- Obudź się, błagam, teraz!
Nieświadomie podzieliłam się z nim moją mocą, i - do teraz nie wiem, jakim cudem - wilk rozwarł oczy tak szeroko, jakoby miały mu wyskoczyć z orbit. Zacharczał i zerknął na mnie znacząco. Zejść z niego?
- Głupcze, ja tutaj wychodzę z siebie, żebyś żył, a… - zaśmiałam się histerycznie i odsunęłam od zdezorientowanego Kai’a.
- Śniadanie czeka. - dodałam, odzyskując siłę głosu. Uśmiechnęłam się uśmiechem
godnym samej Kazumy (mam nadzieję, że zrozumiecie, co mam na myśli), po czym odwróciłam się tyłem do mojego towarzysza i zaczęłam jeść. Niedługo po tym ta kreatura dołączyła do mnie i w milczeniu posilała się wraz ze mną. Co ja mu mam za złe?, zapytałam siebie samą. To, że zemdlał? Zganiłam się surowo w myślach. Sierra, masz mózg.
- Kai, dobrze się czujesz? - przerwałam milczenie, odsuwając się od zupełnie wypatroszonej sarny. Słońce oświetliło jego pysk, wyrażający wahanie. Wahanie?
- Tak dobrze, jak mogę. - odparł, uśmiechając się szarmancko. Odetchnęłam z ulgą.
Wrócił dawny Kai, więc jest dobrze. Prychnęłam, mierząc go wzrokiem. Zdrowy jak ryba, no, nie da się ukryć! Nie powstrzymałam uśmiechu, który cisnął mi się na wargi. Znów żyje, otóż to.
- Jest jeszcze wcześnie. - zauważył Kai.
- Ameryka, Watsonie, Ameryka! - wywróciłam oczami. Kai popatrzył na mnie wzrokiem małego dziecka.
- Ameryka? - powtórzył po mnie, nic nie rozumiejąc. No tak. On to chyba zna tylko las, w którym mieszkamy. - Kolejne, co trzeba dodać do listy tego, czego muszę się dowiedzieć.
Zachichotałam. Pocieszne z niego istnienie, zaiste.
- Pewnie tak. - palnęłam. Po namyśle dodałam - Co robimy?
Nie odpowiedział. Obrócił się i spojrzał na niebo. Przygniotłam trawę całym swoim ciężarem, przewracając się na grzbiet. On nie uraczył mnie spojrzeniem, ale spytał:
- Tak robią ludzie, prawda? - po tych słowach usłyszałam, jak on ląduje plecami na
trawie. Byliśmy blisko siebie, ale on tego nie widział - w przeciwieństwie do mnie. Źdźbła trawy łaskotały mnie, słońce raziło, a obecność basiora - elektryzowała. Wbiłam tylko swoje oczy, czarne niczym noc, w dzienne niebo, upstrzone obłokami. Co my tutaj robimy?, pytała kpiarska część mojej osoby.
- Co my tutaj robimy? - powtórzyłam cicho, patrząc gdzieś wyżej, ponad chmury. - Co
my tutaj…
- Nie zadawaj pytań. - przerwał Kai. - Muszę odpocząć.
Westchnęłam. Czyli to nie był żaden moment rodem z romansidła, a zwykły czas na nabranie sił. Zdawało mi się, że nawet ptak, który siedział na pobliskim drzewie, zaczął ćwierkać z oburzeniem. Muszę wrócić do rzeczywistości. Uniosłam się z zamiarem odejścia. Po co nam tyle czasu razem? Przecież możemy zająć się tym, co dla nas mniej ważne - przynajmniej dla mnie. Oświadczyłam tylko:
- Idę, muszę coś załatwić.
Kai podniósł się.
- Gdzie? Po co?
Zaśmiałam się szyderczo.
- Załatwić potrzeby fizjologiczne, głupcze!
Mina Kai’a była bezcenna, i wydaje mi się, że zaczerwienił się pod futrem. Machnęłam więc ogonem z ostentacją i potruchtałam.
***
Słońce igrało ostatnimi jego promieniami na moim ciemnym futrze, gdy stanęłam przed moją jaskinią. Nie oczekiwałam niczyjej wizyty, a szczególnie…
- Dosyć długo wracasz zza krzaka.
Kai, on wszędzie jest!
<Wyszło źle, ale wena = 0>
Uwagi: Nie wiem, gdzie pisałaś to op., ale chcę, żebyś wiedziała, że zeżarło Ci wszystkie myślniki oraz porobiło więcej akapitów niż trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz