Listopad 2020
W końcu musiał nadejść
moment, w którym zatrzymam się, na chwilę zejdę z drogi wiecznie pędzącego
życia watahy i zastanowię się. Tak też stało się pewnego mglistego popołudnia,
gdy stwierdziłem, że zwyczajnie mam dość. Nie chodziło o napięty grafik, czy
nawet życie w środowisku tak odmiennym od znanego mi, ludzkiego życia, za
którym tęskniłem coraz bardziej. Nie o to, a dręczący mnie już co noc sen, z
przeraźliwie wręcz szczęśliwą kobietą. Najzwyczajniej w świecie bałem się.
Próbowałem wmówić sobie, że to tylko koszmar i nie ma większego znaczenia. A
jednak, jak dziecko bojące się potwora spod łóżka, nie wytrzymałem.
Wybiegłem truchtem z
jaskini, nie szczędząc przy tym wściekłego powarkiwania. Dwie wadery, akurat
przechodzące obok, posłały mi zaskoczone spojrzenia. Przystanąłem na chwilę i
przymknąłem oczy, próbując się uspokoić. Wziąłem głęboki wdech, przez chwilę
stałem nieruchomo. Mimowolnie spojrzałem na wilczyce, coś szepczące między sobą
i rzucające mi ukradkowe spojrzenia. W takich momentach jak ten, naprawdę
żałowałem, że nie mogę zabijać wzrokiem. Już w pełnym cwale, popędziłem w
stronę Zielonego Lasu.
Niemalże wskakując do
wody, ruszyłem dalej. Czas, swoim starym zwyczajem, płynął dalej, a emocje
stopniowo przygasały. Zalała mnie fala ogłupienia, gdy zdałem sobie sprawę ze
swojego położenia. Nieruchoma, szara woda otaczała mnie z każdej strony, a
zapach wilgoci był wręcz nie do zniesienia. Wyklinając pod nosem cały świat,
rozejrzałem się, próbując zorientować się w swoim położeniu.
Rdzawoszare,
pozbawione liści pnie drzew rzucały smętne cienie na nieruchomą, czarną toń.
Mlecznobiała mgła była tak gęsta, że można by kroić ją nożem. Wodę wokół moich
łap co jakiś czas przecinała srebrzysta ławica drobnych, smukłych ryb,
poszukujących pożywienia wśród kamieni na dnie.
Udało mi się mniej
więcej określić punkt, w którym się znajdowałem. Postanowiłem znaleźć spokojne,
odosobnione miejsce, w którym trochę odpocznę i spokojnie poddam analizie
własne emocje. Padło na Park.
Po dłuższym marszu
dotarłem na miejsce. Przemiana w człowieka przyszła mi dużo łatwiej niż kilka
tygodni temu, co bardzo mnie usatysfakcjonowało. Los jednak okazał się być
wyjątkowo złośliwym kompanem. Poślizgnąłem się na schodach, ledwo łapiąc
równowagę. Z rezygnacją spojrzałem na swoje buty, ubrudzone we wszechobecnym
błocie. Po raz kolejny zatęskniłem za swoim starym mieszkaniem i wszystkimi
znajdującymi się tam ubraniami, które prawdopodobnie były już poza moim
zasięgiem. Wszystko dzieje się tak szybko... Ani się obejrzę, a uznają mnie
za zmarłego...
– Dzień dobry! –
rozmyślania przerwał mi niski, męski głos.
Zaskoczony
spojrzałem
w stronę, z której dochodził dźwięk. Dostrzegłem brązowowłosego
mężczyznę,
siedzącego na kamieniu koło wejścia do Parku. Pierwsze co rzuciło mi się
w
oczy, to wręcz komiczny strój, wyglądający tak, jakby nie miał
styczności ze środkami czystości od co najmniej miesiąca. Szybko
skarciłem się za tą myśl. W taką pogodę to
przecież normalne. Ze strojem praktycznie wizytowym, to ja tu wyglądam jak
idiota.
– Dzień dobry... –
odparłem z wahaniem.
Nieznacznie przyspieszając,
oddaliłem się trochę. Przez pierwsze minuty żywiłem cichą nadzieję, że
nieznajomy opuści to miejsce, ale w dalszym ciągu czułem na sobie jego wzrok.
Coraz bardziej zirytowany, miałem już zamiar opuścić skwer, gdy po raz kolejny
usłyszałem głos obcego.
– Masz jakiś problem?
Wyglądasz jakbyś wolał, by to miejsce było puste, bo nadaje się do rozważań.
W pierwszej chwili nie
zrozumiałem, co miał na myśli. Raptownie odwróciłem się w jego kierunku,
próbując zrozumieć, co miał na myśli.
– Wybacz, nie miałem
na myśli nic złego. Po prostu... niektóre osoby mają jakieś kłopoty, ale
brakuje im kogoś do wygadania się. Może i się nie znamy, ale zapewniam, że i
tak nie miałbym co z tymi informacjami zrobić.
W tamtym momencie coś
się we mnie przełamało. Nie mogłem wiecznie odsuwać od siebie myśli, że trzeba
zatrzymać ten niezdrowy proces, w jaki się wpakowałem. Ciągła praca nie była
tym, po co tu przybyłem. W głębi duszy wiedziałem, że pragnę i potrzebuję
ambicji, ale nie chciałem o tym myśleć. Dlaczego? Nie chciałem pogodzić się ze
stratą wszystkiego, co i tak zniknęło z mojego życia. Podświadomie dalej
żywiłem nadzieję, że to wszystko tylko koszmar, senna mara, która prędzej musi
się skończyć.
– Tak, mam problem. –
odparłem, sam siebie zaskakując.
– Zatem... Jeśli
chcesz o tym komuś opowiedzieć, to słucham.
Odniosłem wrażenie, że
w przeszłości nie byłem bardziej towarzyski, niż w tamtym czasie. Z początku
ciężko było mi mówić o sobie i o swoich problemach, pomijając nawet fakt, że
niepotrzebnie obarczałem nimi, choćby w tak pośredni sposób, kogoś innego, niż
siebie. Jednak, poznawszy wcześniej imię swojego rozmówcy, z każdym słowem
czułem się coraz lepiej.
Wkrótce przeszliśmy na
nieco luźniejsze tematy, co nawet mi odpowiadało. Zaskoczyła mnie wiadomość, że
Joel również pochodzi z Miasta, a nawet z tej samej okolicy, co ja.
Przynajmniej nie siedzę w tym bagnie sam.
Około czterdziestu
minut później postanowiliśmy ruszyć się sprzed bramy. Usiadłem na ławce koło
okazałego krzewu rododendronu, uważnie obserwując poczynania wróbla, siedzącego
na jednej z uschniętych gałązek. Jedna z jej nóg niebezpiecznie skrzypnęła i
zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, już siedziałem w błocie.
– Cholera... –
mruknąłem, podnosząc się z ziemi.
<Joel?>
Uwagi: Brak daty!