Cały czas zbierało mi się na wymioty, ale o dziwo mimo tego nie czułam
się specjalnie źle. Ostatnio (dobra, przedwczoraj) pochłonęłam dość spory
kawał sarniny, a raczej ogromny. Małe stworzonko wewnątrz mnie cały
czas dawało znać, że żyje, kopiąc i wiercąc się.
Dziś nie miałam ochoty na żaden posiłek, lecz za to wypiłam chyba pół
jeziora. W końcu musiałam odejść od niego odejść, bo czułam, że pękam w
szwach. Podniosłam się i powolnym krokiem ruszyłam w stronę lasu. Wiecie
co było najlepsze? To, że byłam już w ciąży zaawansowanej, a wyglądałam
jakbym lekko przytyła. Można było ją określić tylko po moich wahaniach
nastroju i apetytu.
Nagle zakręciło mi się w głowie i oparłam się o konar najbliższego
drzewa. Jakimś cudem pojawił przy mnie Castiel i z tym swoim uśmiechem
zaprowadził mnie do Ice.
Kiedy doczłapaliśmy się do jaskini lekarki straciłam czucie w łapach.
Ból brzucha stawał się nie do zniesienia, jakby coś rozrywało mnie od
środka. Zostałam wprowadzona do wnętrza groty mój towarzysz mnie
opuścił i zajęła się mną wadera. Zaczęła się męczarnia.
*** (kilka godzin później...)***
Obudziłam się z małą kulką przy piersi. W moich oczach pojawiły się łzy szczęścia.
- Mój, Toboe... mój mały synuś. - wydukałam. Patrzyłam jak maluch wtulił
się we mnie i ziewnął, po czym zapadł w głęboki sen. Wykapany ojciec.
Różnił się tylko kolorem futerka - było miodowe, jak moje.
"Szkoda, że Cię tu teraz nie ma Tsu..." westchnęłam cicho.
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz