Niby jestem dopiero dwa dni w watasze, a już się dzieje... Więc to było tak:
Zwiedzałam tereny watahy, chciałam ją lepiej poznać no i poszukać sobie
jakiejś ładnej, lekko zaciemnionej jaskini i inne takie. Nagle coś
poruszyło się w krzakach. Zastygłam w miejscu i nasłuchiwałam.
- No podejdź, no, dawaj... - szepnęłam, kiedy zza krzaków wyłonił się... szczeniak!? Taka malutka wadera, słodziutka!
Stałam przez chwilę jak wryta, a po chwili to mała się do mnie odezwała. Trzeba dodać, że przedtem przyczepiła mi się do nogi.
- Dzień dobry! - po czym puściła mnie. Ja po prostu się tam rozpływałam! Była taka słodka...
- Dzień dobry. Gdzie twoja mama?
- Mama robiła obiadek, a wyszłam z tatą. Bawiliśmy się puzzlami, i
przyszedł taty kolega, a ja żeby nie przeszkadzać to poszłam.
Mała
mnie rozbroiła!
- Aha... Tata cię pewnie szuka, wiesz?
Biała wadera przedstawiła się jako Serena. Jedyne, co na tę chwilę
przyszło mi do głowy, to pójść za małą tam, gdzie bawiła się ze swoim
ojcem. Kiedy miałam wskoczyć z Sereną w krzaki... coś, a raczej ktoś
wylądował na mnie!
- SERENA!
- Złaź ze mnie!!!
Basior spojrzał na mnie jak na UFO i zszedł ze mnie. Pozbierałam się z
ziemi i przyjrzałam mu się. Miał szaro-niebieskie futro i
jasnoniebieskie znaki.
<Desoto? Ktoś chętny?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz