Żyłam z dnia na dzień, nigdy nie wiedząc, czy pewnego ranka nie poczuję, że tyle już wystarczy*
A jednak nigdy nie spróbowałam ukrócić tego cierpienia, mimo wielu wewnętrznych dyskusji. Cały czas uważałam, że jestem zbyt twarda na próbę samobójstwa, na jakikolwiek zalążek takiej sytuacji. Po głębszym przemyśleniu doszłam do wniosku, iż to kłamstwo. Jestem za słaba, nadal w jakiejś trudnej do znalezienia części umysłu uważam za wykonalne zmianę mojego aktualnego stanu. Wszystko będzie dobrze szeptał jakże oryginalnie zbuntowany odłamek wyniszczonej psychiki. Czy mogę mu zaufać?
Opornie wyczołgałam się z ciasnego, niewygodnego legowiska. Po nagłej stracie ostatniej osoby, którą obdarzyłam uczuciem miłości, postanowiłam, że nie zasługuję na jakiekolwiek wygody, a moim schronieniem stała się opuszczona lisia nora umiejscowiona na skraju Mrocznego Lasu sąsiadującego z Cmentarzem.
Po rozciągnięciu zdrętwiałych kończyn ruszyłam od razu w stronę pierwszego, wyżej wymienionego miejsca, w poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia. Nie przejmowałam się specjalnie ostrzeżeniami na temat zdatności do spożycia przebywających w tym miejscu żyjątek i owoców, bo znając anatomię większości z nich, wiedziałam jakich części ciała unikać, a nawet jeśli musiałabym życiem przypłacić pomyłkę, ułatwiłoby mi to tylko zakończenie męczarni.
Po krótkiej chwili, podczas której siedziałam nieruchomo w najeżonym kolcami krzaku, wypatrzyłam coś na kształt opętanej kuny i zręcznie unikając iglastych zastępców liści, rzuciłam się na skore do walki zwierzę. Unikając zębów jadowych, jakich nie powstydziłaby się niejedna pirania, unieruchomiłam stworzenie i po co najmniej minucie szamotania się, pozbawiłam ją życia. Następnym posunięciem było oddalenie się od tego miejsca, gdzie wiele pobratymców sadystycznego czworonoga z chęcią zignorowałoby jakie zło stanowi kanibalizm i pozbycie się woreczka jadowego w ciele mojego posiłku.
Po skończonej uczcie porzuciłam resztki w innej części Lasu, by potwory nie wywietrzyły padliny w okolicy mojego prowizorycznego domu i ruszyłam w stronę Wodopoju, orzeźwiając się wcześniej w pobliskim Wodospadzie. Po zaspokojeniu pragnienia i wysuszeniu się na tyle, na ile było to wykonalne, zdecydowałam choć odrobinę zniweczyć przeciętność tego dnia i ruszyłam na spacer po nowszych terenach watahy. W trakcie przechadzki nie udało mi się jednak odkryć niczego ciekawego, może z wyjątkiem nad Jeziorem Zapomnienia, skąd pobrałam kilka próbek, zmieniając przedtem postać na dwunożną i pozostając w niej poszłam ku Dolinie Cudów i Marzeń. A choć nazwa była równie odpychająca i przesłodzona jak całe to miejsce, to właśnie ono sprawiło, że pierwszy raz od dawna moje serce zabiło mocniej, wiedzione euforią.
Kiedy tylko przekroczyłam płytką rzekę, odgradzającą to miejsce od reszty świata, w falującym odbiciu wody dostrzegłam białowłosą, uśmiechniętą dziewczynę o niebieskich oczach. Śnieżne pasma sięgały do zgrabnych ud, bez śladu pogłębiającej się anoreksji, czy zapadniętych policzków na zmęczonej twarzy. Wrzosowe okrycie także odzyskało pierwotny wygląd, szorstki materiał znów przypominał w dotyku aksamit, jego kolor i zapach dorównywał najpiękniejszym liliom. Ale to nie była jedyna niespodzianka, jaka mnie tu czekała. Między drzewami przebiegło małe stworzonko, zostawiając za sobą niebieskozieloną poświatę.
- Nathaniel...? - szepnęłam, zapominając o oddechu. W tym momencie liczyło się wyłącznie moje dziecko, do którego powoli podeszłam, stąpając tak delikatnie, jakbym bała się, że jeden nieostrożny ruch sprawi, że Nathan rozpłynie się w powietrzu. On jednak pobiegł w moim kierunku, razem ze swoim nieodłącznym, rozbrajającym uśmiechem.
- Mamo! - kiedy tylko usłyszałam to jedno, proste słowo, w moich oczach pękła tama obojętności, powodując, że zalałam się łzami, których od dawna nie pamiętałam. Kilkumiesięczna, puchata kulka wskoczyła w moje ramiona i mocno otuliła mnie krótkimi łapkami. W tej samej chwili, zza dojrzałego dębu, pod którym zobaczyłam syna, stanęła osoba, którą on też mógł tak nazywać. Kovu. Byłam już gotowa uciec z małym, kiedy on uśmiechnął się promiennie na nasz widok, a jego ślepia zabłysnęły odcieniem soczystej trawy. To oznaczało, że on również wrócił do stanu przed przemianą.
- Witaj, kochanie. - powiedział ze szczerą serdecznością i zbliżył się do nas, przybierając wcześniej ludzki wygląd. Byłam zaskoczona, kiedy dołączył się do uścisku, a moja skóra przyjęła jego dotyk delikatnym mrowieniem. Nie czułam do niego tego uczucia co kiedyś, ale nadal był on moją pierwszą miłością, ojcem Nathaniela, i w dodatku, formalnie mężem.
- Pobawimy się w berka? - spytał nagle szczeniak.
- Jeśli twoja mama tego chce, to naturalnie. - odpowiedział chłopak, posyłając mi troskliwe spojrzenie.
- Dla ciebie wszystko, skarbie. - i choć te słowa skierowane były do Natiego, poczułam przez chwilę, jak serce bruneta przyspiesza.
***
Wzór idealnej rodziny, prawda? Dwoje ludzi, dzielących miłość do
dziecka, jak i do samych siebie, spędzających razem czas. Tak mogłoby
się wydawać, gdyby nie fakt, że prócz mnie nie ma tu nikogo, a
towarzyszące mi osoby są tylko wytworem umęczonej, desperacko pragnącej
zrealizowania tego, wyobraźni. I choć wiedziałam, że to nieprawda,
chciałam pozostać w tym kłamstwie do końca życia. Po co wracać do
samotnego bytu na obrzeżach watahy, skoro miałam tu wszystko, czego tak
bardzo pragnęłam? Większość moich przyjaciół, na czele z moim ukochanym
odeszła, najczęściej nie pozostawiając nawet słowa wyjaśnienia, czy
pożegnań. Nie znałam nawet połowy aktualnych członków stada, a nawet
jeśli, sprawiałam tylko negatywne wrażenie. Bo jakiego rodzaju relację
może zaoferować wredna, sarkastyczna wadera odgradzająca się od innych?
Przypuszczam, że nieciekawą.Gdyby nie fakt, że Słońce znikało za widnokręgiem, prawdopodobnie nie zorientowałabym się, że nastał już wieczór. Zabawa z Kovu i moim synem przypomniała mi, jak cudowne życie było niegdyś w Azarath. Podświadomość jednak przypominała mi, że teraz wymiar, w jakim się narodziłam jest połacią jałowej ziemi, zamieszkanym przez obłąkane dusze, z którymi nie interesował się mój ojciec.
- Mamo, robi się już późno, pójdziemy do domu? - spytał Nathan, ciągnąc mnie za skrawek szaty, chcąc przyciągnąć moją uwagę.
- Przykro mi maleństwo, chyba nie mogę pójść z wami. - odpowiedziałam, przypominając sobie historię DoCuMy, którą zauważyłam kilkakrotnie w trakcie naszego spotkania.
- Proszę! Tata i ja tęsknimy za tobą. - namawiał mnie, przeciągając litery w pierwszym wyrazie.
- No... Dobrze. - zgodziłam się, uznając, że skoro mogę zostać tutaj, nie ma sensu wracać do WMW. I pewnie trwałabym w tym postanowieniu, gdyby nie fakt, że w moim kierunku właśnie zbliżała się Kiiyuko, w otoczeniu fatamorgany Rafaela i Michela.
<Kii? Przepraszam, naprawdę wymyślenie tego było dla mnie uciążliwe, myślę, że to może być jedno z moich ostatnich opowiadań...>
* cytat z książki "Czarny koń" autorstwa Tami Hoag, którą serdecznie polecam.
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz