Lipiec 2022
Tego dnia spałam bardzo niespokojnie. Co chwila budził mnie trzask kolejnego złamanego pnia, albo łoskot staczających się kamieni, nie wspominając już nawet o wyjącym wietrze. Nawet gdybym zdołała zablokować ten hałas swoją mocą, nie utrzymałabym efektu po zaśnięciu. Po którymś z kolei przebudzeniu, wyobraziłam sobie, iż mam jedno z tych zaklęć tymczasowo wyciszających okolicę, które można było kupić u Juana. Szkoda, że na terenie watahy nie ma żadnego handlarza jednorazowymi zaklęciami. Wydałabym na nie jeszcze więcej oszczędności, niż na stosy kart po zakończeniu festynu.
Kiedy znów na chwilę odpłynęłam, nagle poczułam dziwny powiew magii któremu towarzyszyło wyjątkowo głośne tąpnięcie. Nie spodziewałam się czegoś takiego, więc odruchowo podskoczyłam na równe łapy. Spostrzegłam, że w mojej jaskini pojawił się gość. Był nim jakiś członek Watahy Czarnego Kruka. Rozpoznałam to głównie po zapachu, lecz także po dominujących ciemnych odcieniach sierści. Nie potrafiłam jednak połączyć tego osobnika z żadnym znanym mi imieniem.
- Lind, Suzanna kazała mi przekazać, że dzisiaj nie musisz wykonywać codziennego obchodu granicy - wyrecytował pośpiesznie wilk.
Zamrugałam oczami, próbując odegnać skołowanie spowodowane wyrwaniem ze snu.
- Um... dziękuję za informacje - odparłam. - Skąd taka nagła zmiana?
- Alfy postanowiły, że wszelkie patrole i polowania będą się teraz odbywać tylko w pobliżu Gór. Dlatego też grafik i podział obowiązków może być nieco inny, niż zwykle - wytłumaczył samiec.
- A... jasne...
Zaraz po naszej krótkiej wymianie zdań, basior przygotował się do opuszczenia nory w taki sam sposób, w jaki się tu znalazł - za pomocą teleportacji. Chciałam spytać, jak się nazywał, jednak posłaniec od przywódczyni watahy już rozpłynął się w powietrzu, zostawiając za sobą niebieskawą aurę magii.
Czyli to, o czym mówił mi Crane, było prawdą; od teraz Alfy przekazują najważniejsze informacje poprzez kilku wyznaczonych członków stada, którzy umieją się teleportować. Według mnie był to całkiem dobry sposób. Burza w końcu nadal trwa, a z dnia na dzień jest coraz gorzej. Ryzyko, że posłaniec zostanie narażony na niebezpieczeństwo, wychodząc poza swoją norę, jest bardzo wysokie. Przypomniałam sobie, iż ostatnio już wszystkim zabroniono opuszczać jaskinie. Jedynym wyjątkiem są patrole oraz polowania, bo przecież ktoś musi zapewnić watasze pożywienie i pilnować, czy obcy nie wykorzystują okazji do ataku.
Wróciłam na swoje posłanie i spróbowałam znów zasnąć. Niestety, nie zdało się to na nic. Zrozumiałam, że pewnie jest już noc. Przez to, w jakim czasie zwykle odbywała się moja warta, wewnętrzny zegar nie pozwalał mi sypiać po zmroku. Od ponad roku jestem przyzwyczajona do nadrabiania zasłużonego odpoczynku popołudniami. Parę razy zdarzyło się, że zostałam poproszona o zastąpienie kogoś, albo wymianę czasu i miejsca obchodu, ale było to naprawdę rzadkie zjawisko. Poleżałam jeszcze kilka krótkich chwil, po czym wstałam, niezbyt mając pojęcie, co tak właściwie teraz ze sobą zrobię.
Zauważyłam, iż Ting nie zajmował żadnego ze swoich ulubionych miejsc na półce skalnej. Przeniósł się przed próg, chociaż rozszalały wicher z całych sił starał się go przewrócić. Postanowiłam podejść do mojego towarzysza i usiąść kawałek za nim, nieco bardziej ukryta przed zawieją. Na początku odmieniec nie zwrócił na mnie uwagi. Chciałam zacząć rozmowę, ale przez nieznośne wycie wiatru na zewnątrz, sama nie usłyszałam własnych słów. Skupiłam się więc i użyłam mocy, żeby wytworzyć przed wejściem do jaskini ścianę z powietrza. Ostatnio robiłam to coraz częściej więc wychodziło mi coraz lepiej. Ting spuścił wzrok z czarnego nieba i kątem oka zerknął w moją stronę. Po tym, wyciągnął przed siebie łapę i dotknął lekko falującej, prawie zupełnie przezroczystej ściany z powietrza.
- Która to już bezgwiezdna noc? - spytałam, przypomniawszy sobie, że kilka miesięcy temu mój towarzysz zaczął obliczenia.
- Straciłem rachubę - odparł smętnym głosem odmieniec. - Ale na pewno sięgnąłem stu dwudziestu.
Skinęłam głową, ale nie odezwałam się. Zdałam sobie sprawę, jakie to było głupie pytanie, skoro i tak nie znam żadnych większych liczb. Między nami zapadła cisza. Wpatrywaliśmy się oboje w świat zewnętrzny, jednak Ting był wyraźnie skupiony na niebie. Byłoby to dziwne zachowanie z jego strony, gdyby przykrywały je zwyczajne chmury. Skoro jednak mówimy o czarnofioletowych obłokach, odmieniec był jakby zainteresowany ich widokiem. Oczywiście nie patrzył na nie tak samo, jak na gwiazdy. Nie wyglądał na zahipnotyzowanego i nieobecnego, raczej na... szukającego czegoś. Może starał się zrozumieć, skąd się wzięły i co oznacza ich obecność.
W pewnym momencie niebo ponad szczytem Gór przeciął fioletowy piorun. Nie powstrzymałam cichego "wow". Chociaż zjawisko wyglądało groźnie, miało w sobie też pewne piękno. Po kilku sekundach dotarł do nas także grzmot. Nawet pomimo utrzymywanej przeze mnie ściany, pozostał słyszalny, jednak nie na tyle, by sprawić moim wrażliwym uszom ból.
- Dobrze, że jesteśmy daleko od serca burzy - pomyślałam na głos.
- Ale na jak długo? - mruknął Ting.
- Dobre pytanie - westchnęłam. - Też martwisz się, co będzie, jeśli burza nie ustanie szybko? - dodałam po chwili, pozwalając sobie na odrobinę szczerości.
- Sam nie wiem - strażnik oparł pysk na łapie. - Ale coś mi mówi, że to będzie jeszcze trwać i trwać...
Spojrzałam na miejsce, w którym wcześniej pojawił się piorun. Nie było już po nim żadnego śladu. Zaczęłam wodzić wzrokiem po terenie dookoła mojej jaskini. Niestety przez brak światła mogłam dostrzec jedynie niewyraźny zarys szlaku. Doszłam do wniosku, że nie czuję się komfortowo pośród takiej ciemności. Poprosiłam Tinga, żeby zapalił jedną z tych swoich ptasich czaszek na kiju. Odmieniec sięgnął do plecaka i bez słowa spełnił moją prośbę. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie skomentowałam nadzwyczajnego zachowania mojego towarzysza. W świetle "pochodni" widziałam, jak wiele wyrwanych z korzeniami roślin, całych gałęzi i odłamków skał przelatuje dookoła jaskiń. Nieopodal mojej nory przetoczyło się kilka sporych kamieni. Jeden z nich spadł z niewielkiego urwiska poniżej i rozpadł się na drobne kawałki, uderzając z niewiarygodną prędkością w twarde podłoże.
Poczułam dziwny niepokój. Wstałam z miejsca i wróciłam wgłąb jaskini. Uznałam, że tutaj będę czuć się nieco bezpieczniej. Usiadłam na swoim legowisku i owinęłam łapy ogonem. Nie przestałam podtrzymywać ściany z powietrza przed wejściem. Nagle o tę barierę obił się wielki głaz, pewnie pochodzący ze szczytu. Trafiłby tuż przed nos Tinga, lecz zanim zdążyłam mrugnąć okiem, odmieniec już odruchowo odskoczył. Stał teraz pół metra ode mnie.
- Przydałoby się jakieś trwałe zabezpieczenie przy tym wielkim wyjściu, nie uważasz Ting? - spytałam.
- Chyba pierwszy raz masz jakiś dobry pomysł - mruknął w odpowiedzi strażnik Wichury. - Tylko musisz jeszcze wymyślić z czego je zrobić - zaznaczył.
Rozejrzałam się po swoim lokum. Kolejno przejechałam wzrokiem po chropowatych ścianach. Później, spojrzałam na półkę w skale, na której leżał stos drogich kamieni i kolorowych otoczaków znad Wodospadu. Spod nich wystawało kilka kartek, dawno zarysowanych i zapisanych po obu stronach. (Ja byłam odpowiedzialna za rysunki, a Ting za słowa i zdania. Jedno nie było związane z drugim; odmieniec nie miał pozwolenia na zajmowanie miejsca na papierze swoimi gryzmołami po kto-wie-jakiemu). Zerknęłam też na kilka kości rozrzuconych tu i tam, które pozostały po moim dzisiejszym posiłku. Zatrzymałam wzrok dopiero na wypchanej torbie znajdującej się obok posłania. Nic, co było w tej norze, nie podsunęło mi żadnego pomysłu.
W międzyczasie Ting zdjął plecak i położył go ostrożnie pod ścianą, po czym wydobył zeń swoje banjo. Ostatnio przestał opuszczać moją jaskinię, więc korzystał z tego instrumentu znacznie częściej. Na początku nie było to takie złe, jednak teraz miałam już trochę dość tej muzyki w jego wykonaniu.
- Będziesz znów grać? - westchnęłam, na samą myśl o kolejnych piosenkach.
- Nie, policzę sobie ile moje banjo ma strun. Może przez noc pojawiła się nowa - odparł Ting, jednak nie użył tego samego, uszczypliwego tonu, jakiego bym się spodziewała. Strażnik pozostawał jakiś nieswój.
"Czy powinnam mu się dziwić? Przez dwa lata zwiedzał ze mną do woli otwarte tereny, a teraz znów siedzi zamknięty w kamiennym pomieszczeniu. Nawet jeśli czasem spędzał całe dnie w mojej jaskini, fakt, że mógł z niej w każdej wyjść, zmieniał wszystko" - pomyślałam.
<CDN>
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz