Która godzina?
Chyba zaspałem.
W sumie wszystko mi jedno.
Przewróciłem się na drugi bok i wpatrując się beznamiętnie w skalną ścianę jaskini, namyślałem się, co mógłbym dzisiaj robić. Każda czynność zdawała mi się być okropnie monotonna. Nie mam hobby. Już o niczym nie marzę. Nawet nie śmiem śnić o szczęściu. Pozytywny świat jest przereklamowany, a mimo to właśnie taki mam być wobec innych.
Skończyłem dziesięć lat.
Jestem stary.
Mam dosyć.
W kółko to samo i tak bez końca. Od tego może się zakręcić w głowie. Możesz upaść. Upaść i nie móc wstać. Ten teatrzyk już nuży. Pal sześć ten świat. Mam mętlik w głowie. Moja egzystencja nie ma większego znaczenia.
Pierwsze pewne wspomnienia mam z czasu poszukiwania nowej watahy. Wszystko wcześniejsze pokryte było mleczną mgłą. Trafiłem tutaj. Pierwszy raz naprawdę się zakochałem. To był błąd. Nie wiem, co się dzieje w moimi własnymi dziećmi, które pewnie wspominają mnie jako tyrana. Są już pełnoletnie. Pewnie zakładają rodziny. Może powinienem być już dziadkiem. Powinienem, bo moja rodzina się mnie wyrzekła. Jestem chory. Tak okropnie chory. Nienormalny. Jeszcze dzień, a dam sobie spokój. Spokój ze wszystkim.
Całe moje życie jest jednym wielkim zlepkiem błędów. Coraz trudniej mi znaleźć jakieś pozytywne strony mojego żywotu. Niech szlag trafi Nari. Może spadając z tej Góry powinienem był się zabić. Na pewno wtedy oszczędziłbym sobie bólu. Nie powinienem był się w ogóle zakochiwać.
Podniosłem się z ziemi i otrząsnąłem. Było ciemno. Wyglądało na to, że znowu przespałem dzień. Wspaniale. Będzie panowała cisza, spokój i samotność. Znowu nie mam do kogo otworzyć ust. Muszę dusić w sobie ten gniew i poczucie winy.
To męczące.
Naprawdę męczące.
Udawanie radosnego i pogodnego.
Inaczej nie umiem.
Powoli wyszedłem z jaskini i skierowałem się na spacer. Gwiazdy tej nocy błyszczały wyjątkowo jasno. Przemierzałem wysokie trawy, aż w końcu nie dotarłem do cienkiego strumyka w Zielonym Lesie, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Czuję się cały czas, jakby mi jakiejś cząstki siebie brakowało. Jakbym
był niepełny. Nie znam już samego siebie. Patrząc w wciąż płynący strumyk, zdaję sobie sprawę, że nie poznaję własnej osoby. Zmęczone fiołkowe oczy, zdające się coraz bledziej błyszczeć. Niedługo umrę, to jest pewne.
Powinienem podarować wilkom choć odrobinę wesołości, która pozostała po "tamtym mnie". Spędzać z nimi czas. Pomagać im. Wspierać w trudnych chwilach. Jednak tego nie robię. Wszyscy wolą swoje troski dusić wewnątrz siebie. Taki mamy już świat. Wilki i ich wsparcie jest niepotrzebne. Każdy wmawia sobie przecież, że sam sobie poradzi, choć zwykle tak nie jest.
Nagle do moich uszu dobiegła muzyka. Z wrażenia aż przystanąłem, gdyż to było tutaj niespotykane. Nieporadnie pojawiała się i znikała. Wytężyłem słuch i ruszyłem w ślad za nią. Jednak pozostało ze mnie jednak jeszcze coś z DJ-a. Zwolniłem to stanowisko na rzecz młodych... ale ku mojemu zaskoczeniu jakoś nikomu się do tego nie paliło. Ten świat już naprawdę upadł na głowę, albo to po prostu ja zgłupiałem.
Słyszałem muzykę coraz wyraźniej. Tak jak podejrzewałem było to wyjątkowo chaotyczne strojenie instrumentów. Nagle poczułem mały napływ nadziei, że jednak jeszcze na coś się przydam. W końcu podobno mieliśmy festyn. Warto to wykorzystać... Ponoć gdzieś w Zielonym Lesie możemy znaleźć restaurację. Podejrzewałem, że to właśnie było tuż przy źródle muzyki. Nie myliłem się. Moim oczom ukazała się dotychczas opuszczona łąka, na której teraz były porozstawiane stoliki oraz krzesełka z kawałków pni. Na co niektórych ustawione były świeczki lub kwiaty włożone do szklanych wazoników. Idealne miejsce na randkę.
Podniosłem głowę i zobaczyłem scenę. Była niby to duża, niby to mała... cóż, w takim razie raczej średnia. Sprzęt też nie najwyższych lotów, ale jasna poświata roztaczająca się wokół nich wskazywała na to, że wszystko było wyczarowane. Zainteresowany usiadłem przy jednym z bliższych i obserwowałem poczynania Mizuki. Była w formie ludzkiej i ściskała w dłoni mikrofon.
- Raz, dwa, trzy... - mruczała niepewnie, testując urządzenie. Za nią przechadzało się kilka innych postaci z różnego rodzaju instrumentami. Rozpoznałem klawisze, gitarę elektryczną, basową, akustyczną, gdzieś tam dalej stała perkusja oraz fortepian. Nie było nigdzie śladu stanowiska DJ-a. Wyglądało na to, że jednak rzeczywiście jestem bezużyteczny. Obejrzałem się za siebie i ujrzałem raptem kilka wilków, które znudzone albo grzebały w swoim jedzeniu, albo siorbały z kieliszków wypełnionych różnymi kolorowymi płynami. Przymrużyłem oczy. Czyli jednak ta restauracja działa...
Odwróciłem się z powrotem i ujrzałem, że na moim stoliku leży coś na wzór książki z wygrawerowanym napisem "Menu". Po chwili zastanowienia podniosłem nosem okładkę, by moim oczom ukazała się pierwsza strona karty dań. Odetchnąłem z ulgą, gdyż nie potrafiłem zbyt dobrze czytać. Na każdej ze stron były dwa duże obrazki z proponowanym jedzeniem. Zgadywałem, że część osób po prostu kładło łapę na zdjęcie i mówiło krótko "chcę to", a kelner podawał konkretną cenę. Właściwie chyba innej opcji nie było. Jednym uchem słuchając tego zlepku niepasujących do siebie dźwięków dobiegających ze sceny, przeglądałem wszystko, co owa restauracja miała mi do zaoferowania. Koniec końców zdecydowałem się na talerz mięsa i kubek jakiegoś ciepłego napoju. Zamknąłem menu i czekałem, aż podejdzie do mnie kelnerka. Jak się okazało, tą funkcję pełniła Kirke.
- Co podać? - zapytała, na co ja pośpiesznie wskazałem poszczególne dania. Skinęła głową, wzięła pieniądze i po prostu poszła. Z braku innych zajęć wróciłem do obserwowania wciąż szykującego się zespołu.
- I co?! Kiedy zaczniecie grać?! - w pewnej chwili wykrzyknąłem rozbawiony. Mizuki wyglądała na speszoną, jednak podeszła bliżej krawędzi sceny i odpowiedziała mi:
- Kiedy to wszystko skończymy.
- To znaczy? Wolałbym słuchać porządnej muzyki, a nie jakiegoś brzdąkania.
Nie powiedziała już nic więcej, tylko zacisnęła usta w cienką kreskę, dźwignęła się na równe nogi i chwiejnym krokiem przekazała na coś na ucho Zone. Podparłem łeb o krawędź stołu i tak na wpół leżąc oczekiwałem na jedzenie, które jak mi się wydawało powinny napełnić mój żołądek.
Głupio tak siedzieć samemu i nie móc z nikim rozmawiać. Może powinienem był kogoś zaprosić? Mówi się trudno. Może innym razem przyjdę tu z kimś, bo z tego co mi się zdawało, już każdy z wilków miał kogoś do towarzystwa. Nie będę im przeszkadzać. Może są na randce. Tylko zjem i pójdę do siebie, uciekając przed promieniami słonecznymi.
Zespół w końcu zaczął grać. Podniosłem wzrok i obserwowałem poszczególnych muzyków. Mizuki zdecydowanie była najbardziej skrępowana. Kompletnie nie umiała się ruszać. Mimo rockowej piosenki albo stała w miejscu, albo robiła drobne kroczki na boki, zupełnie jakby chciała wstrzymać mocz. Westchnąłem. Liczyłem na coś porządniejszego. Powinni byli ją najpierw trochę przeszkolić. Wszedłbym na scenę i wyjaśnił jej co i jak, ale pewnie kazałaby mi śpiewać samemu, skoro taki mądry jestem lub na oczach wszystkich wilków odwalać cyrki, przerywając występ. Nie potrafię śpiewać, a poza tym nie umiem się zmieniać w człowieka. Solista wilkiem, reszta zespołu ludźmi... to musiałoby wyglądać wyjątkowo dziwnie.
W końcu Kirke tuż przed moim nosem położyła parujący talerz pełen aromatycznego mięsa. Od razu się wyprostowałem i zacząłem obwąchiwać. Dziewczyna się zaśmiała i zmieniła z powrotem w wilczą formę. Wspaniały zapach... ugryzłem kawałek i zacząłem przeżuwać. Niebo w gębie. Nim spostrzegłem, talerz był całkiem pusty. Przypomniałem sobie, że został mi jeszcze ten napój. Najpierw ostrożnie musnąłem językiem powierzchnię cieczy, ale na szczęście już nie była za gorąca. Zacząłem pić. Czułem... wodę. I jakieś zioła. I trochę owoców, ale chociaż za nimi nie przepadałem, tym razem smakowały wyjątkowo dobrze. Zorientowałem się niemalże natychmiast, że skądś kojarzę ten smak. Tylko skąd...?
- Była cudna i wspaniała,
istny anioł, aż do rana,
wtedy w diabła się zmieniała.
Chciała mnie upodlić,
ale umiałem się modlić.
Wtedy Bóg mnie wysłuchał
i zesłał dobrego ducha.
On ją szybko odmienił
i w anioła przemienił. - śpiewała Mizuki. Kiedy sobie uświadomiłem, kiedy i gdzie wcześniej miałem okazję skosztować czegoś nazywanego herbatą, miałem wrażenie, że moje serce stanęło w miejscu. Jedno słowo - Nari. W ten dzień ze śmiechem otuliła mnie kocem i tłumaczyła, że to wywar z różnych ziół i owoców. Nagle ogarnęła mnie złość. Wziąłem zamach łapą i uderzyłem jej bokiem kubek. Ten przekoziołkował się w powietrzu, wylewając napój i wpadł gdzieś w trawę. Zwiesiłem głowę, czując, że łapy zaczęły mi się trząść.
Jednak od rana to samo,
i tak w kółko do jesieni.
Zimą się ocknęła
i zapłakać chcieć poczęła,
ale jam ją przytulił.
I tak już po wieki razem.
Jesień, zima, wiosna, lato,
codziennie inna twarz wita
ale ja ją mocno kocham...
Mam dość. Po raz kolejny. Już zapomniałem o wszystkich przykrościach, kiedy znowu ta jedna, durna rzecz mi o niej przypomniała. Znałem jednak jeszcze jeden sposób na przyrządzenie eliksiru zapomnienia.
- Kelner! - krzyknąłem. Chwilę później podeszła do mnie jakaś inna, nieznana mi wadera. - Proszę o najmocniejszego drinka, jakiego tylko macie.
- Sześć Srebrnych Gwiazdek...
Wygrzebałem z sakiewki kilka monet.
- Razy trzy.
Nie pytając o nic więcej, szybko pozbierała ze stołku pieniądze i potruchtała do barmana. Chwilę później wróciła, wzięła talerz i ostrożnie postawiła przede mną trzy szklanki. Wypiłem je automatycznie, chwytając brzeg zębami i sprawnie unosząc do góry. Mimo charakterystycznego posmaku w ustach nie odczułem właściwie nic. Uznałem, że musiał być dość słaby, więc kupiłem kolejne trzy, tym razem kieliszki wzmocnionej wódki. Dopiero po tej porcji zaczęło mi się odrobinę kręcić w głowie i przestałem sobie zdawać sprawę z tego, jaki ból jeszcze przed chwilą odczuwałem. Cudowne uczucie, naprawdę cudowne.
Kiedy kelnerka powiedziała, że już więcej mi niczego nie przyniesie, żachnąłem się i sam podszedłem do barku. W oczekiwaniu jednak na barmana oparłem się o kamienny blat i zacząłem mówić do wadery, która rozmazywała mi się przed oczami, ale zdawała się niebiańsko błyszczeć. Powiedziałbym: była olśniewająca.
- I jak tam, piękna? Jadłaś już indyka?
- Jakiego znowu...
- Nie, nie, nie... szzz... - mówiąc to, przyłożyłem łapę do jej pyska. - Na pewno jadłaś, ale wyglądasz mi, jakbyś była nadal głodna. Mogę ci kupić co tylko zechcesz.
Usiadłem na krzesełku, próbując zamaskować to, że nie umiem zbyt dobrze stać na tylnych łapach i o mało nie upadłem.
- Nawet jednorożca! - oznajmiłem, wyszczerzając się do niej głupawo.
- Na co mi jednorożec?
- Przecież zawsze chciałaś latać, Lejs!
- Że kto? Przecież jednorożce nie lata...
- Mówiłem, milcz-sz! - wykrzykując to, uderzyłem łapą o kamień. Nawet nie odczułem bólu. - Chodźmy zatańczyć.
W końcu pojawił się barman i mierząc nas wzrokiem, chciał zapytać, co chcielibyśmy zamówić, ja jednak go wyprzedziłem:
- Polej no wódki! Dla mnie i tej pani!
- Cztery... - nim zdołał dokończyć, ja już my sypnąłem monetami na blat. Podliczył je i zabrał tyle, ile chciał. Reszty nie chciało mi się nawet zbierać. Kilkanaście sekund później postawił przed nami dwa kieliszki.
- No w końcu! Twoje zdrowie, Margaret!
- Ale ja nie mam na imię...
Nie słuchałem jej już, bo podniosłem kieliszek do góry. Poczułem kolejną porcję anielskiego napoju spływającego mi do gardła.
- Ładną masz pupcię, wiesz? - zaśmiałem się lekko. - Ale jeśli coś zjesz, będzie jeszcze ładniejsza.
- Em... dzięki?
- Prosz... - Po raz kolejny się zachwiałem. Nie mam pojęcia, ile później wypiłem, bo urwał mi się film.
Za to przypomniało mi się, za co byłem wygnany z poprzedniej watahy.
Nie tylko za bezmyślne podrywanie wader.
Nie tylko za żałosne suchary.
Głównym powodem było nałogowe picie.
<Chętna wadera? Co później jeszcze Kai przeskrobał? Jest w końcu całkowicie pijany. :'D>
Pijany Kai XD
OdpowiedzUsuńCo w tym dziwnego?
UsuńJego zachowanie xD
Usuń