Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

sobota, 10 grudnia 2016

Od Alexandra "Jak najdalej stąd" #11 (cd. chętny)

Oto jedenasta część op. od wilków spoza CK. Aby dowiedzieć się nieco więcej o nich oraz o powodzie ich ucieczki, możecie również przeczytać serię op. "Nowy dom?" z BK, w której to Alexander oraz Kira poznają się ze sobą i szybko zaprzyjaźniają się, choć nie jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
Op. powstaje ze współpracą CK.
 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wiosna 2018 r.
Wpatrując się w światło kolejnej już świecy tej nocy postawionej na stoliku, przypominały mi się sceny sprzed kilku miesięcy. Zacisnąłem ręce w pięści, mając ochotę cisnąć najbliżej leżącą rzeczą. Nie mogłem pozwolić Kirze tak po prostu mnie opuścić. W środku obumarłem już całkiem, gdy jej temat zaczął być skrzętnie unikany. Wiedziałem, że tego dnia lub jakiś czas później opuściła ten świat już na zawsze. Zostałem sam. Nigdy nie wrócę do dawnego życia. Kira już nie wróci. Muszę zacząć wszystko od początku. Najlepiej teraz. Zamknąłem elficką księgę, ostatnią, która została mi do przeczytania z tejże biblioteki.
Skoro Kira do mnie nie przyjdzie, ja pójdę do niej.
Wziąłem sfatygowaną torbę wypełnioną zapasami jedzenia, którą zawsze kładłem obok siebie na kanapie i szybkim krokiem wyszedłem z zatęchłego pomieszczenia. Nie była tak dobrze wywietrzona, jak wielopiętrowa Biblioteka Złamanego Skrzydła w Białym Królestwie, do której nawet już nie mam zamiaru wracać. Za często bywał tam Glory, bym mógł spędzać tam przyjemnie czas.
Kiedy szedłem przez Magiczny Ogród, ostrożnie stawiałem kroki i raz po raz rozglądałem się, czy nie śledzi mnie któryś z wilków. Nie miałem zamiaru po raz kolejny oddać się w ich łapy i pozwolić, by po raz kolejny odurzyli mnie jakimś wywarem. Tym razem mnie nie powstrzymają przed zakończeniem swojego życia. Miałem dosyć wszystkiego, co mnie otaczało. Członkowie Watahy Magicznych Wilków chyba też. Byłem tematem tabu, a o moim istnieniu wiedzieli jedynie nieliczni. Przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać, jednak robienie tego w ludzkiej formie nie było tak skuteczne. Zmieniłem postać i postawiłem uszy. Ktoś się zbliżał. Ukryłem się w najbliższych krzakach i przeczekałem, aż przejdzie. Był to beżowy basior o imieniu Shiryu, który ostatnimi czasy często bywał w bibliotece. Jako, że byłem osobą spędzającą tam najwięcej czasu, zacząłem pełnić funkcję bibliotekarza, więc kilkakrotnie przy przynoszeniu mu książek zaczepiał mnie i próbował wymusić moje imię. Ja jednak milczałem. I tak od kilku miesięcy. Sam już nawet zapomniałem, jak brzmi mój własny głos. Imienia jednak nie zapomniałem.
Kierując się w stronę - jak go nazywali członkowie watahy - Wschodniego Klifu, zacząłem rozmyślać nad zmianą imienia, gdyż z tym również wiązało się kilka wspomnień z Białego Królestwa. Uznałem, że tak byłoby dla mnie lepiej. Tylko na jakie?
Ostatnim słowem przeczytanym w księdze było "morchaint". Według tłumacza znaczyło ono "ciemna sylwetka". Zdaje się, że pasowało idealnie. Wygląda na to, że umrę jako Morchaint.
Kiedy w końcu stanąłem na krawędzi potężnej skały i spojrzałem w dół, na skaliste dno morza, uśmiechnąłem się prawie niezauważalnie do siebie. Zdawało mi się, że było to idealne miejsce do popełnienia samobójstwa. Wschód słońca, morze, wiatr... Skoro wieszanie się na lianach nie pomogło, podobnie jak próby rozdrapania sobie łap czy rzucania się w paszcze potworów, to na pewno mnie zaspokoi. Przymknąłem ślepia, przyjmując na siebie ostatnie podmuchy chłodnego, morskiego powietrza, kiedy usłyszałem przyjacielski krzyk z dołu:
- Hej, hej!
Popatrzyłem w kierunku wilka, który znajdował się na plaży po mojej prawej stronie. Przekląłem w duchu. Nie chciałem mieć żadnych światków, a jeśli bym skoczył, wylądowałbym raptem kilkanaście metrów od niego. Nie byłem w stanie z takiej wysokości rozpoznać, co to za jedna.
- Co robisz?! Może przyjdziesz do mnie?! Pogadamy, albo coś!
Czułem, jak wnętrzności wywracają mi się do góry nogami. Niech ją czart porwie. W końcu stwierdziłem, że nie bardzo mnie ona obchodzi. Wziąłem rozbieg. Wadera musiała pojąć, co się święci, bo zaczęła piszczeć i wołać o pomoc. Chyba chciała pobiec do mnie i spróbować mnie poratować, jednak wiedziałem, że i tak nie zdąży. Skoczyłem. Szum wiatru w uszach zagłuszył jej wrzaski. Zastanawiałem się, jak bardzo zaboli skok z takiej wysokości. Podobno uderzenie w wodę boli tak samo, jak to o beton. Pora to sprawdzić. Jeszcze kilka metrów i... ostre szarpnięcie. Kiedy zaczęło mi dzwonić w uszach i postanowiłem lekko rozchylić powieki, które z wrażenia musiałem odruchowo zacisnąć, zorientowałem się, że siedzę na czymś ciepłym i twardym. Na grzbiecie silnego zwierzęcia o potężnych skrzydłach. Dokładniej gryfa.
Ta świadomość sprawiła, że dech mi zamarł w piersi. Lecieliśmy. Przełknąłem ślinę. Ostrożnie spojrzałem w dół. Pod nami przemykały korony zieleniejących drzew. Wbiłem pazury w boki stworzenia, jednak niczego sobie z tego nie zrobiło. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą zamierzałem skoczyć z podobnej wysokości. Jakimś cudem teraz jakoś nie rwałem się do zsunięcia się z jego grzbietu i pozwolenia na upadek gdzieś w środku lasu.
W końcu wylądowaliśmy. Gryf schylił się delikatnie, bym mógł zeskoczyć na ziemię. Staliśmy na jednym ze szczytów w Górach. Obróciłem się w kierunku skrzydlatego zwierzęcia, które patrzyło na mnie rozumnymi ślepiami.
- Czemu? - zapytałem słabym głosem. To było pierwsze moje słowo od przeszło roku. Choć nie było ono do końca wyraźne, to do zrozumienia. Cudem było, że nie zapomniałem, jak należy mówić. Gryf wstrząsnął tylko głową. Najwidoczniej nie miał zdolności mówienia.
- Morchaint - powiedziałem cicho. Gryf zbliżył dziób, jakby kazał się głaskać. Wyciągnąłem w jego kierunku łapę, nie do końca pewien, co dalej zrobić. Sam się nieco zniżył i przysunął na tyle, że poczułem gładką powierzchnię jego dzioba. Cofnąłem się i zacząłem mu się przyglądać z pewnej odległości. Miał ciemnobrązowe ślepia, jasne pióra i złocistą pierś. Wyglądał na bardzo wyniosłe zwierzę oraz dość wysokie nawet jak na swój gatunek.
Dopiero stojąc tak i wpatrując się w gryfa, który zdecydowanie nie zamierzał mnie opuszczać, doszedłem do wniosku, że chyba od dłuższego czasu pragnął być moim towarzyszem. W końcu to właśnie zapewne on uratował mnie przed rozwścieczoną Yuko i strzegł przez większość tego czasu. Musiałem go jakoś nazwać. Po chwili dotarło do mnie, że zmiana mojego imienia jest co najmniej głupia, gdyż nikt prócz mnie raczej nie będzie tego praktykować, a dla całkowicie nowego przyjaciela było wprost idealne. Co prawda nie wpasowywało się do końca w jego wygląd, jednakże dobrze brzmiało.
- Nazwę cię Morchaint - poprawiłem się. Chyba nawet nie zwrócił uwagi na to, że wcześniej mówiąc to imię miałem na myśli co innego. Zerknąłem na widok rozciągający się u stóp Góry. Był naprawdę piękny. Wziąłem głęboki wdech. Może to jeszcze nie pora, by odchodzić? Może po prostu pora na chociażby drobne zmiany? Obróciłem się w kierunku Morchainta. Byłem niemalże pewien, że mnie zrozumie.
- Wynosimy się stąd - powiedziałem po prostu, na co ten zbliżył się do mnie. Nie wiedząc, czego się spodziewać, po raz kolejny się odsunąłem. Popatrzył na mnie w skupieniu, ale nie zrobił niczego poza tym. Dopiero teraz do mnie dotarło, że on mi ufa, a ja jemu nie do końca. Zazwyczaj było na odwrót - to jeździec musiał oswajać wierzchowca. Zaśmiałem się niepewnie i poprawiając torbę na grzbiecie, ostrożnie zbliżyłem się do Morchainta. Zawahałem się. Stwierdziłem, że wygodniej by mi było, gdybym przemienił się w człowieka. Tak właśnie zrobiłem. Gryf wyglądał na nieco zdezorientowanego, lecz kiedy pojął, że nic złego mi się nie stało i wciąż jestem tą samą osobą, całkowicie spokojnie pozwolił zasiąść na jego grzbiecie.
- Leć - wyszeptałem cicho. Morchaint zsunął się na krawędź szczytu, a kiedy rozwinął skrzydła i gładko wystartował, zacisnąłem powieki. Wciąż nie byłem przyzwyczajony do takich wysokości. Kiedy zorientowałem się, że nie leci w żadnym z kierunków, rzuciłem pierwszy lepszy, jaki przyszedł mi do głowy: - Na północ.
***
Kiedy w końcu odważyłem się spojrzeć w dół, wciąż mocno zaciskając dłonie na dłuższych włosach gryfa, zawróciło mi się lekko w głowie. Muszę się jeszcze przyzwyczaić do tego, że zamiast normalnego widoku dostrzegam kolorową miazgę kolorów sunącą daleko pod nami.
Zaczynało się powoli ściemniać i bolały mnie wszystkie mięśnie, więc nakazałem Morchaintowi wylądować. Kiedy tylko znalazł ustronne miejsce, skryliśmy się pod jednym ze skalistych występów okolicznych wzniesień.
Dopiero próbując rozpalić ogień, uświadomiłem sobie, że nie mamy żadnych zapasów. Przekląłem, na co zaspany nieco gryf uniósł głowę. Najwidoczniej rozumiał wszystko, co mówiłem. Popatrzyłem na niego krzywo i wróciłem do próby nagrzania patyków na tyle, by zapłonął ogień. Robiły się ciepłe i zaczynał z nich lecieć gryzący dym, ale nic poza tym. Przystępowałem do pracy kilkakrotnie, jednak udało mi się zapalić ognisko dopiero po dobrej godzinie. Poprawiając kamyki wyznaczające obszar, gdzie może palić się ogień, myślałem o tym, co moglibyśmy zjeść. Już chciałem spojrzeć na Morchainta, by upewnić się, czy ten aby na pewno nie zniknął, kiedy zorientowałem się, że w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał nie pozostało nic prócz zgniecionej trawy. Zacząłem się wściekać sam na siebie. Może jednak powinienem był wtedy ciąć głębiej? - rozmyślałem, przypominając sobie coraz więcej sytuacji, kiedy zaprzepaściłem swoje szanse na śmierć.
Ku mojemu zaskoczeniu wrócił po kilku minutach, trzymając w dziobie za ogony kilka ryb. Z wrażenia aż wstałem.
- Skąd to masz?
Zaprowadził mnie do małego stawiku, gdzie aż roiło się od lśniących rybek. Nie myśląc za wiele od razu upadłem na ziemię i zacząłem pić lodowatą wręcz wodę. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak spragniony byłem. Morchaint niczego nie zrobił, więc również uznał ją za zdatną do picia.
Kiedy wróciliśmy z jeszcze większą ilością tłustych ryb, wszystkie nadziałem na patyki i zacząłem smażyć na ogniu. Jednak przydały się na coś lekcje z... jak mu tam było? Carlo zdaje się. Było jeszcze wiele więcej innych nauczycieli, jednak ten ze swoim pijactwem zapadł mi najbardziej w pamięć. Szczególnie że wytrzymał zdecydowanie najdłużej ze wszystkich moich opiekunów, nie licząc przywódcy straży, który odkąd tylko trafił do Białego Królestwa służył mi za nauczyciela. Jego również nie chciałem słuchać, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Zawsze wybuchały między nami spory. Uśmiechnąłem się lekko na te wspomnienia. Właściwie było to całkiem zabawne.
Po oskubaniu ryb z ości i spożyciu ich, ułożyliśmy się pod skałą i wpatrywaliśmy się w płonące ognisko. Kiedy przysypiałem, dostrzegłem, że to właśnie Morchaint zechciał przejąć czuwanie na tę noc. Pozwoliłem mu to uczynić. Byłem zbyt zmęczony. Niedługo potem zasnąłem.

<NAPISAŁAM W KOŃCU OP.! TYLE GODZIN! I KILKAKROTNE ZACZYNANIE OD NOWA! Noidajvoadadmvodioasjnvsijvoiajvdoiajoivajnx! :'D (ta radość)
Ktoś chętny do odpisania? Jeśli nikt nie odpowie w przeciągu miesiąca (lub dwóch), będę zmuszona odpisać sobie sama...>

Alexander posiada: 
Wyposażenie: Miecz 2, Kosa Śmierci
Punkty: 538 
Monety: 269
Bellos: 0
Towarzyszy mu gryf.
Ekwipunek: KSIĘGI: Eliksiry z Ziół Pospolitych, Wywary na wszelkie choroby, Historia Białego Królestwa, Zaklęcia i opanowywanie magii do perfekcji, INNE: pusty notes, gęsie pióro, zapas atramentu, scyzoryk, wszystkie monety, jakie posiadał Alexander oraz Kira

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz