod łap w takim pędzie, że przez chwilę myślałam, że lecę. Na mój pysk wkradł się uśmiech.
Dopadłam jedno ze zwierząt i zatopiłam kły w jego karku. Poczułam na języku metaliczny posmak krwi, dosłyszałam trzask. Gryzoń pisnął po raz ostatni i zamilkł.
Zaśmiałam się. Brakowało mi tego.
***
W ciągu następnej godziny schwytałam jeszcze trzy szaraki. Niosąc w pysku ostatniego z nich do miejsca, w którym schowałam pozostałe, wyczułam w pobliżu woń dymu i bliżej nieokreślony, świeży zapach, oba charakterystyczne dla mojego towarzysza. Przystanęłam na chwilę. Delikatnie odłożyłam swój łup na ziemię i powęszyłam jeszcze chwilę. Ponownie złapałam martwego zająca za kark i ruszyłam za tropem towarzysza.
Tak jak podejrzewałam, siedział na ziemi, patrząc na niezbyt starannie ukryte pod warstwą starej ściółki kocice*. Ogon owinął wokół łap, a skrzydłami zapewnił sobie podporę. Nie odwrócił wzroku, ale wiedziałam, że mnie usłyszał. Jakoś specjalnie nie zależało mi na zaskoczeniu go, a znając życie i tak natrafiłabym na jakąś doskonale znaną z książek, zagubioną gałązkę.
- Śpieszyło ci się? - parsknął.
- Można tak powiedzieć - przewróciłam oczami - Co tu robisz?
- Siedzę.
- Może konkretniej?
- Czekam na ciebie.
- Doczekałeś się. Co dalej? - z trudem powstrzymałam śmiech.
- Ty mi to powiedz.
Rozłożył skrzydła i wstał, jakby szykując się do odlotu. Zastygł bez ruchu, nasłuchując. Wrócił na ziemię i zaczął węszyć.
- O co chodzi?
- Słyszysz? Coś się tam nieźle obija. - kiwnął głową, wskazując kierunek.
Zastrzygłam uszami. Rzeczywiście, coś, a raczej ktoś, względnie niedaleko od nas głośno warczał i pokrzykiwał. Rozróżniłam głosy dwóch obcych.
- Wilki? - mimowolnie się zjeżyłam.
- Wilkołaki. Albo magiczne. - ostrożnie ruszył w kierunku, z którego dochodziły dźwięki.
- A jest jakaś...?
- Cicho... - przerwał mi, znikając w ciemności.
- Nie! Stój!
Arkan tylko machnął ogonem, powoli zbliżając się do źródła harmidru. Chwilę się wahałam, było pewne, że jeśli zbliżę się za bardzo, zobaczą mnie. Truchtem ruszyłam za towarzyszem, nie przejmując się hałasem. Zdenerwuje się i zawróci. Na pewno.
Gdy go dogoniłam, za wielkim krzewem głogu buchnął płomień, oświetlając skąpaną w blasku księżyca polanę. Odskoczyłam, zduszając narastający w gardle okrzyk.
- To nie ja - mruknął półgłosem mój towarzysz, trochę z tyłu. Odskoczył? Zdążyłam się już zaznajomić z jego irytująco cichym sposobem poruszania, kompletnie nieadekwatnym do jego wielkości, więc wiedziałam, że byłby do tego zdolny. Ale czy mógł wystraszyć ognia? I skąd, do diaska, ten ogień?
Warczenie nieznanego wilka przerodziło się w ryk. Z nieznanych mi powodów, zakręciło mi się w głowie, a przed oczami pojawiły się mroczki. Ledwie trzymając się na łapach, wyjrzałam przez przerwę między gałęziami krzaku.
Na polanie, gdzieniegdzie usianej pięknym, szafirowym kwieciem, stały dwa wilki. Jeden o smolistym futrze, zgarbiony, z gardłowym warkotem obserwujący przeciwnika. Drugi, rdzawy, stojący w płomieniach.
<C.D.N.>*Kocica - gwara myśliwska; samica zająca
Uwagi: Brak.