Gdy się obudziłam byłam w zupełnie innej części lasu. Wróciła zieleń i
światło. Znajdowałam się koło jakiegoś dziwnego jeziora. Powoli wstałam,
rana na karku zdawała się zniknąć. A może to tylko te durne schizy
sprawiły że poczułam jakby coś mnie ugryzło. Rozejrzałam się w koło i
ujrzałam tą dziwną istotę co wcześniej, tylko tym razem było ich więcej,
wyglądały mniej więcej tak:
Istoty gdy zobaczyły, że się obudziłam cofnęły się kilka kroków. Po
chwili największy z nich podszedł do mnie. Gdy stał przy mnie, był dwa
razy wyższy niż ja. Miał on długi ogon niczym ryba. W jego pysku było
bardzo wiele zaostrzonych zębów, a jego niebieskie oczy nie przerwanie
na mnie patrzyły. Jego łapy zdawały być wytrzymałe na długie i szybkie
biegi, a jego pazury były na tyle silne, by jednym uderzeniem pozbawić
mnie życia. Gdyby spróbował mnie zaatakować nie miałabym najmniejszych
szans na wygraną. Przybliżył swoją głowę do mnie, a ja ze strachu
zrobiłam krok wstecz. Zwierz najwyraźniej się przestraszył, bo pobiegł do
pozostałych i razem rzucili się do ucieczki. Instynkt kazał mi za nimi
biec, więc go posłuchałam. Jednak już po chwili je zgubiłam, były one
szybsze od wszystkich istot jakie kiedykolwiek spotkałam. Zrezygnowana
zwolniłam do wolnego truchtu a potem do marszu. Ujrzałam wyjście z lasu,
miałam nadzieje że ta droga zaprowadzi mnie do watahy. Jednak gdy tylko
wyszłam z lasu, teren zamienił się w lodowe pustkowie, a las będący za
mną... zniknął!
- Co to ma znaczyć!? - krzyknęłam na całe gardło
Jednak jedyne co usłyszałam za odpowiedź to silny i zimny powiew wiatru.
Z nieba zaczął sypać śnieg, było to bardzo dziwne zwłaszcza, że był
środek wiosny. Szłam przed siebie, a śnieżyca nasilała się z każdą
sekundą. Wiedziałam, że jak nie znajdę schronienia to szybko zamarznę na
śmierć. Szłam kolejnych kilkadziesiąt minut, a schronienia nie było
nigdzie widać. Gdy zaczęłam tracić resztki nadziei, pojawiły się
czerwone latające światełka. Za każdym razem gdy podchodziłam do jednego
z nich ten znikał i pojawiał się trochę dalej. Podążyłam za nimi aż do
jakiejś jaskini, światełka znikły a zapaliły się pochodnie jakby były
zaczarowane. Wyznaczyły one drogę w głąb jaskini.
Czy te pochodnie tu są, czy to tylko chory wymysł mojej wyobraźni? - zadałam sobie pytanie w głębi siebie
Nie miało to już znaczenia, bo co innego miałam zrobić? Ruszyłam za
pochodniami a droga prowadziła do coraz niższych części jaskini. Wiem,
że powinnam zawrócić i skierować się do watahy, jednak było kilka spraw,
które mi to uniemożliwiały, po pierwsze: Na zewnątrz panowała straszna
śnieżyca, po drugie: nie znałam drogi powrotnej, a po trzecie: coś
wewnątrz mnie kazało mi iść dalej i spoglądać wstecz.
<CDN>
Uwagi: Przecinkiii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz