Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

niedziela, 4 czerwca 2017

Od Desari „Jak najdalej stąd” #12 (cd. Alexander)

Wiosna 2018 r.
Tęsknię. Za kim? Sama nie wiem. Darzę tym bolesnym uczuciem tyle osób… razem tworzą żałosną całość, niczym zbity skrzep krwi blokujący jej dalszy przepływ, zapraszający do tańca ze śmiercią. Swoiste danse macabre, trwające całe życie, niesprawiedliwe w istnieniu, doprowadzające do porażki każdego tancerza. Kiedy w końcu nadejdzie kolej na mnie? Przyznam to szczerze, istnienie staje się nużące. Doprowadzam swój umysł do ruiny, ciało do granic możliwości bytu. Nigdy nie uważałam siebie za strachliwą, a jednak nie mam odwagi skoczyć z wysokości, wpłynąć w odmęty wody, czy choćby poharatać jakiś niezbędny w normalnym funkcjonowaniu narząd. Dlatego trwam, na granicy istnienia i szaleństwa, w oczekiwaniu na jakikolwiek drastyczny czynnik, który popchnie mnie na drugą stronę. Zrezygnowałam z zatruwania pobratymców własną, niepotrzebną obecnością. Jakby zainspirowana wierszem o wędrówce, pewnego dnia po prostu wyszłam. Nie żegnając się z nikim, nikogo nie informując. Pobudek tego czynu sama nie potrafię wyjaśnić. Niestety, na mnie nie czeka ani niebo, ani ciepła ziemia, a już tym bardziej to, czego potrzebuję.
Większość czasu poświęcam medytacji. Okazjonalnie wyjadam resztki padliny pozostawionej przez zwierzęta. Z rzadka upoluję gryzonia czy skradnę pisklęta z gniazd osadzonych na niższych partiach drzew. Nie mam siły na dalszą wspinaczkę. Na źródło wody nie natykam się od wielu dni. Niegdyś krucze futro nabrało szarych kolorów z powodu zalegającego nań brudu, skleiło się i niczym skorupa przywarło do skóry. Łyse place pokrywają większą połać na ciele niż rzadka sierść. Nawet wszelkiego rodzaju zwierzęce pasożyty zewnętrzne zrezygnowały z pożywiania się mną. Zdążyłam zdiagnozować u siebie babeszjozę i to pewnie ona dobędzie wątpliwego zaszczytu bycia biletem do mojej prywatnej Aokigahary. Objawy w postaci nagłych omdleń, skoków temperatury czy plucia krwią przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Przeciwnie, jedynym pozytywnym urozmaiceniem dnia jest wlepianie zgaszonego wzroku w pożółkłą taflę prawie przezroczystej cieczy wydobywającej się z pyska w akompaniamencie chrapliwego kasłania. Gdzież jej do błyszczących złotem strug z czasów, gdy nacinaniem wierzchu dłoni oddawałam hołd bóstwom harmonii i ładu w zacisznych świątyniach wymiaru Htara’zau? Gdzież tobie, nędzny cieniu, do tamtej białowłosej mniszki skąpanej aksamitem białych szkaplerzy?
Słyszę głosy. Czasem krzyczą, innym razem byle zefirek rozmywa ich szept. Mowa bliskich przyjaciół, rodziny lub wrogów. Kiedy gorączka dobywa granic wytrzymałości, między drzewami dostrzegam znajome sylwetki. Czarno-niebieski szczeniak przemykający w łanach szumiących traw. Brunatny basior obserwujący zza rozłożystych sosen. Kobieta niewielkiej postury mierzwiąca krótkie włosy barwy kości słoniowej. Wtedy pomimo bólu przeszywającego kończyny niczym setki precyzyjnie celujących igieł, podnoszę się i próbuję uchwycić ten piękny obraz z bliska. A z każdym kolejnym krokiem ich postaci przykrywa mleczna mgła, ostatnim zapamiętanym momentem jest pobłażliwy uśmiech, jakby mówiący „wytrzymaj jeszcze chwilę”. Tyle, że ja nie chcę. Synku, najbardziej pragnę dołączyć do twoich zabaw. Mężu, wykrzycz, iż wróciłeś, a wszystko już jest dobrze. Mamo, otul mnie swoim emanującym miłością spojrzeniem… dlaczego odchodzicie? Czemu wy wszyscy znikacie…?
Kolejny dzień. Nie liczę który. Najprawdopodobniej znów straciłam przytomność. Budzę się wśród skał rezydujących na leśnym poszyciu. Kilka ostrych odłamków rani stwardniałą od świerzbu, marną imitację skóry. Osłabiony organizm nie produkuje trombocytów w normalnej prędkości, zadrapania nieprzerwanie krwawią. Niepożądana sytuacja przy anemii wywołanej chorobą. Powinnam coś zjeść, jednak nie mam siły polować. Ociężale unoszę łeb, wciągam powietrze w nozdrza. Wysuszony, wskazujący na odwodnienie nos nie wychwytuje żadnego zapachu zwierzęcia czy choćby padliny. Nastawione ucho łapie wyłącznie typowo leśne odgłosy, świergot ptaków. Strzępki drugiego nie słyszą już nic.
„Jeśli koniecznie musisz umrzeć, mogłabyś znaleźć sobie jakieś ładniejsze miejsce” przekazuje umysł świadomości. Zaśmiałabym się perliście z własnej głupoty, lecz zdolność mowy najpewniej bezpowrotnie utraciłam. Unoszę powieki skrywające zamglone, coraz słabiej widzące ślepia. Wstaję, ignorując przeciwne tej czynności, trzaskające stawy. Przyzwyczajam kończyny do wolnego, acz systematycznego tempa, obieram przypadkowy kierunek. Być może krążę w kółko.
Słońce niemo wytycza południe, kiedy upadam po raz kolejny. Brzmi to jak droga krzyżowa Syna Bożego, ja jednak nie brnę ku zbawieniu ludzkości, a z idiotycznej woli przetrwania. Tonący brzytwy się chwyta. Moja powoli wyślizguje mi się z rąk.
Następna próba marszu. Nagły rozbłysk nadziei. Receptory węchu przekazują impulsy. Zapach wody. Przyspieszam na ile to możliwe, przejeżdżam językiem po jamie ustnej. Kiedy wyczuwam jego fakturę bliską papierowi ściernemu, uświadamiam sobie jak bardzo spragniona jestem. Ucho koją szmery delikatnych fal. Dopadam do jeziora i nie zwracając uwagi na zdatność cieczy do picia, łapczywie wgryzam się w taflę. Okłamuję żołądek, który na moment przestaje przypominać o głodzie. Gdy zaspakajam potrzebę uzupełnienia płynów, zanurzam się do momentu posiadania gruntu pod łapami. Jestem w stanie zmyć wyłącznie wierzchnią warstwę pyłu, stąd uczucie odświeżenia pozostaje złudne.
Choć przebywam w wodzie stosunkowo krótko, zmęczenie po wyjściu na ląd dopada z taką siłą, jakbym przepłynęła co najmniej Morze Kaspijskie. Bezwładnie opadam na pokrytą mchem ściółkę i wpatruję w chmury leniwie sunące po nieboskłonie. Rozluźniam mięśnie z zamiarem oddania medytacji, jednak nagły kształt przelatujący nad lasem przywołuje ciało i umysł do porządku. Mrużę ślepia chcąc dostrzec szczegóły owej dziwnej postaci, lecz stworzenie osiągające niewiarygodną prędkość zaraz znika za koronami drzew. Nie zdążyłam wychwycić żadnego niuansu, stąd nie wiem z czym mam do czynienia. Z drugiej strony, właśnie zauważyłam pierwsze żywe, prawdopodobnie myślące stworzenie od początku mojej tułaczki. Czyżby właśnie został mi objawiony cel podróży?
Po kolejnej dawce wody, otępiającej układ pokarmowy, przemieszczam się. Tym razem mam wyznaczoną trasę. Byle tylko tajemnicza istota była uprzejma nie zmieniać swojej. Pozwalam sobie nawet na dłuższy moment truchtu. Nie jest to jednak najlepszy pomysł, gdyż zaraz dopadają mnie zawroty głowy. Utrata równowagi. Staczam się z drobnego wzniesienia, ciałem uderzając o potężne drzewo. Nie zdążyłam zarejestrować jakiego gatunku. Ponowne omdlenie.
Pobudkę wywołuje napływ krwi do pyska, którą zaczynam się krztusić. Salwa kaszlu jest tak silna, jakbym wraz z posoką miała wypluć własne płuca. W żółtawej brei dostrzegam zaśniedziałą biel kła. Musiał wypaść przy zderzeniu. Na co mi on teraz? Woda najpewniej będzie stanowić mój ostatni posiłek.
Idę, zanim nadejdą omamy. Znajome pyski i twarze wypatrują z zakamarków lasu. Słońce już zaszło, więc błogosławię makatę, przydatną niespodziankę matki natury. Z nadzieją, iż orientacja w terenie nie zawodzi, usilnie próbuję odnaleźć latającego osobnika z południa. Dlaczego? Odpowiedź zawierzam intuicji.
Zwiększam prędkość, zupełnie jakbym ścigała się ze śmiercią. Czuję jak wzrasta temperatura umęczonego ciała. Organizm podejmuje walkę z chorobą ogarniającą wszystkie organy. Ostateczną. Krew leniwie sączy się z uchylonego pyska. Tylko drzewa umożliwiają mi utrzymanie pionu, w zamian tworząc nowe ranki i otarcia na bokach. Skwar rozsadza wnętrzności, jakby ktoś napoił mnie wrzącą lawą. Idę dalej. Wiem, że nie mogę się zatrzymać.
Światło w tunelu…? Nie. Jeszcze nie czas. Jestem w lesie. Światło zwiększa wymiary z każdym ruchem łap. To już nie kroki, a oranie ziemi popękanymi poduszkami. Dźwigam krzyż… wtaczam głaz na szczyt góry… w obu przypadkach czyha złe zakończenie opowieści. Czy happy end zarezerwowany jest wyłącznie dla hollywoodzkich filmów? Czy życie każdego z nas stawia wreszcie w takim punkcie? Nie mam sił na przemyślenia, mój umysł jest w stanie wykonywać wyłącznie pozbawione jakiegokolwiek szyku ruchy. Światło przeradza się w płomień. Ognisko. Coraz bliżej. Dam radę. Nie dam rady. Porozcinany bok nagle zsuwa się z drzewa, na którym tymczasowo opieram ciało. Łapy nie wytrzymują ciężaru, wiotczeją niczym potraktowane znieczuleniem. Proszę… tylko kilka kroków…
Dum spiro spero. Niestety, mój oddech staje się coraz słabszy. Nienaturalnie powiększone narządy układu pokarmowego uciskają płuca. Ból. Myśli o osiągnięciu celu przykrywa kotara bólu.
Niespodziewanie nadlatuje moje prywatne ucieleśnienie anioła. Homeryczne stworzenie łączące cechy zwierząt panujących nad niebem i ziemią. Orzeł i lew. Teraz delikatnie unosi mnie w szponach, lecz nie prowadzi ani przed Dawidową Bramę, ani Wrota Asgardu, ani nawet nad most przy charonowej łodzi. Kładzie mnie z niezwykłą lekkością na trawie tuż obok płonącego stosu drewna. Co dalej? Mityczne stworzenie, gdzie twój właściciel? Czy to ta istota, którą tak pragnę, żeby była?
- Morchaint? - słyszę, lecz nie jestem w stanie utożsamić głosu z żadną znaną mi osobą. Czy to twoje imię? Dziękuję, że mi pomogłeś. Wybacz, iż nie jestem w stanie zrobić nic, prócz tępego wpatrywania w twoje pełne majestatycznej wyniosłości ślepia.
- Co to… - basior urywa wpół zdania. Czuję drżenie ziemi wokół mojej postaci. Ktoś podbiega? Widzę tylko zarys… czarne futro. Chcę je dotknąć, upewnić się, że to on. Widzę niebieskie, dziecięce oczy, skrzące wigorem i optymizmem. To ty, czy już złudzenie? Serce uderza coraz wolniej. Oddech coraz płytszy. Tak wygląda śmierć? Nieważne. Liczysz się tylko ty, kimkolwiek byś tak naprawdę nie był. Dla mnie jesteś nim.
- Natha…niel. - wypowiadam nieswoim głosem, a wraz z tym jednym, wyjątkowym słowem, ulatuje jedna, niewyjątkowa dusza. Światełko, tunel, zwykłe brednie.
Uśmiech. Szczeniak między łanami traw. Mąż, ten prawdziwy, tuż obok. Matka, niezależnie od sytuacji patrząca na mnie z dumą. Zapach kawy… tylko Lucy potrafiła taką przyrządzić. Gryzący odór cygara, którym zawsze częstował mnie Fate. Mocne perfumy Vivimorte. Ciepłe usta Percy’ego. Śmiech Kiiyuko po utracie pamięci. Mała Suzanna. Lekcje z Toboe. Odzywki Tsume. Szczere rozmowy z Sorą. Śpiew Yusufa. Pogawędki z Kai’m. Nauka Valki. Wszyscy przyjaciele, wszystkie dobre momenty. I ja, pośrodku mojego małego wszechświata. Czy to jest właśnie niebo…?

< Alexander? >
Tak oto Desia się żegna. Po jedenastu miesiącach milczenia. Po dwóch latach pobytu.
Jeśli los pozwoli, jeszcze wrócę. Może w innym wcieleniu.

Uwagi: Data. Wiedza, o której już wspominałam. "Brei" piszemy przez "i".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz