Opowiadanie festynowe: bonus x2 więcej pkt. umiejętności i doświadczenia, 2x więcej SG za op.
Marzec 2021 r.
Nie muszę? W
porządku, niech będzie, ale... ech.
Nie miałam dotąd pojęcia ile Danny naprawdę mógłby mieć
lat, ani tym bardziej nie spodziewałam się, że jest ode mnie aż... cztery razy
starszy? Nie, chwila.. dwa? Zerknęłam
ukradkiem na pazury swojej łapy. Ile to
by było...
Tak czy inaczej, po poznaniu wieku Dana, odniosłam
wrażenie, że raczej nie powinnam była odnosić się do niego w ten sam sposób,
jak dotychczas. Wyuczony od małego, obowiązkowy szacunek do starszych wilków,
podpowiadał mi zachowywać dystans. Wtedy przypomniałam sobie jednak, że
wcześniej nie było żadnych problemów, kiedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Ba,
może nawet Danny nie chciałby być traktowany inaczej. Po namyśle doszłam też do wniosku, iż
zachowanie basiora czasem trochę nijak pasowało do jego faktycznego wieku.
- Dobra, zostanę przy nazewnictwie po staremu - odparłam
w końcu. - Jak wszyscy - dodałam w miarę luźniej.
Basior skinął głową z uśmiechem. Tymczasem ja
zrezygnowałam z kontynuowania wypowiedzi, którą wcześniej tak niezdarnie
zaczęłam. Do tego momentu już zupełnie wyleciało mi z głowy, co chciałam.
Zapadła więc ponownie cisza, która pozostała naszym
wiernym towarzyszem, aż do momentu spotkania z Hitamem. Samiec Alfa przywitał
nas spokojnym głosem:
- Witajcie, czegoś potrzebujecie? - popatrzył po naszej
dwójce.
- Chodzi o wyposażenie restauracji - zaczął Dan. - Nie
mamy jeszcze krzeseł, ani stolików i nasuwa się pytanie: czy te z poprzedniego
festynu są gdzieś przechowane?
- I co ważniejsze, gdzie moglibyśmy je znaleźć? -
uzupełniłam szybko wypowiedź niebieskiego basiora.
- Krzesła... Krzesła... - zastanowił się Hitam. - Wydaje
mi się, że gdzieś w Parku było miejsce, gdzie mogliśmy to schować... Nie mam
teraz pewności, czy akurat tam je odłożono, ale na pewno nikt się ich nie
pozbywał. Jeśli tego sprzętu nie będzie w Parku, sprawdźcie jeszcze Wschodni Klif.
O ile pamięć mnie nie myli, w tamtej okolicy też było kilka miejsc w sam raz na
rupieciarnię. Może znajdziecie tam jeszcze inne przydatne rzeczy.
- Park i Wschodni Klif. Jasne - potwierdziłam, że
zapamiętałam.
- Coś jeszcze potrzebujecie wiedzieć? - upewnił się
Hitam.
- Nie, raczej nie - mruknęłam w pierwszej chwili, jednak
zaraz potem zwróciłam oczy na Dana. Niebieski wilk pokręcił przecząco głową.
Pożegnaliśmy więc Hitama i wyruszyliśmy nieco na zachód -
do pierwszego wskazanego przez Alfę miejsca.
W pierwszej chwili, odruchowo chciałam przywołać skrzydła
wiatru i skorzystać z drogi powietrznej, jednak w porę przypomniało mi się, że
Danny nie potrafi latać. W tej sytuacji byłoby to trochę niegrzeczne z mojej
strony. Na szczęście trasa i tak nie ciągnęła się zbyt długo, ponieważ mogliśmy
skorzystać ze skrótu biegnącego prosto przez Żółty Las.
O tej porze roku mogłoby się wydawać, że taka nazwa nie
pasuje do tego terenu. Mijane przez nas drzewa dopiero zaczynały przygotowania
do wypuszczenia pięknych złotych liści, z których słynęło to miejsce. Podczas
marszu, zauważyłam na ziemi resztki śniegu, pozostałego po zimie. Wkrótce znikną zupełnie...
Zamyśliłam się nieco na ten widok. Pomyślałam, że w moich
rodzinnych stronach zima nigdy nie trwałaby tak krótko. Podobno nieraz ciągnęła
się od października aż do końca kwietnia. Zupełnie inny klimat.
***
Dotarliśmy wreszcie do Parku. Wyglądał trochę inaczej,
niż przy okazji moich ostatnich odwiedzin tutaj. Gałęzie żywopłotów, wąskie
alejki i szara fontanna pozostały na swoich miejscach, jednak całość
urozmaicały teraz kolorowe, wczesnowiosenne kwiaty. Nadały temu miejscu jakby
przyjaźniejszy wygląd. Od zawsze miałam wrażenie, że to na ogół dość
melancholijny teren, odwiedzany najczęściej przez wilki poszukujące spokoju i
chwili oddechu. Chyba, że to tylko moje wrażenie, sama tu często nie bywałam.
- To poszukajmy tej skrytki - oznajmiłam, przypomniawszy
sobie cel naszej wizyty.
- Nie powinno to zająć długo - stwierdził Dan. - Nasz Park
nigdy nie należał do największych.
- Szczęście. Zaoszczędzimy trochę czasu na resztę przygotowań
- odparłam. Po tej wymianie zdań, rozdzieliliśmy się, żeby zacząć
poszukiwania.
Postanowiłam na początek przyjrzeć się okolicom
kamiennego wzniesienia. Wydało mi się być ono najbardziej prawdopodobnym miejscem
na ukryty magazyn.
Skręciłam przy jednym z pomników jakiejś zasłużonej
ludzkiej osobistości i okrążyłam pierwszą alejkę. Zanim jednak zdążyłam pokonać
chociaż skrawek długości kolejnej, poczułam coś pod łapą. Cofnęłam się i
nachyliłam nad niedużym przedmiotem, na który nastąpiłam.
To był jakiś naszyjnik. Uniosłam go ostrożnie za pomocą
wiatru i odczyściłam łapą z kurzu i błota, którym był oblepiony. Zawieszka
miała owalny kształt. Cały jej brzeg ozdobiono metalowymi wzorami, a w centrum
znajdowała się ilustracja przedstawiająca domostwo w otoczeniu drzew i śniegu.
Chociaż przedmiot był dość interesujący, zrezygnowałam z
dłuższej kontemplacji nad nim, kiedy podnosząc wzrok, dostrzegłam przed sobą
zasłonę bluszczu.
Podrzuciłam zawieszkę i otworzyłam torbę, żeby moje znalezisko
mogło tam wpaść, po czym podeszłam do zielonych pnączy. Zbyt mocno reagowały na
ruch powietrza, jak na coś przytwierdzonego do kamiennej ściany. Posłałam w nie
trochę mocniejszy wiatr. Nie myliłam się, rośliny wisiały luźno, zasłaniając
wejście do jakiejś groty. Baz namysłu odgarnęłam bluszcz łapą i zajrzałam do
środka. Leżały tam stosy większych i mniejszych pniaków, ewidentnie
zabezpieczonych przez spróchnieniem. W mig zrozumiałam, że właśnie tego
szukaliśmy - prostych mebli wykonanych przez wilki.
- Dan! - zawołałam ucieszona. - Znalazłam!
Nie zdążyłam nawet mrugnąć okiem, zanim basior dołączył do
mnie przed ukrytym wejściem do groty.
- Teraz pozostaje to tylko przetransportować -
powiedziałam do obrońcy Alf.
- To już możesz zostawić mnie - uśmiechnął się Danny.
Nim skończył mówić, proste, drewniane wyposażenie zaczęło
wytaczać się ze skrytki, w ten sam sposób, w jaki wcześniej zrobił to pień
dębu. Usunęłam się z drogi, teraz już wiedząc, dlaczego to się dzieje.
Kiedy już wszystkie bloki drewna opuściły prowizoryczny
magazyn, zajrzałam ostatni raz za zasłonę z bluszczu, dla pewności, że nie ma
tu nic innego, co może być nam potrzebne do organizacji festynu. Okazało się, że do ukrytej groty wrzucono
tylko te pniaki, nic więcej.
Odwróciłam się więc, żeby podążyć za Danem. Niebieski
wilk, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, balansował teraz na jednym z toczących
się "stolików". Jego pysk zdobił szeroki uśmiech i wręcz szczenięce
rozbawienie. Kiedy tak obserwowałam starszego basiora, ten przeskoczył na inny pień
i zwrócił oczy na mnie.
- Idziesz?
- Idę - mruknęłam w odpowiedzi, ze zmieszaniem w głosie.
Wróciliśmy do ustalonego miejsca w Zielonym Lesie w
rekordowym czasie. Jako iż Dan znów nadzorował z bliska szybki transport, ja
mogłam spokojnie użyć skrzydeł wiatru. W sumie może nawet było to wskazane, ze
względów bezpieczeństwa. Na szczęście tym razem na drodze nie stało dużo
wilków, dzięki czemu wyposażenie restauracji szybko i bez przeszkód znalazło
się u celu. Odpowiednie rozplanowanie ustawienia stolików i krzeseł było już
teraz tylko formalnością, która nie trwała długo.
- Brakuje jeszcze świetlików, wazonów i właściwej zastawy
- mruknęłam. - Czy na ostatnim festynie mieli w restauracji to samo, co mamy
przygotować tym razem? Wiesz, te miski, kubki...
- Wszystko było, myślę - odpowiedział basior. - A nawet
jeśli czegoś zabraknie, zawsze można wysłać kogoś do Miasta w celu zakupu - Po
tych słowach na chwilę zamilkł. - Tylko tak teraz sobie przypomniałem, że nie
mamy jeszcze ławek do amfiteatru... - spojrzał na niebo, w celu ocenienia, ile
nam zostało do zachodu.
- To może się rozdzielimy? Mogłabym polecieć sama nad
Wschodni Klif i rozejrzeć się, czy nie odstawili tam jakiejś zastawy, lub
innych potrzebnych naczyń.
- Niech będzie. Wtedy ja się zajmę chociaż znalezieniem
dobrego materiału na ławki, zanim przyjdzie czas spotkania z chłopakami przy
scenie - powiedział Danny.
- To powodzenia. Spotkamy się wieczorem przy amfiteatrze.
Znów oderwałam się od ziemi i poszybowałam, tym razem na
wschód. Wzbiłam się bardzo wysoko, żeby
mieć pewność, że zmierzam w dobrą stronę. Na górze powietrze było jeszcze
zimniejsze, jednak nie przeszkadzało mi to specjalnie. Wciąż miałam na sobie
dużą część zimowego futra.
Przyspieszyłam i wkrótce mogłam już obniżyć lotu, żeby
wylądować na surowych skałach otaczających Wschodni Klif. Rozpoczęłam
poszukiwania kolejnej skrytki. Po paru minutach bezowocnego krążenia pośród
nagich skał, wleciałam wyżej, przez co przypadkiem znalazłam się parę metrów od
samicy gryfa. Chyba żadna z nas nie spodziewała się tego spotkania, ale na moje
szczęście hybryda orła i lwicy nie chciała mnie atakować. Uderzyła parę razy
skrzydłami i już jej nie było.
Odetchnęłam z ulgą. Dobrze, że jest jeszcze przed ich okresem godowym,
gdyby miała gdzieś tu w okolicy młode, takie spotkanie mogłoby się okazać dla
mnie bardzo niebezpiecznym.
Teraz już jedynie powtórzyła
się sytuacja z Parku: krążyłam po okolicy, aż natrafiłam na miejsce ukrycia
potrzebnych rzeczy. Tym razem do skrytki prowadziło krótkie przejście pod
ziemią. Niestety z taką lokalizacją wiązał się pewien problem, a mianowicie
brak oświetlenia. Byłam zmuszona poruszać się po omacku, bardzo powoli i
ostrożnie, żeby niczego przypadkiem nie zniszczyć. Znalazłam wazony na kwiaty i
słoiki na świetliki. Niestety, nie natrafiłam na żadne miski, talerze, czy
chociaż kubki. Ani szklane, ani drewniane.
No cóż, mówi się trudno.
Postanowiłam zabrać ze skrytki tylko wazony. Co do
słoików, być może nie będziemy w ogóle łapać świetlików akurat tej nocy, pewnie
wszyscy będą chcieli odpocząć po tak intensywnym dniu. Sama zaczynałam mieć na
to ochotę.
Spakowałam ostrożnie wszystkie wazony do torby i wynurzyłam
się znów na powierzchnię. Odzyskując pełną orientację w terenie, przywołałam
skrzydła, rozpędziłam się i poderwałam do lotu. Wystrzeliłam w powietrze z taką
samą prędkością, jak zwykle, jednak wtem zarzucił mną solidny podmuch wiatru,
wiecznie hulającego wokół Klifu. W ostatnim momencie uniknęłam zderzenia ze
skałami, co wcale nie było takie proste z większym balastem w torbie. Jednakże,
przez ten nagły zwrot, jeden szklany wazon wypadł z wypchanej torby i
roztrzaskał się na ziemi w drobny mak. Zaklęłam pod nosem. I po komplecie, brawo Lind. Poprawiłam torbę, zapobiegając
wysunięciu się kolejnych. Powinnaś być
ostrożniejsza, przenosząc akcesoria z tego materiału - skarciłam samą
siebie.
Kiedy zleciałam niżej, nagle ujrzałam znajomą sylwetkę.
Był to jedyny znany mi odmieniec rasy Et Magicae.
- Ting! Dobrze, że cię widzę! - zawołałam, ucieszona. -
Przydasz się na coś - wylądowałam przed nim.
- Ugh, jakbyś nie wiedziała, że nie po to cię szukałem...
- odparł, opuszczając ramiona z zażenowaniem.
- Jak już tu jesteś, to pomożesz - powiedziałam. -
Właśnie... Jak mnie znalazłeś?
- Nie było specjalnie trudno wypatrzeć latającego wilka o
kolorowych piórach - odparł strażnik Wichury.
- A... Jasne. Co do zadania specjalnego dla ciebie,
chciałabym, żebyś nałapał świetlików.
- Ja? Po co? - Odmieniec podniósł nieznacznie łapy w
pytającym geście.
- Do restauracji na festynie, to ma być forma oświetlenia
- wyjaśniłam.
- Aha - pokiwał głową. - Nie mam wcale ochoty tego robić.
- Przecież lubisz łapać owady - mruknęłam.
- Tylko, że tych raczej nie pozwolicie mi zjeść -
odburknął.
- No weź, Ting - powiedziałam błagalnym głosem. - Nikt
się nie nada do tego zadania lepiej od ciebie.
Odpowiedziała mi cisza. Westchnęłam.
- Proszę - wydusiłam.
- Dobra, niech ci już będzie - rzucił Odmieniec po
chwili. - Tylko ten jeden, jedyny raz. Strasznie mnie wykorzystujesz z okazji
tego waszego całego festynu.
- Okazja to okazja, wiesz...
- Ty sama się zapisałaś na technika i akrobatę. Nie wiem
czemu ja w ogóle zgadzam się ci pomagać - burknął Ting, jakby do siebie.
Odłożyłam torbę na ziemię i wróciłam się szybko do
podziemnej groty, żeby przynieść mojemu towarzyszowi chociaż jeden słoik, do
którego ma nałapać świetliki.
- Tylko pamiętaj, potrzebujemy żywych - dodałam na
odchodnym, postawiwszy przed Odmieńcem naczynie.
Zabrałam torbę i skierowałam się drogą powietrzną do
Zielonego Lasu. W połowie drogi zmęczenie znów o sobie przypomniało, ale
zdołałam je jakoś zignorować. Latanie i tak jest mniej męczące od marszu.
Zostawiłam pozostałe wazony pod barem i udałam się piechotą
na Wrzosową Łąkę. Kiedy tam dotarłam, Magnus i Joel zbierali już nieużyte deski
na jedno miejsce. Muszę przyznać, wykończona scena prezentowała się przepięknie.
Zanim zdążyłam podejść do wilków pozostających w ludzkiej formie,
mojego nosa dobiegł zapach świeżego mięsa.
Grupa z polowań dotrzymała słowa.
<Technicy?>
Uwagi: Brak.
Uwagi: Brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz