Spacerowałem po Zielonym Lesie przysłuchując się radosnym trelom ptaków,
które przysiadywały na gałęziach i przyglądały mi się z zaciekawieniem.
Całkiem miło było być w centrum zainteresowania, chociażby takich
drobnych zwierzątek, które mógłbym upolować, gdybym tylko chciał. Z
niechęcią uświadomiłem sobie, że muszę iść do pracy i siedzieć w sklepie
w centrum, gdzie mnóstwo dwunożnych istot robi strasznie dużo hałasu.
Niechętnie przedzierałem się przez Las i przybrałem postać człowieka.
Szarym chodnikiem szedłem w stronę przystanku autobusowego. Miałem parę
groszy, ściślej mówiąc około dziesięciu… złotych? Chyba tak to ludzie
nazywają. Powinno starczyć na te ich śmieszne papierki, dzięki którym
można wsiąść do autobusu, takiego tam przerośniętego pudełka z kołami, w
którym są automatyczne drzwi. Dziwne urządzenie. W każdym razie
usiadłem na ławce. Wreszcie coś w miarę normalnego. Chociaż trochę
różniła się od naszych zwykłych kłód drewna, na których zwykle
przysiadywałem w Zielonym Lesie, by chwilę odpocząć. Pewna kobieta, w
wieku może czterdziestu lat, w czarnej spódnicy i nieskazitelnie czystej
i gładkiej białej koszuli, przyglądała mi się. Nic dziwnego – miała
okazję spotkać średniego wzrostu bruneta, o czekoladowych oczach, z
burzą nierozczesanych włosów na głowie, w szarej bluzie przykrywającą
błękitny T–shirt i lekko brudnych dżinsach. Czerwone trampki były
pokryte niewielką ilością błota. Nie ukrywajmy, że przypominałem teraz
łobuza, zwłaszcza z tym swoim delikatnym uśmieszkiem. W końcu przyjechał
wyczekiwany autobus o numerze czterysta dwadzieścia dziewięć. Pamiętałem już, czym mam jechać, bo
czasem zdarzało się, że zabłądziłem i nie wiedziałem gdzie jestem.
Miasto było za duże, a przynajmniej dla mnie. Usiadłem na wolnym
miejscu. W autobusie o dziwo nie było dużo ludzi. Prawdopodobnie coś
świętowali, a tylko najważniejsi urzędnicy musieli iść dziś do pracy. Po
przeciwnej stronie siedziała wysoka blondynka razem z dziewczynką o tym
samym kolorze włosów, która mogła mieć około ośmiu lat. Ubrana była w
niebieską sukienkę sięgającą jej do kolan. Długie włosy opadały na jej
ramiona. Była pogrążona ze swoją mamą w rozmowie. Nie przysłuchiwałem
się jej, bo i tak niewiele bym zrozumiał. Nie znałem wszystkich pojęć,
których używali na co dzień ludzie. Obie młode kobietki wysiadły
przystanek przede mną. Sklep znajdował się naprzeciwko „stacji”
autobusowej. Zameldowałem się u mojego szefa, a tak naprawdę szefowej,
która miała może gdzieś około pięćdziesiątki. Skinęła głową, gdy mnie
zobaczyła i wskazała kasę numer cztery, przy której miałem dziś pracować. Jak
to ludzie mówią – była sobota i w markecie był duży ruch. Miałem dużo
pracy, tak jak osoby z reszty stanowisk. Kupowane były przeróżne rzeczy
– od smakowicie pachnącej szynki, przez artykuły papiernicze i po
zabawki, które były zachciankami dzieci, którym rodzice kupić byli
gotowi wszystko, co sobie zażyczą. Nie chcę się wtrącać w ich sposób
wychowywania dzieci, ale czy to nie jest głupie z ich strony? Nie znam
się na ich zachowaniu, więc nie powinienem się wymądrzać na ten temat.
Powoli kasowałem wszystkie przedmioty, a mieszkańcy Miasta zaraz mi
płacili papierkami, innymi od tych, które kasować trzeba było w
pudełkach w autobusie, lub monetami. To pierwsze nazywało się
banknotami, a drugie biletami, o ile dobrze pamiętam. Powinienem, bo
czasem rozmawiam z szefową. Tłumaczę się, że zawsze żyłem na wsi i na
obrzeżach kraju i na razie nie poznaje, że kłamię jej w żywe oczy.
Męczący dzień pracy w końcu dobiegł końca. Od godziny ósmej do
osiemnastej zmuszony byłem siedzieć na krześle i wykonywać nudną robotę
kasjera. Pożegnałem się z kierowniczką tego interesu i powróciłem na
tereny WMW.
Położyłem się na ziemi. Leżałem jak długi w Jaskini, a niedaleko spała
Rey. Ja nie mogłem zasnąć. W między czasie [czyli pomiędzy wróceniem do
Zielonego Lasu i znalezieniem się tutaj] zdążyłem zrelaksować się
spacerem w okolicach Gór. Nie mogłem zasnąć, więc ociężale powstałem i
wyszedłem z mojego noclegowego miejsca. Usłyszałem śpiew. Śpiew wadery.
Nie miałem co do tego wątpliwości. Dochodził z okolic… Wilczego
Szpitala? Pobiegłem w tę stronę. W niewielkim zagajniku przechadzała się
czarna jak noc wadera, która była słabo widoczna w ciemnościach nocy.
- Kim jesteś? – Wilczyca od razu wyczuła moją obecność. Chyba wolę nie mieć jej za wroga.
- Itachi.
< Desari? >
Uwagi: Liczby i cyfry w op. zapisujemy słownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz