Listopad 2021
Wlepiłem wzrok w Lind. Jej spojrzenie zatrzymało się na mnie, chociaż nadal pozostawałem niewidzialny. Wstrzymałem oddech, jakbym podejrzewał, że biała wilczyca usłyszy szmer wydychanego przeze mnie powietrza. Kiedy tak zastanawiałem się, co jeszcze mogłoby zdradzić moją obecność, uwagę samicy nagle zwrócił świat zewnętrzny, zupełnie już pozbawiony światła słonecznego.
- A niech mnie, jest naprawdę późno! - wykrzyknęła.
Wadera natychmiast doskoczyła do swojej torby, zamknęła ją (nie zastanawiając się nawet, dlaczego była otwarta), po czym wybiegła na zewnątrz, ściskając w zębach swoje manatki. Przez pośpiech nie dostrzegła nawet walającego się pod jej łapami Błękitnego Oka oraz Medalionu Upływającego Czasu, a co dopiero mówić o Medalionie Śmierci, czy Medalionie Nieśmiertelności. Odmieniec nie pognał od razu za swoją właścicielką. Na domiar złego, on zauważył leżące na środku jaskini mniej wartościowe, magiczne przedmioty. Podszedł bliżej, podniósł oba i przyjrzał się im. W jego spojrzeniu było coś dziwnego. Bardzo chciałem, by Odmieniec nie zastanawiał się dłużej nad tym i jak najszybciej opuścił jaskinię. Dwunogi stwór zamiast tego przykucnął, oparł jeszcze jedną wolną łapę o skaliste podłoże i zaczął węszyć. Zapach... Kompletnie zapomniałem o tej kwestii. Nie zażyczyłem sobie, by być niewyczuwalnym! Takie niedopatrzenie może kosztować mnie naprawdę wiele.
- A niech mnie, jest naprawdę późno! - wykrzyknęła.
Wadera natychmiast doskoczyła do swojej torby, zamknęła ją (nie zastanawiając się nawet, dlaczego była otwarta), po czym wybiegła na zewnątrz, ściskając w zębach swoje manatki. Przez pośpiech nie dostrzegła nawet walającego się pod jej łapami Błękitnego Oka oraz Medalionu Upływającego Czasu, a co dopiero mówić o Medalionie Śmierci, czy Medalionie Nieśmiertelności. Odmieniec nie pognał od razu za swoją właścicielką. Na domiar złego, on zauważył leżące na środku jaskini mniej wartościowe, magiczne przedmioty. Podszedł bliżej, podniósł oba i przyjrzał się im. W jego spojrzeniu było coś dziwnego. Bardzo chciałem, by Odmieniec nie zastanawiał się dłużej nad tym i jak najszybciej opuścił jaskinię. Dwunogi stwór zamiast tego przykucnął, oparł jeszcze jedną wolną łapę o skaliste podłoże i zaczął węszyć. Zapach... Kompletnie zapomniałem o tej kwestii. Nie zażyczyłem sobie, by być niewyczuwalnym! Takie niedopatrzenie może kosztować mnie naprawdę wiele.
Ting schował dwa medaliony do kieszeni płaszcza i ruszył w moim kierunku, trzymając pysk blisko ziemi. Jeszcze chwila,a odnajdzie Medalion Nieśmiertelności, albo co gorsza mnie. Nie dopuszczę do tego! Skupiłem się i użyłem swojej mocy, by przywołać w głowie Odmieńca rozpaczliwe wołanie Lind, dochodzące z zewnątrz. Ta sztuczka podziałała bez zarzutu. Strażnik Wichury Płomieni natychmiast podążył za głosem. Poczułem jego strach. Podszedłem do wyjścia, żeby upewnić się, że oddalił się wystarczająco. Nareszcie zostałem sam. Z tego co wiem, przedstawiciele gatunków podobnych do niego nie mają lepszego węchu niż zwykłe nie-magiczne wilki. Jest szansa, że nie połączył mnie ze znalezionym tu zapachem. Z resztą, jak wróci, nie poczuje już nic. Silny wiatr wywieje stąd wszystkie ślady.
Świat zewnętrzny ogarnęła zupełna ciemność. To oznaczało, że mogę wrócić do swojej jaskini i czekać, aż stanę się znów widzialny. Najgorsza część całego przedsięwzięcia zakończona powodzeniem. Rozpierała mnie duma. Ostatni etap planu będzie polegać na unikaniu po drodze innych członków watahy. W nocy wicher się tylko nasilał, więc nie oczekiwałem tłumów spacerowiczów. Wróciłem po dwa medaliony i założyłem je sobie na szyję, po czym wyszedłem na zewnątrz. Nie miałem już takich problemów w kontrolowaniu, gdzie stawiam niewidoczne łapy. Noc niestety była czarna, jak rzadko kiedy. Połączmy to z moją częściową ślepotą, piachem rzucanym prosto w oczy, potężnymi uderzeniami wiatru i mamy przepis na delikatnie mówiąc męczącą drogę powrotną.
W pewnym momencie trasy nagle straciłem grunt pod nogami. Półka skalna, na której stanąłem, odłamała się. Nie mając czasu na reakcję, poleciałem w dół. Uderzyłem w złamane drzewo wiszące nad urwiskiem i spadłem kilka metrów niżej. Poczułem, że leżę pośród uschniętych krzewów, rosnących na obłupanym głazie. Pomimo tego, na czym wylądowałem i jaką odległość pokonałem w powietrzu, nie poczułem nawet najmniejszej iskry bólu. Podniosłem się i chciałem ocenić obrażenia, znów zapominając, iż jestem niewidzialny. Zajmę się tym rano - pomyślałem i uszyłem w dalszą wędrówkę. Nie poznawałem tej ścieżki. Liczyłem, że tędy też dam radę dojść do swojego lokum. Warunki pogodowe uniemożliwiały dokładniejszą orientację w terenie. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazłem jakiś punkt odniesienia - Wilczy Szpital. Dostrzegłem blask ognia, zapewne ktoś był w środku. Z czystej ciekawości podszedłem bliżej. Ukrywając wiszące na mojej szyi medaliony za skałą, spróbowałem wypatrzeć, kto i dlaczego kręci się tutaj o tej porze. Niestety, wystawiony na wiatr, nie mogłem nawet otworzyć szerzej oczu. Z perspektywy czasu wygląda to na nierozważną decyzję, jednak wszedłem do przedsionka szpitala. Nadal pilnując, by naszyjniki nie zwróciły niczyjej uwagi, przycupnąłem za rogiem, niedaleko jednej z półek z ziołami. Teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się kto jest tutaj poza mną. W blasku ogniska dostrzegłem (cóż za niespodzianka) Alvarega, składającego świeże bandaże. Wyglądał na dosyć zmęczonego. Od razu domyśliłem się, że dopiero co odprawił jakiegoś poszkodowanego przez własną głupotę wilka. Zawsze znajdzie się paru "śmiałków", którzy zignorują słowa Alf, zwłaszcza narzucające jakiś nowy zakaz. Na ironię, dzisiejszej nocy ja też należę do tej grupy.
Stwierdziwszy, że nie mam tutaj niczego specjalnego do oglądania, wróciłem na szlak prowadzący do mojej nory. Minąłem po drodze jeszcze kilka jam. Oczywiste, że sprawdzałem (na tyle, na ile pozwalały warunki pogodowe), czy wszyscy ich mieszkańcy śpią, albo są zajęci sobą. Wszystkie jaskinie tutaj, należały do członków Watahy Magicznych Wilków. Ci to mają wygodne życie. Przestrzenne nory, znacznie lepiej chroniące przed deszczem i wiatrem. Do tego są położone niżej. Tymczasem większość z nas; wilków z Watahy Czarnego Kruka, musi codziennie tracić czas i energię na mozolnej wspinaczce. Czasem lepiej byłoby nie mieć przydzielonego lokum i spać pod gołym niebem, niż dzień w dzień leźć prawie na szczyt góry. Niby jesteśmy teraz w jednym stadzie, a ja nadal mam poczucie, że nie jesteśmy wszyscy traktowani tak samo.
Zostawiwszy duże, wygodne jaskinie za sobą, zacząłem wspinać się ku norom wilków z mojego stada. Po jakimś czasie dotarłem do miejsca, gdzie wcześniej skalna półka załamała się pod moimi łapami. Coś, co niegdyś było częścią tego szlaku, zostawiło po sobie sporą wyrwę. Spróbowałem wypatrzeć inną drogę prowadzącą ku górze, ale wzrok znów mnie zawiódł przy takiej pogodzie. Co teraz? Zawsze chodziłem tędy, nie znam na pamięć żadnej innej trasy. Pomyślałem o powrocie na dół, ale gdzie w takim razie schowałbym się przed burzą? Cudze jaskinie odpadają. Wtem przypomniało mi się, że przecież ostatnio ktoś odszedł ze stada. Któraś z większych jaskiń powinna być pusta. Już-już zmieniałem kierunek wędrówki, ale wówczas przypomniałem sobie o czymś jeszcze. Szalik, nie mogę zapomnieć o szaliku. Kiedy będę znów widzialny, muszę czymś zakryć skradzione medaliony. Spojrzałem jeszcze raz na dziurę. Wygląda na to, że muszę ją przeskoczyć. Nie jest to bezpieczne, ale nie mam wyboru. Cofnąłem się nieco, by mieć czas na rozpęd. Wbiłem pazury w ziemię. Nie bałem się, ale jakiś odruch powstrzymywało moje nogi przed ruszeniem z miejsca. Wtenczas coś do mnie dotarło. Mam na szyi MEDALION NIEŚMIERTELNOŚCI. Nawet jeśli znów spadnę, to nic mi nie będzie i nic nie poczuję. Jak za pierwszym razem. Przecież tak działa naszyjnik, który ukradłem. Aż dziwne, że wcześniej zapomniałem o tych właściwościach. Ruszyłem i nabrawszy prędkości, odbiłem się od ziemi. Nie minęła sekunda, a wylądowałem po drugiej stronie małego urwiska. Dzięki absolutnej pewności, ze wszystko będzie dobrze, wykonałem najdoskonalszy skok mojego życia. Niby nie był to żaden szczególny wyczyn, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż wyrwa nie była zbyt długa, jednak sukces dał mi dużą satysfakcję. Ruszyłem dalej przed siebie szybkim krokiem. Zbliżałem się do swojej jaskini. Wreszcie nastąpiła upragniona chwila, kiedy mogłem usiąść w kącie przydzielonej mi nory. Udało się. Wszystko się udało. Osiągnąłem, co chciałem. Medalion Nieśmiertelności jest MOJĄ własnością.
Powoli docierało do mnie, że żaden stwór już mi nie zagrozi, żaden wilk mi już nie zagrozi. Jestem niezniszczalny. Zmora naszego stada, którą jest krótkie życie, już mnie nie dotyczy. Przeżyję Hitama i kto wie, może ja zostanę wybrany na następnego samca Alfa. Ta jedna noc zmienia całą moją przyszłość. Na mój pysk wkroczył szczery, szeroki uśmiech. Nigdy dotąd nie czułem się tak szczęśliwy. Przypomniałem sobie, że przez ostatnie lata rzadko dopuszczałem do siebie jakiekolwiek emocje, nawet podobne do tego, czego doświadczałem teraz. Zapomniałem już, jakie to przyjemne.
Może to całe tłumienie ich nie jest tego warte..? Nie, o czym ja w ogóle myślę?! Uczucia to słabość, emocje to słabość. To tylko sprawi, że moje życie będzie trudniejsze. Nawet Naszyjnik Nieśmiertelności nie uchroni mnie przed przebiegłością tych, którzy umieją wykorzystać tę formę słabości. Nie, nie wolno mi pozwalać sobie na te plugawe rzeczy. Kiedy przyjdzie co do czego, zrujnują wszystko. Świat zewnętrzny ogarnęła zupełna ciemność. To oznaczało, że mogę wrócić do swojej jaskini i czekać, aż stanę się znów widzialny. Najgorsza część całego przedsięwzięcia zakończona powodzeniem. Rozpierała mnie duma. Ostatni etap planu będzie polegać na unikaniu po drodze innych członków watahy. W nocy wicher się tylko nasilał, więc nie oczekiwałem tłumów spacerowiczów. Wróciłem po dwa medaliony i założyłem je sobie na szyję, po czym wyszedłem na zewnątrz. Nie miałem już takich problemów w kontrolowaniu, gdzie stawiam niewidoczne łapy. Noc niestety była czarna, jak rzadko kiedy. Połączmy to z moją częściową ślepotą, piachem rzucanym prosto w oczy, potężnymi uderzeniami wiatru i mamy przepis na delikatnie mówiąc męczącą drogę powrotną.
W pewnym momencie trasy nagle straciłem grunt pod nogami. Półka skalna, na której stanąłem, odłamała się. Nie mając czasu na reakcję, poleciałem w dół. Uderzyłem w złamane drzewo wiszące nad urwiskiem i spadłem kilka metrów niżej. Poczułem, że leżę pośród uschniętych krzewów, rosnących na obłupanym głazie. Pomimo tego, na czym wylądowałem i jaką odległość pokonałem w powietrzu, nie poczułem nawet najmniejszej iskry bólu. Podniosłem się i chciałem ocenić obrażenia, znów zapominając, iż jestem niewidzialny. Zajmę się tym rano - pomyślałem i uszyłem w dalszą wędrówkę. Nie poznawałem tej ścieżki. Liczyłem, że tędy też dam radę dojść do swojego lokum. Warunki pogodowe uniemożliwiały dokładniejszą orientację w terenie. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazłem jakiś punkt odniesienia - Wilczy Szpital. Dostrzegłem blask ognia, zapewne ktoś był w środku. Z czystej ciekawości podszedłem bliżej. Ukrywając wiszące na mojej szyi medaliony za skałą, spróbowałem wypatrzeć, kto i dlaczego kręci się tutaj o tej porze. Niestety, wystawiony na wiatr, nie mogłem nawet otworzyć szerzej oczu. Z perspektywy czasu wygląda to na nierozważną decyzję, jednak wszedłem do przedsionka szpitala. Nadal pilnując, by naszyjniki nie zwróciły niczyjej uwagi, przycupnąłem za rogiem, niedaleko jednej z półek z ziołami. Teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się kto jest tutaj poza mną. W blasku ogniska dostrzegłem (cóż za niespodzianka) Alvarega, składającego świeże bandaże. Wyglądał na dosyć zmęczonego. Od razu domyśliłem się, że dopiero co odprawił jakiegoś poszkodowanego przez własną głupotę wilka. Zawsze znajdzie się paru "śmiałków", którzy zignorują słowa Alf, zwłaszcza narzucające jakiś nowy zakaz. Na ironię, dzisiejszej nocy ja też należę do tej grupy.
Stwierdziwszy, że nie mam tutaj niczego specjalnego do oglądania, wróciłem na szlak prowadzący do mojej nory. Minąłem po drodze jeszcze kilka jam. Oczywiste, że sprawdzałem (na tyle, na ile pozwalały warunki pogodowe), czy wszyscy ich mieszkańcy śpią, albo są zajęci sobą. Wszystkie jaskinie tutaj, należały do członków Watahy Magicznych Wilków. Ci to mają wygodne życie. Przestrzenne nory, znacznie lepiej chroniące przed deszczem i wiatrem. Do tego są położone niżej. Tymczasem większość z nas; wilków z Watahy Czarnego Kruka, musi codziennie tracić czas i energię na mozolnej wspinaczce. Czasem lepiej byłoby nie mieć przydzielonego lokum i spać pod gołym niebem, niż dzień w dzień leźć prawie na szczyt góry. Niby jesteśmy teraz w jednym stadzie, a ja nadal mam poczucie, że nie jesteśmy wszyscy traktowani tak samo.
Zostawiwszy duże, wygodne jaskinie za sobą, zacząłem wspinać się ku norom wilków z mojego stada. Po jakimś czasie dotarłem do miejsca, gdzie wcześniej skalna półka załamała się pod moimi łapami. Coś, co niegdyś było częścią tego szlaku, zostawiło po sobie sporą wyrwę. Spróbowałem wypatrzeć inną drogę prowadzącą ku górze, ale wzrok znów mnie zawiódł przy takiej pogodzie. Co teraz? Zawsze chodziłem tędy, nie znam na pamięć żadnej innej trasy. Pomyślałem o powrocie na dół, ale gdzie w takim razie schowałbym się przed burzą? Cudze jaskinie odpadają. Wtem przypomniało mi się, że przecież ostatnio ktoś odszedł ze stada. Któraś z większych jaskiń powinna być pusta. Już-już zmieniałem kierunek wędrówki, ale wówczas przypomniałem sobie o czymś jeszcze. Szalik, nie mogę zapomnieć o szaliku. Kiedy będę znów widzialny, muszę czymś zakryć skradzione medaliony. Spojrzałem jeszcze raz na dziurę. Wygląda na to, że muszę ją przeskoczyć. Nie jest to bezpieczne, ale nie mam wyboru. Cofnąłem się nieco, by mieć czas na rozpęd. Wbiłem pazury w ziemię. Nie bałem się, ale jakiś odruch powstrzymywało moje nogi przed ruszeniem z miejsca. Wtenczas coś do mnie dotarło. Mam na szyi MEDALION NIEŚMIERTELNOŚCI. Nawet jeśli znów spadnę, to nic mi nie będzie i nic nie poczuję. Jak za pierwszym razem. Przecież tak działa naszyjnik, który ukradłem. Aż dziwne, że wcześniej zapomniałem o tych właściwościach. Ruszyłem i nabrawszy prędkości, odbiłem się od ziemi. Nie minęła sekunda, a wylądowałem po drugiej stronie małego urwiska. Dzięki absolutnej pewności, ze wszystko będzie dobrze, wykonałem najdoskonalszy skok mojego życia. Niby nie był to żaden szczególny wyczyn, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż wyrwa nie była zbyt długa, jednak sukces dał mi dużą satysfakcję. Ruszyłem dalej przed siebie szybkim krokiem. Zbliżałem się do swojej jaskini. Wreszcie nastąpiła upragniona chwila, kiedy mogłem usiąść w kącie przydzielonej mi nory. Udało się. Wszystko się udało. Osiągnąłem, co chciałem. Medalion Nieśmiertelności jest MOJĄ własnością.
Powoli docierało do mnie, że żaden stwór już mi nie zagrozi, żaden wilk mi już nie zagrozi. Jestem niezniszczalny. Zmora naszego stada, którą jest krótkie życie, już mnie nie dotyczy. Przeżyję Hitama i kto wie, może ja zostanę wybrany na następnego samca Alfa. Ta jedna noc zmienia całą moją przyszłość. Na mój pysk wkroczył szczery, szeroki uśmiech. Nigdy dotąd nie czułem się tak szczęśliwy. Przypomniałem sobie, że przez ostatnie lata rzadko dopuszczałem do siebie jakiekolwiek emocje, nawet podobne do tego, czego doświadczałem teraz. Zapomniałem już, jakie to przyjemne.
Muszę być skupiony, jeśli chcę ukryć fakt, że to ja ukradłem naszyjniki należące do Lind. Postanowiłem zdusić radość, która mnie ogarniała.
Radość zaślepia, radość uśpi moją czujność.
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz