Moja historia zaczyna się w drzwiach pewnego sierocińca. Zostałam tam
porzucona niedługo po urodzeniu. To nie był dobry dom. Dyrektorka jak
tylko mnie zobaczyła rozpoczęła "klasyfikację":
- Dziwaczne kolorowe umaszczenie, za duże uszy, okropne oczy, brzydki
niebieski język... - dotąd pamiętam jej słowa - Zanieście TO do sali
numer 0.
Sala numer 0 była salą dla "wyrzutków", nie akceptowanych przez inne
szczeniaki. Czyli w skrócie-takich jak ja. Na początku nie byłam sama
były też inne "wyrzutki", ale nawet one w końcu zostały "przyjęte". Moje
życie w sierocińcu polegało na byciu wiecznym popychadłem, obiektem
drwin i poniżania. Chociaż nie wiem jakbym się starała zawsze byłam
inna. Szczeniaki wyzywały mnie od dziwadeł, nawet kradły mi czasem
jedzenie nie mogłam nic zrobić do czasu, kiedy coś we mnie pękło.
Stało się to podczas ciepłego letniego dnia kiedy mieliśmy przerwę na
podwórku sierocińca. Próbowałam nie rzucać się w oczy, ale szczeniaki i
tak mnie wypatrzyły i osaczyły.
- Hej, dziwadło jak tam słychać? - pytały jak zwykle
- Zostawcie mnie! - zawarczałam
- Ej, nie denerwuj się! Chcemy się tylko pobawić...
- O, co tam masz... ciastko? Nie poczęstujesz nas?
- Nie, zostawcie mnie w spokoju!
- Patrzcie, patrzcie dziwadło nie chce się dzielić...
- No cóż w takim razie weźmiemy je siłą. - rzuciły się i zabrały mi moje śniadanie
- Hej, patrzcie ona coś tu jeszcze ma... Ooo! Jaki słodki pluszaczek! -
szczeniak odkrył pluszowego pieska, jedyną rzecz, oprócz karteczki z
imieniem którą przy mnie znaleziono, pamiątkę po rodzicach.
- Zostaw to! - zawarczałam na niego, w tym czasie inny szczeniak zakradł
się od tyłu i porwał zabawkę. Próbowałam ją odzyskać, ale szczeniaki
podawały ją między sobą, w końcu rozerwały ją na pół.
- Weź ją sobie dziwadło, nie męcz się, znaj nasze dobre serce. Hahahahaha...! - śmiały się
- Jesteście okropni, nienawidzę was.
- Jak możesz tak mówić, to bardzo nie ładnie - powiedziało jedno ze szczeniąt i chciało szturchnąć mnie łapą.
- NIE DOTYKAJ MNIE! - krzyknęłam i nagle wokół szczeniaka zaczęły
wyrastać najróżniejsze rośliny, oplotły go całego tak, że widać było
tylko przerażony pyszczek.
- Aaaaa! - krzyczały szczeniaki, zaraz przybiegła Dyrektorka.
- Co tu...! Coś ty zrobiła! - krzyczała na mnie i uderzyła mnie łapą -
Marsz do swojego pokoju!!! - powiedziała i zabrała się z innymi do
uwalniania szczeniaka. Szybko pozbierałam szczątki mojego pieska i
pobiegłam do pokoju. Parę minut później usłyszałam kroki.
- Na pewno ją pani chce? Widziała pani co potrafi. Sprawiała nam wiele kłopotów i...
- Tym bardziej powinna chcieć się jej pani pozbyć - przerwał dyrektorce jakiś miły, ale stanowczy głos.
Drzwi otworzyły się i zobaczyłam dyrektorkę z jakąś waderą.
- Samawati, ta pani cię adoptuje, pakuj swoje rzeczy, opuszczasz sierociniec.
Szybko się spakowałam i wybiegłam z budynku, za bramę, obca wadera poszła za mną.
Po drodze do nowego domu dowiedziałam się, że nazywa się Amare i ma syna
Jake'a, który bardzo się cieszy, że będę jego siostrą. Okazało się, że
Jake to miły, roczny basior z którym od razu się polubiłam, został moim
najlepszym przyjacielem. Amare uczyła mnie zielarstwa, jak rozpoznawać
rośliny tak dobre jak i złe, oraz jak z nich korzystać. Po pewnym czasie
postanowiłam odejść i dołączyć do jakiejś watahy, znalazłam tę i
postanowiłam zostać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz