Jesień 2018 r.
Po pojawieniu się w miejscu, gdzie mieliśmy odbyć starcie, poświęciłem chwilę na obeznanie się w terenie. Zlustrowałem spojrzeniem smętne pustkowie spowite w półmroku, przez sypki piach pod łapami aż po granatowe, zionące pustką niebo poprzecinane barwnymi wstęgami, które prędko okazały się być meteorytami. Przekląłem pod nosem i rzuciłem się do ucieczki. Nie zdziwiłbym się, gdyby sytuacja potoczyła się tak, że zostanę powalony przez jeden z tych przebrzydłych kamieni, a nie przeciwnika, którego swoją drogą nawet nie widziałem.Pędząc przed siebie na oślep, kilkakrotnie oglądałem się przez ramię. Każdy z meteorytów spadał jednak dobry kawał ode mnie. Byłem znacznie szybszy, więc raczej nic poważnego mi nie groziło. Jako, że dodatkowo nie byłem w żaden sposób zmęczony, zdecydowałem iż sprawdzę, czy mój przeciwnik już się pojawił na polu bitwy. Zacząłem się podświadomie lękać, iż możliwe było zniknięcie w eterze przez nieudolną próbę teleportacji przez Suzannę. Sam będąc obeznanym w temacie, wiedziałem, że nie całkiem tak powinna ona wyglądać, gdyż zawroty głowy nie powinny być tak silne, albo i nawet całkowicie żadne. Może spróbuję ją przeszkolić jak to się już skończy...? Potrząsnąłem głową i spojrzałem za siebie po raz kolejny. Znowu jedno wielkie nic.
Zacisnąłem powieki, koniec końców chcąc odszukać rywala. Skupiłem się tak, jak robiłem to zwykle, chcąc użyć mocy, aż nie poczułem (jakkolwiek to brzmi) jasności. Miałem zwykle do wyboru dwie pary drzwi... tym razem jednak dostrzegłem o jedne więcej. Zawsze tam były? Może ich po prostu nigdy nie zauważyłem? Zmarszczyłem brwi, z trudem powstrzymując chęć zatrzymania się i przyjrzenia się im uważniej. W biegu korzystanie z mojego żywiołu było dość skomplikowane. Wymagało podwójnych zasobów energii.
Zamiast przejmować się dogłębną analizą nieznanego dotąd przejścia, sięgnąłem do tej jaśniejącej bramy, przez którą chciałem przejść od początku - bramy umysłu. Tam już nie musiałem nic robić. Poczułem w głębi piersi pulsowanie rozprzestrzeniające się po całym ciele, aż do chwili, gdy przed oczami zajaśniała mi niewyraźna wizja sylwetki wilka. Również galopował w nieznane. Jego energia wskazywało na płeć męską. Czułem ponadto, w którym kierunku zmierzał. Wykonałem ostry zwrot. Miałem zamiar go dogonić. Powoli rozwarłem powieki, starając się jeszcze bardziej przyspieszyć.
Musiało minąć kilka minut, nim dostrzegłem z daleka coś, co początkowo uznałam za ruchome piaski. Wydzielało to jednak zbyt duży hałas, więc prędko doszukałem się źródła. Zorientowałem się, iż nie wywołał tego żaden kolejny uciążliwy element scenerii, lecz wilk, którym miałem stoczyć pojedynek. Będąc już nieopodal, czułem duszącą wilgoć. Twierdząc po kierunku przemieszczania się piasku, miał na to wpływ również żywioł ziemi. Wspinałem się żwawo na wzniesienie, na którym znajdował się tajemniczy wilk, którego osobowości już się domyślałem. Tylko jak go zaatakuję?
Mimowolnie uderzył mnie ból głowy, który zmusił do zamknięcia ślepi. Tajemnicza siła wręcz wepchnęła mnie za trzecie, tajemnicze drzwi dające dostęp do wybranego żywiołu. Gwałtownie otworzyłem oczy, wciągając powietrze. Klatka piersiowa koszmarnie zaczęła mnie uciskać w trakcie tego dziwacznego posunięcia. Ku mojemu zdumieniu musiałem podświadomie wdrapać się na wydmę. Teraz stałem kilkanaście metrów od wysokiego basiora o błękitnym futrze. Zgodnie z moimi podejrzeniami był to Dante. Nim zdołałem go pouczyć, że robi za pomocą swoich zaklęć zbyt duży zamęt, przez co jest niedyskretny, gdy niebo dokoła mnie przecięły jaskrawobiałe snopy światła. Początkowo sądziłem, iż to meteoryty, lecz gdy dostrzegłem, że uderzyły niczego nie spodziewającego się Dante, z trudem powstrzymałem okrzyk zaskoczenia. Sam czułem nienaturalną lekkość ducha i ciała. Strach nie był tak silny, jak bym się tego spodziewał. Uczucie to było na tyle niepokojące, że zwróciłem pysk w bok, tak, by wiedzieć że tajemnicze iskry wcale nie pochodziły z odległego nieba, lecz zdawały się wydobywać się z mojego własnego ciała. Z tym razem już narastającym lękiem spojrzałem na Dante. Upadł.
- NIE! - wrzasnąłem. Niebo nagle przecięło wiele innych jasnych świateł, migając jak oszalałe, a później... zniknęły. Potrzebowałem chwili, by przywyknąć do zwyczajnego tutaj półmroku, po czym pogalopowałem do młodszego basiora.
- Dante! Dante, obudź się! - krzyczałem, w końcu do niego podbiegłszy i szturchając jego nieruchome ciało nosem. Im dłużej tym robiłem, tym większą bezradność czułem. Głos stawał się nieprzyjemnie zachrypnięty, wręcz starczy. Do oczu cisnęły mi się łzy. Czułem, że wciąż żyje, ale bałem się, cóż takiego ten czar mógł zrobić z jego organizmem.
- Dan! Danny! Błagam, odezwij się... - mówiłem, już z trudem dychając. Oparłem delikatnie pysk na jego szyi. Przecież nie chciałem nikomu zrobić krzywdy. Naprawdę tego nie chciałem. Poobijać może tak, ale nie zabijać...
Nagle poczułem, że piach pod moimi łapami zaczyna się poruszać, a ja się zapadam. Nie zdążyłem się niczego chwycić, bo zrobiły za mnie to wijące się gałęzie. Uniosły mnie ponad świeżo powstały dół. Zaciskały się boleśnie na moim ciele. Dostrzegłem, że teraz niebieskie oczy Dante były otwarte i wpatrywały się we mnie z uwagą. Nawet stąd widziałem ukryte w nich cierpienie. Zacisnąłem powieki, czując mieszaninę ulgi i strachu o własne życie. Chciał się zemścić?
Niespodziewanie znowu świat przeszyły jasne iskry, tym razem te z nieba. Jedna rozerwała gałęzie oplatające ciasno me łapy, przez co o mało nie spałem kilka metrów w dół. Roślina w końcu dotychczas rosła i rosła... Opierając się łapami o łodygi, które nie ucierpiały w tym uderzeniu, zdołałem się ocalić. Dosłownie wisiałem w powietrzu, zaczepiony jedynie pazurami. Zdałem się na wolę niebios. Sytuacja ta bynajmniej mi się nie podobała. Jeszcze raz spojrzałem na basiora. Uniósł głowę, lecz wciąż wyglądał na zbyt wyczerpanego, by zrobić cokolwiek więcej. Ponadto twierdząc po śladach dookoła niego i resztkach meteorytu, musiał zrobić sobie kamienną tarczę, która szybko popękała. Faktycznie, kosmiczny odłamek leciał wówczas wprost na niego. Podniósł na mnie zmęczony wzrok. Roślina przestała rosnąć. Ba! Poczułem, że teraz zaczyna powoli kruszeć. Dan naprawdę nie miał siły.
Niedługo potem kawałek łodygi, o który dotychczas byłem zaczepiony, ułamał się. Na szczęście byłem na to przygotowany, więc wykonując w powietrzu salto, zdołałem stanąć na cztery łapy. Pospiesznie potruchtałem do Danny'ego. Zmartwiony zorientowałem się, że ponownie jego łeb opadł. Stracił przytomność. Co ja mu zrobiłem?
Niespodziewanie otoczył nas blask tak silny, że aż przyprawiający o ból głowy. Miałem wrażenie, że się wywracam, spadam z zawrotną prędkością... Aż nie poczułem chłodnej posadzki pod łapami. Zachwiałem się. Dopiero gdy złapałem równowagę, postanowiłem rozchylić powieki. Było dziwnie cicho. Ujrzałem pyski innych członków watahy. Nie umiałem opisać goszczących na nich emocji. Wnikanie do ich umysłów, by się tego dowiedzieć, raczej nie wchodziło w grę. Nie tylko dlatego, że było to trudne. Głównym powodem takiej decyzji był fakt, że bałem się, że ponownie utracę kontrolę. Cokolwiek się stało, jak na wilka w szczególności w moim wieku było co najmniej niepokojące.
Spojrzałem na Suzannę, która stała chyba najbliżej. Wbijała we mnie zamyślone spojrzenie. Kątem oka zaobserwowałem jak wynoszą omdlałego Dante. Pomodliłem się w duchu do bóstwa, w które tak naprawdę nawet nie wierzę.
- Co ja mu zrobiłem... - wyszeptałem ponownie. Byłem wstrząśnięty.
- Nie mam pojęcia i ty najwidoczniej również - Westchnęła Suzanna, z wyraźnymi śladami rozczarowania. - To znacznie utrudni sprawę.
Spojrzałem na nią z rosnącą dezorientacją.
- Cokolwiek zrobiłeś, nie wygląda to bezpiecznie. Zastanowię się nad twoimi kompetencjami do dalszej nauki szczeniaków. Nie możemy dopuścić do tragedii.
Zrobiło mi się słabo. Nowina ta mnie totalnie zdruzgotała. Niestety, ale mimo, że była ode mnie znacznie młodsza, miała oczywistą rację.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz