Od kiedy Percy odszedł snułam się bezcelowo po watadze. Czas próbowałam
wypełnić polowaniem i medytacją, ale w moim sercu, jeśli w ogóle je
miałam, nastała dziwna pustka. Moje złote ślepia nie miały już tej samej
głębi, pewnego dnia zauważyłam nawet, że zaczęły gasnąć. Dodatkowo
ciągle męczyły mnie zawroty głowy, więc po kilku tygodniach przestałam
zupełnie wychodzić poza mój dom.
- Może pora się stąd wynieść… - pomyślałam, kiedy nudności i migrena
nasiliły się do granic możliwości. W tamtej chwili ta myśl towarzyszyła
mi na każdym kroku. Wszyscy mnie unikali, a szczenięta wręcz uciekały
przede mną. Cóż się dziwić, moje ogólne samopoczucie było krytycznie
niskie. Dodatkowo nocami pojawiały się napady agresji odziedziczone
przez ojca. Moje oczy były nienaturalnie czerwone, czułam się
obserwowana, rzucałam się i niszczyłam wszystkie cenne dla mnie rzeczy. W
końcu w ataku szału gotowa byłam zaatakować Kiiyuko, z którą
zaprzyjaźniłam się chyba najbardziej. Ostatkiem dobrej energii zdołałam
się powstrzymać i uciec. Na szczęście wadera spała, więc niczego nie
zauważyła. Następnego wieczoru spakowałam jedyne, ocalałe przedmioty i
wyszłam. Przy ucieczce pomogło mi ciemne umaszczenie, bo kilka
mieszkańców watahy jeszcze nie wróciło do swoich jaskiń, a ja nie
chciałam ryzykować i nie użyłam swojej mocy niewidzialności. Wychudzona i
zmęczona biegłam dłuższy dystans. Uświadomiłam sobie wtedy, że od kilku
dni nic nie miałam w pysku. Nawet stąpanie po trawie i jej delikatne
ruchy zatarły mi się w pamięci. Byłam już na tyle daleko, że z
zadowoleniem zwolniłam. Chłodne, nocne powietrze bawiło się moim krótkim
futrem i miało wręcz właściwości uspokajające. Nareszcie się uwolniłam,
jednak wyrzuty sumienia już zaczęły dawać się we znaki. Znów
zwiększyłam prędkość, ale nie dlatego, że musiałam. Był to czyn wykonany
z własnej woli. Skakałam ponad konarami i wspinałam się na drzewa.
Czułam się lepiej. Coś jednak nadal nie dawało mi spokoju. Zeskoczyłam z
wyższej gałęzi i pociągnęłam nosem. Nie wierzyłam własnemu węchowi.
Percy?! Ruszyłam z nieznaną sobie prędkością, ale pewna byłam tego, że
pobiłam własny rekord. Po chwili znajdowałam się już kilkanaście metrów
od niego, jednak w na tyle dobrej kryjówce, że nie był w stanie mnie
zobaczyć. Wtedy przestałam ufać także wzrokowi. Kuśtykał wolno,
widziałam jak skrzywiał się, gdy nadeszła kolej nastąpienia zranioną
łapą. Byłam świadoma tego, że nie da rady dojść do naszych terenów.
Nadal obserwowałam go, jednak jak miałam zareagować na to spotkanie?
Cieszyć się? Nie, to wykluczone. Na jego widok wszystkie uczucia
związane z nim wróciły, rzekłabym nawet, że ze zdwojoną siłą. Ale nie
ostrzegł mnie o odejściu, dowiedziałam się o tym dopiero poinformowana
przez alfę. Dobić go? Jeżeli i bym mogła, następną decyzją byłoby
samobójstwo. Zniknąć niezauważona? To w tej chwili wydawało się
najlepszym wyjściem. Jeśli upadnie, pomogę mu dotrzeć do watahy, ale
sama tam nie wrócę. Nie mogę, nawet jeśli emocje wezmą górę. Ale
popełniłam jeden, banalny błąd. Zostawiłam torbę akurat w miejscu, przez
które miał za chwilę przejść. Ruszyłam więc biegiem, lecz nie zdążyłam
wrócić na tamtą pozycję. Zauważył mnie. A ja po prostu rozpłakałam się
jak dziecko.
<Percy?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz