Zacieśnianie więzi

W ramach lepszego zapoznania się ze sobą realizujemy comiesięczny projekt losowania osób, do których można napisać op. i dostać dzięki temu +3 pkt. do każdej z umiejętności (+1 pkt. do mocy).
Link do osób, które zostały wylosowane znajduje się tutaj. :)

sobota, 11 czerwca 2016

Od Itachi’ego „Nocne karaoke” cz. 1 (cd. Desari Valentine)

Spacerowałem po Zielonym Lesie przysłuchując się radosnym trelom ptaków, które przysiadywały na gałęziach i przyglądały mi się z zaciekawieniem. Całkiem miło było być w centrum zainteresowania, chociażby takich drobnych zwierzątek, które mógłbym upolować, gdybym tylko chciał. Z niechęcią uświadomiłem sobie, że muszę iść do pracy i siedzieć w sklepie w centrum, gdzie mnóstwo dwunożnych istot robi strasznie dużo hałasu. Niechętnie przedzierałem się przez Las i przybrałem postać człowieka. Szarym chodnikiem szedłem w stronę przystanku autobusowego. Miałem parę groszy, ściślej mówiąc około dziesięciu… złotych? Chyba tak to ludzie nazywają. Powinno starczyć na te ich śmieszne papierki, dzięki którym można wsiąść do autobusu, takiego tam przerośniętego pudełka z kołami, w którym są automatyczne drzwi. Dziwne urządzenie. W każdym razie usiadłem na ławce. Wreszcie coś w miarę normalnego. Chociaż trochę różniła się od naszych zwykłych kłód drewna, na których zwykle przysiadywałem w Zielonym Lesie, by chwilę odpocząć. Pewna kobieta, w wieku może czterdziestu lat, w czarnej spódnicy i nieskazitelnie czystej i gładkiej białej koszuli, przyglądała mi się. Nic dziwnego – miała okazję spotkać średniego wzrostu bruneta, o czekoladowych oczach, z burzą nierozczesanych włosów na głowie, w szarej bluzie przykrywającą błękitny T–shirt i lekko brudnych dżinsach. Czerwone trampki były pokryte niewielką ilością błota. Nie ukrywajmy, że przypominałem teraz łobuza, zwłaszcza z tym swoim delikatnym uśmieszkiem. W końcu przyjechał wyczekiwany autobus o numerze czterysta dwadzieścia dziewięć. Pamiętałem już, czym mam jechać, bo czasem zdarzało się, że zabłądziłem i nie wiedziałem gdzie jestem. Miasto było za duże, a przynajmniej dla mnie. Usiadłem na wolnym miejscu. W autobusie o dziwo nie było dużo ludzi. Prawdopodobnie coś świętowali, a tylko najważniejsi urzędnicy musieli iść dziś do pracy. Po przeciwnej stronie siedziała wysoka blondynka razem z dziewczynką o tym samym kolorze włosów, która mogła mieć około ośmiu lat. Ubrana była w niebieską sukienkę sięgającą jej do kolan. Długie włosy opadały na jej ramiona. Była pogrążona ze swoją mamą w rozmowie. Nie przysłuchiwałem się jej, bo i tak niewiele bym zrozumiał. Nie znałem wszystkich pojęć, których używali na co dzień ludzie. Obie młode kobietki wysiadły przystanek przede mną. Sklep znajdował się naprzeciwko „stacji” autobusowej. Zameldowałem się u mojego szefa, a tak naprawdę szefowej, która miała może gdzieś około pięćdziesiątki. Skinęła głową, gdy mnie zobaczyła i wskazała kasę numer cztery, przy której miałem dziś pracować. Jak to ludzie mówią – była sobota i w markecie był duży ruch. Miałem dużo pracy, tak jak osoby z reszty stanowisk. Kupowane były przeróżne rzeczy – od smakowicie pachnącej szynki, przez artykuły papiernicze i po zabawki, które były zachciankami dzieci, którym rodzice kupić byli gotowi wszystko, co sobie zażyczą. Nie chcę się wtrącać w ich sposób wychowywania dzieci, ale czy to nie jest głupie z ich strony? Nie znam się na ich zachowaniu, więc nie powinienem się wymądrzać na ten temat. Powoli kasowałem wszystkie przedmioty, a mieszkańcy Miasta zaraz mi płacili papierkami, innymi od tych, które kasować trzeba było w pudełkach w autobusie, lub monetami. To pierwsze nazywało się banknotami, a drugie biletami, o ile dobrze pamiętam. Powinienem, bo czasem rozmawiam z szefową. Tłumaczę się, że zawsze żyłem na wsi i na obrzeżach kraju i na razie nie poznaje, że kłamię jej w żywe oczy.

Męczący dzień pracy w końcu dobiegł końca. Od godziny ósmej do osiemnastej zmuszony byłem siedzieć na krześle i wykonywać nudną robotę kasjera. Pożegnałem się z kierowniczką tego interesu i powróciłem na tereny WMW.

Położyłem się na ziemi. Leżałem jak długi w Jaskini, a niedaleko spała Rey. Ja nie mogłem zasnąć. W między czasie [czyli pomiędzy wróceniem do Zielonego Lasu i znalezieniem się tutaj] zdążyłem zrelaksować się spacerem w okolicach Gór. Nie mogłem zasnąć, więc ociężale powstałem i wyszedłem z mojego noclegowego miejsca. Usłyszałem śpiew. Śpiew wadery. Nie miałem co do tego wątpliwości. Dochodził z okolic… Wilczego Szpitala? Pobiegłem w tę stronę. W niewielkim zagajniku przechadzała się czarna jak noc wadera, która była słabo widoczna w ciemnościach nocy.
- Kim jesteś? – Wilczyca od razu wyczuła moją obecność. Chyba wolę nie mieć jej za wroga.
- Itachi.

< Desari? >

Uwagi: Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz