- Widzisz ich? - zapytał Rackie. - Na wzgórzu. 160 stóp. Na północnym
wschodzie.
- Atakujemy! - krzyknął dowódca. Zaatakowali centrum U.N.C.M.
Zjechałem na linie i zniszczyłem wieże zwiadowczą. Wszędzie była krwawa
rzeźnia. Batalion Światła był moim oddziałem. Byłem ich pułkownikiem.
- Niszcz drzwi! - nakazałem bojowo Nickowi. Z hukiem wyłamywanych zawiasów weszliśmy do sali, gdzie czekały na nas
uzbrojeni żołnierze armii naszego wroga i sam parszywy Diabeł.
- HAHAHAHA! Witajcie w moich
progach! - odparł pijąc swoje zaduszałe wino.
- Wal się! - krzyknął Nick.
-
Dobra, nie tak agresywnie... Teraz z nimi do lochu! - syknął ten podstępny
asshole.
- Nie! - wyszedłem z uścisku i rzuciłem flesz. Razem z Nickiem
uciekliśmy przez okno, gdy pozostali byli nadal oślepieni światłem. Na
zewnątrz Batalion świętował zwycięstwo.
Ale... Teraz nic nie było takie jak wcześniej. W pewnym momencie spadła
bomba,
która nas wszystkich odrzuciła w różne strony. Leżałem dobre 15 minut.
Nagle wstałem i
podszedłem do Nicka. Nie żył. Gdy podnosiłem głowę, po minutowej ciszy
po stracie przyjaciela, stwierdziłem, że znaleźli mnie. Biegłem ile sił
do stacji teleportowania. Zacząłem być ostrzeliwany ze wszystkich
stron. Dostałem w brzuch, w łapę przednią i tylną. Zacząłem padać na
siłach. TERAZ! Wystrzeliłem się. Jednak
strzał zepchnął mnie z kursu i trafiłem... Już nie wiem gdzie, bo
zemdlałem. Obudziłem się w jakiejś przychodni. Podeszła do mnie
jakaś wadera.
- Gdzie ja jestem? - zapytałem patrząc na nią.
<Jakaś wadera?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz