Chodziłem sobie po lesie. Był wczesny ranek, a słońce wyłoniło się zza
horyzontu, kierowane ku jasno-niebieskiemu niebu. I tak była jesień.
Zimny wiatr wywracał na boki pomarańczowe liście leżące na martwej i
suchej glebie. Wszystko szykowało się do zimy. Wiewiórki robiły zapasy,
ostatnie spóźnione ptaki odlatywały z naszych terenów... A ja? Czekałem
na poród narzeczonej. Miało to być lada moment. Coś mnie tknęło i
zawróciłem do naszej wspólnej jaskini. Na podłodze siedziała Nasari i
ciężko dyszała.
- Nasari?! - krzyknąłem i do niej podbiegłem.
- To już czas! - wyjęczała cicho.
Zauważyłem że już za późno by pójść do Ice.
- Zaraz wrócę - złapałem ją za łapę i pobiegłem do białej wadery.
**********
Przybyła na czas. Kazała mi wyjść z jaskini. Słyszałem głośnie
jęki, stęki i wycie Nasari. Byłem zestresowany. Szczeniakom i samej niej
nie mogło się nic stać!
<Nasari?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz