- Co ty taki dzisiaj nie rozważny?! - krzyknąłem odpychając Yusufa. Wkurzyłem się na niego, bo ciągle mu po ranku odwalało.
- Spokój! - krzyknęła Kiiyuko. Była wyraźnie oburzona całym tym zajściem, więc postanowiłem dać sobie z tym spokój. Szliśmy ciągle przez kamieniste drogi, a przed nami roztaczały się szerokie pasma gór. Łapy przez kamienie krwawiły czasami, ale nie chcieliśmy zatrzymywać pochodu. Droga była mozolna, aż wreszcie coś się stało...
Ujrzeliśmy wysoką wieże strażniczą, która mierzyła prawie 75 metrów.
- Czy ktoś z was umie wejść na te drzewo aby sprawdzić czy jesteśmy na miejscu? - mówiąc na to popatrzyła się na mnie i Yusufa, a on kątem oka popatrzył się na mnie. No kurde no... Wbiegłem na nie, a następnie wspinałem się po każdej grubej gałęzi. Wreszcie ujrzałem ogromne królestwo promieniujące mrokiem. Wszędzie było widać solidne mury i wieże strażnicze.
- I co widzisz? - krzyknął ktoś z dołu.
- Nasz cel...-odpowiedziałem krótko i zwięźle. Drzewo nagle zaczęło się mocno bujać. Popatrzyłem na pobliskie drzewo i wskoczyłem na nie raniąc sobie ręce.
- Ale ze mnie wiewiórka - zaśmiałem się po cichu. Zeskoczyłem z gruchotem na ziemię. Zamieniłem się w wilka.
- Rozbijemy tutaj obóz... - powiedział Rafael.
- ...a jutro pójdziemy do miasta - dokończyła Kiiyuko. Położyłem się ciężko na ziemię i odpiąłem apteczkę. Przemyłem sobie dwie rany na łapie. Teraz patrzyłem na gwiazdy, a one mieniły się na wszystkie kolory.
- Ah, Shaylin... - powiedziałem po cichu i zasnąłem powoli zsuwając się z leża...
Obudził mnie jakiś dziwny szmer koło mnie. Otworzyłem szybko oczy, a tam stał Yusuf oblewający mnie lodowatą wodą. Wstałem piszcząc z zimna.
- Zemsta jest słodka! - zaśmiał się głośno i okrutnie. Popatrzyłem się na niego w stylu "to tyle?" Otrzepałem się z wody i poszedłem zapolować. Jakoś ta pobudka nie zrobiła na mnie wrażenia. Od kilku chwil obserwowałem jedzącą trawę jelonka na skraju lasu. Po cichu zakradłem się do niego i wgryzłem w gardło. Śmierć była natychmiastowa. Przytargałem moją zdobycz do obozowiska. Wszyscy byli już przebudzeni.
- Macie śniadanie! - krzyknąłem i cisnąłem między Rafaela, a Percy'iego. Ja nie miałem ochoty jeść.
- A ty nie jesz? - krzyknęła Patty odgryzając duży kawał mięsa.
- Ja już jadłem - odpowiedziałem spokojnie i zająłem się zeskrobywaniem kory z drzewa. Chociaż takie zajęcie mogłem sobie znaleźć. Wyjąłem z torby małe zdjęcie mojej rodziny. Był tam mój ojciec, matka, siostra i ja...
- No dobra! Zbieramy się! - krzyknął Rafael donośnym i twardym głosem. Spakowałem wszystko, Yusuf zgasił ognisko, a Percy dojadł swój kawałek.
- No to w drogę! - powiedziałem i poszliśmy wszyscy w stronę dużej wieży prowadzącej do złej watahy...
<Ktoś z wyprawy?>
Uwagi: Tradycyjnie literówki. Znowu te "dziury" w tekście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz