Wiosna 2018 r.
Tęsknię. Za kim? Sama nie wiem. Darzę tym bolesnym uczuciem tyle osób…
razem tworzą żałosną całość, niczym zbity skrzep krwi blokujący jej
dalszy przepływ, zapraszający do tańca ze śmiercią. Swoiste danse
macabre, trwające całe życie, niesprawiedliwe w istnieniu,
doprowadzające do porażki każdego tancerza. Kiedy w końcu nadejdzie
kolej na mnie? Przyznam to szczerze, istnienie staje się nużące.
Doprowadzam swój umysł do ruiny, ciało do granic możliwości bytu. Nigdy
nie uważałam siebie za strachliwą, a jednak nie mam odwagi skoczyć z
wysokości, wpłynąć w odmęty wody, czy choćby poharatać jakiś niezbędny w
normalnym funkcjonowaniu narząd. Dlatego trwam, na granicy istnienia i
szaleństwa, w oczekiwaniu na jakikolwiek drastyczny czynnik, który
popchnie mnie na drugą stronę. Zrezygnowałam z zatruwania pobratymców
własną, niepotrzebną obecnością. Jakby zainspirowana wierszem o
wędrówce, pewnego dnia po prostu wyszłam. Nie żegnając się z nikim,
nikogo nie informując. Pobudek tego czynu sama nie potrafię wyjaśnić.
Niestety, na mnie nie czeka ani niebo, ani ciepła ziemia, a już tym
bardziej to, czego potrzebuję.
Większość czasu poświęcam medytacji. Okazjonalnie wyjadam resztki
padliny pozostawionej przez zwierzęta. Z rzadka upoluję gryzonia czy
skradnę pisklęta z gniazd osadzonych na niższych partiach drzew. Nie mam
siły na dalszą wspinaczkę. Na źródło wody nie natykam się od wielu dni.
Niegdyś krucze futro nabrało szarych kolorów z powodu zalegającego nań
brudu, skleiło się i niczym skorupa przywarło do skóry. Łyse place
pokrywają większą połać na ciele niż rzadka sierść. Nawet wszelkiego
rodzaju zwierzęce pasożyty zewnętrzne zrezygnowały z pożywiania się mną.
Zdążyłam zdiagnozować u siebie babeszjozę i to pewnie ona dobędzie
wątpliwego zaszczytu bycia biletem do mojej prywatnej Aokigahary. Objawy
w postaci nagłych omdleń, skoków temperatury czy plucia krwią przestają
mieć jakiekolwiek znaczenie. Przeciwnie, jedynym pozytywnym
urozmaiceniem dnia jest wlepianie zgaszonego wzroku w pożółkłą taflę
prawie przezroczystej cieczy wydobywającej się z pyska w akompaniamencie
chrapliwego kasłania. Gdzież jej do błyszczących złotem strug z czasów,
gdy nacinaniem wierzchu dłoni oddawałam hołd bóstwom harmonii i ładu w
zacisznych świątyniach wymiaru Htara’zau? Gdzież tobie, nędzny cieniu,
do tamtej białowłosej mniszki skąpanej aksamitem białych szkaplerzy?
Słyszę głosy. Czasem krzyczą, innym razem byle zefirek rozmywa ich
szept. Mowa bliskich przyjaciół, rodziny lub wrogów. Kiedy gorączka
dobywa granic wytrzymałości, między drzewami dostrzegam znajome
sylwetki. Czarno-niebieski szczeniak przemykający w łanach szumiących
traw. Brunatny basior obserwujący zza rozłożystych sosen. Kobieta
niewielkiej postury mierzwiąca krótkie włosy barwy kości słoniowej.
Wtedy pomimo bólu przeszywającego kończyny niczym setki precyzyjnie
celujących igieł, podnoszę się i próbuję uchwycić ten piękny obraz z
bliska. A z każdym kolejnym krokiem ich postaci przykrywa mleczna mgła,
ostatnim zapamiętanym momentem jest pobłażliwy uśmiech, jakby mówiący
„wytrzymaj jeszcze chwilę”. Tyle, że ja nie chcę. Synku, najbardziej
pragnę dołączyć do twoich zabaw. Mężu, wykrzycz, iż wróciłeś, a wszystko
już jest dobrze. Mamo, otul mnie swoim emanującym miłością spojrzeniem…
dlaczego odchodzicie? Czemu wy wszyscy znikacie…?
Kolejny dzień. Nie liczę który. Najprawdopodobniej znów straciłam
przytomność. Budzę się wśród skał rezydujących na leśnym poszyciu. Kilka
ostrych odłamków rani stwardniałą od świerzbu, marną imitację skóry.
Osłabiony organizm nie produkuje trombocytów w normalnej prędkości,
zadrapania nieprzerwanie krwawią. Niepożądana sytuacja przy anemii
wywołanej chorobą. Powinnam coś zjeść, jednak nie mam siły polować.
Ociężale unoszę łeb, wciągam powietrze w nozdrza. Wysuszony, wskazujący
na odwodnienie nos nie wychwytuje żadnego zapachu zwierzęcia czy choćby
padliny. Nastawione ucho łapie wyłącznie typowo leśne odgłosy, świergot
ptaków. Strzępki drugiego nie słyszą już nic.
„Jeśli koniecznie musisz umrzeć, mogłabyś znaleźć sobie jakieś
ładniejsze miejsce” przekazuje umysł świadomości. Zaśmiałabym się
perliście z własnej głupoty, lecz zdolność mowy najpewniej bezpowrotnie
utraciłam. Unoszę powieki skrywające zamglone, coraz słabiej widzące
ślepia. Wstaję, ignorując przeciwne tej czynności, trzaskające stawy.
Przyzwyczajam kończyny do wolnego, acz systematycznego tempa, obieram
przypadkowy kierunek. Być może krążę w kółko.
Słońce niemo wytycza południe, kiedy upadam po raz kolejny. Brzmi to jak
droga krzyżowa Syna Bożego, ja jednak nie brnę ku zbawieniu ludzkości, a
z idiotycznej woli przetrwania. Tonący brzytwy się chwyta. Moja powoli
wyślizguje mi się z rąk.
Następna próba marszu. Nagły rozbłysk nadziei. Receptory węchu
przekazują impulsy. Zapach wody. Przyspieszam na ile to możliwe,
przejeżdżam językiem po jamie ustnej. Kiedy wyczuwam jego fakturę bliską
papierowi ściernemu, uświadamiam sobie jak bardzo spragniona jestem.
Ucho koją szmery delikatnych fal. Dopadam do jeziora i nie zwracając
uwagi na zdatność cieczy do picia, łapczywie wgryzam się w taflę.
Okłamuję żołądek, który na moment przestaje przypominać o głodzie. Gdy
zaspakajam potrzebę uzupełnienia płynów, zanurzam się do momentu
posiadania gruntu pod łapami. Jestem w stanie zmyć wyłącznie wierzchnią
warstwę pyłu, stąd uczucie odświeżenia pozostaje złudne.
Choć przebywam w wodzie stosunkowo krótko, zmęczenie po wyjściu na ląd
dopada z taką siłą, jakbym przepłynęła co najmniej Morze Kaspijskie.
Bezwładnie opadam na pokrytą mchem ściółkę i wpatruję w chmury leniwie
sunące po nieboskłonie. Rozluźniam mięśnie z zamiarem oddania medytacji,
jednak nagły kształt przelatujący nad lasem przywołuje ciało i umysł do
porządku. Mrużę ślepia chcąc dostrzec szczegóły owej dziwnej postaci,
lecz stworzenie osiągające niewiarygodną prędkość zaraz znika za
koronami drzew. Nie zdążyłam wychwycić żadnego niuansu, stąd nie wiem z
czym mam do czynienia. Z drugiej strony, właśnie zauważyłam pierwsze
żywe, prawdopodobnie myślące stworzenie od początku mojej tułaczki.
Czyżby właśnie został mi objawiony cel podróży?
Po kolejnej dawce wody, otępiającej układ pokarmowy, przemieszczam się.
Tym razem mam wyznaczoną trasę. Byle tylko tajemnicza istota była
uprzejma nie zmieniać swojej. Pozwalam sobie nawet na dłuższy moment
truchtu. Nie jest to jednak najlepszy pomysł, gdyż zaraz dopadają mnie
zawroty głowy. Utrata równowagi. Staczam się z drobnego wzniesienia,
ciałem uderzając o potężne drzewo. Nie zdążyłam zarejestrować jakiego
gatunku. Ponowne omdlenie.
Pobudkę wywołuje napływ krwi do pyska, którą zaczynam się krztusić.
Salwa kaszlu jest tak silna, jakbym wraz z posoką miała wypluć własne
płuca. W żółtawej brei dostrzegam zaśniedziałą biel kła. Musiał wypaść
przy zderzeniu. Na co mi on teraz? Woda najpewniej będzie stanowić mój
ostatni posiłek.
Idę, zanim nadejdą omamy. Znajome pyski i twarze wypatrują z zakamarków
lasu. Słońce już zaszło, więc błogosławię makatę, przydatną
niespodziankę matki natury. Z nadzieją, iż orientacja w terenie nie
zawodzi, usilnie próbuję odnaleźć latającego osobnika z południa.
Dlaczego? Odpowiedź zawierzam intuicji.
Zwiększam prędkość, zupełnie jakbym ścigała się ze śmiercią. Czuję jak
wzrasta temperatura umęczonego ciała. Organizm podejmuje walkę z chorobą
ogarniającą wszystkie organy. Ostateczną. Krew leniwie sączy się z
uchylonego pyska. Tylko drzewa umożliwiają mi utrzymanie pionu, w zamian
tworząc nowe ranki i otarcia na bokach. Skwar rozsadza wnętrzności,
jakby ktoś napoił mnie wrzącą lawą. Idę dalej. Wiem, że nie mogę się
zatrzymać.
Światło w tunelu…? Nie. Jeszcze nie czas. Jestem w lesie. Światło
zwiększa wymiary z każdym ruchem łap. To już nie kroki, a oranie ziemi
popękanymi poduszkami. Dźwigam krzyż… wtaczam głaz na szczyt góry… w obu
przypadkach czyha złe zakończenie opowieści. Czy happy end
zarezerwowany jest wyłącznie dla hollywoodzkich filmów? Czy życie
każdego z nas stawia wreszcie w takim punkcie? Nie mam sił na
przemyślenia, mój umysł jest w stanie wykonywać wyłącznie pozbawione
jakiegokolwiek szyku ruchy. Światło przeradza się w płomień. Ognisko.
Coraz bliżej. Dam radę. Nie dam rady. Porozcinany bok nagle zsuwa się z
drzewa, na którym tymczasowo opieram ciało. Łapy nie wytrzymują ciężaru,
wiotczeją niczym potraktowane znieczuleniem. Proszę… tylko kilka
kroków…
Dum spiro spero. Niestety, mój oddech staje się coraz słabszy.
Nienaturalnie powiększone narządy układu pokarmowego uciskają płuca.
Ból. Myśli o osiągnięciu celu przykrywa kotara bólu.
Niespodziewanie nadlatuje moje prywatne ucieleśnienie anioła. Homeryczne
stworzenie łączące cechy zwierząt panujących nad niebem i ziemią. Orzeł
i lew. Teraz delikatnie unosi mnie w szponach, lecz nie prowadzi ani
przed Dawidową Bramę, ani Wrota Asgardu, ani nawet nad most przy charonowej łodzi. Kładzie mnie z niezwykłą lekkością na trawie tuż obok
płonącego stosu drewna. Co dalej? Mityczne stworzenie, gdzie twój
właściciel? Czy to ta istota, którą tak pragnę, żeby była?
- Morchaint? - słyszę, lecz nie jestem w stanie utożsamić głosu z żadną
znaną mi osobą. Czy to twoje imię? Dziękuję, że mi pomogłeś. Wybacz, iż
nie jestem w stanie zrobić nic, prócz tępego wpatrywania w twoje pełne
majestatycznej wyniosłości ślepia.
- Co to… - basior urywa wpół zdania. Czuję drżenie ziemi wokół mojej
postaci. Ktoś podbiega? Widzę tylko zarys… czarne futro. Chcę je
dotknąć, upewnić się, że to on. Widzę niebieskie, dziecięce oczy,
skrzące wigorem i optymizmem. To ty, czy już złudzenie? Serce uderza
coraz wolniej. Oddech coraz płytszy. Tak wygląda śmierć? Nieważne.
Liczysz się tylko ty, kimkolwiek byś tak naprawdę nie był. Dla mnie
jesteś nim.
- Natha…niel. - wypowiadam nieswoim głosem, a wraz z tym jednym,
wyjątkowym słowem, ulatuje jedna, niewyjątkowa dusza. Światełko, tunel,
zwykłe brednie.
Uśmiech. Szczeniak między łanami traw. Mąż, ten prawdziwy, tuż obok.
Matka, niezależnie od sytuacji patrząca na mnie z dumą. Zapach kawy…
tylko Lucy potrafiła taką przyrządzić. Gryzący odór cygara, którym
zawsze częstował mnie Fate. Mocne perfumy Vivimorte. Ciepłe usta
Percy’ego. Śmiech Kiiyuko po utracie pamięci. Mała Suzanna. Lekcje z
Toboe. Odzywki Tsume. Szczere rozmowy z Sorą. Śpiew Yusufa. Pogawędki z
Kai’m. Nauka Valki. Wszyscy przyjaciele, wszystkie dobre momenty. I ja,
pośrodku mojego małego wszechświata. Czy to jest właśnie niebo…?
< Alexander? >
Tak oto Desia się żegna. Po jedenastu miesiącach milczenia. Po dwóch latach pobytu.
Jeśli los pozwoli, jeszcze wrócę. Może w innym wcieleniu.
Tak oto Desia się żegna. Po jedenastu miesiącach milczenia. Po dwóch latach pobytu.
Jeśli los pozwoli, jeszcze wrócę. Może w innym wcieleniu.
Uwagi: Data. Wiedza, o której już wspominałam. "Brei" piszemy przez "i".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz