Jest 1.30 w nocy. Idę przez nieoświetloną ulicę. Zadrżałam z zimna. Muszę jakoś to przetrwać... Ale co ja mu powiem? Pewnie nie uwierzy w moją bezsensowną gadkę. Powiedzieć mu prawdę? Uzna mnie za wariatkę. Okłamać go? Zauważy, że znowu nie mówię prawdy. Ja tak bardzo nie lubię kłamać... Co teraz? Może zapomni? Mam taką nadzieję. Zbliżałam się do stadionu. Wtedy dopiero dopiero do mnie dotarło, że te wrzaski i muzykę, którą słyszałam od dłuższego czasu dochodzą właśnie ze stadionu. I jak go teraz znajdę? Prędzej ja się zgubię niż go znajdę, bo jestem ciamajdą. Stanęłam przy wejściu. Jakiś koleś mnie zatrzymał i powiedział:
- Bilet.
Nie miałam przy sobie pieniędzy... Przecież już nie będę wracać. Spojrzałam na niego. Był ode mnie o dwie głowy wyższy i napakowany i cały w tatuażach. I łysy. Przyjrzał mi się uważne po czym powiedział:
- Jak się nazywasz?
- Valixy... - mruknęłam niepewna jego zamiarów.
- Nazwisko...
- Nie mam.
Spojrzał na mnie, jakbym sobie robiła z niego żarty. Sprawdził jeszcze listę, przejeżdżając palcem po nazwiskach, po czym mruknął:
- Wchodź. - uśmiechnęłam się lekko, jakbym mu dziękowała. Następnie poinstruował mnie, gdzie mam iść, żeby odnaleźć Modecai'a. W końcu go zobaczyłam, wchodząc na teren VIP-owski.
<Mordecai?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz