Nie myliłam się. Gdy tylko ominęłam ostatnią bramę wydrążonego pomieszczenia, miałam pewność, że rzeczywiście znalazłam się na zewnątrz. Wszystko było błękitno-zielone. To mogło świadczyć tylko i wyłącznie o tym, że widzę las oraz niebo... a wiatr smagający moje długie włosy mógł mówić tylko o tym, że stoję na jednym ze skalnych występów na jednej ze ścieżek prowadzących na szczyt Góry. Wzięłam głęboki wdech, zapełniając całą powierzchnię zdrowego płuca świeżym powietrzem, którego tak brakło mi podczas siedzenia w zatęchłej jaskini, a następnie przypominając sobie o tym, że lada moment lekarz mogli wrócić do pracy, skierowałam się na lewo. Tamtędy akurat z tego co pamiętałam, można było bez problemu zejść na sam dół. Dla większego bezpieczeństwa stałam się niewidoczna nawet dla bystrego, sokolego wzorku i sprawnie pokonywałam ścieżynkę usypaną drobnymi kamyczkami. Za każdym razem, gdy odnosiłam niejasne wrażenie, że kogoś mijam, zalewał mnie zimny pot. Jednak świadomość, że nie miałam co do tego pewności, a to mogło być co jedynie wytworem mojej wyobraźni, nieco mnie uspokajała. Nie przerwałam swojej wędrówki nawet wtedy, kiedy kilkakrotnie potknęłam się o wystający kamień, którego nie miałam nawet szansy dostrzec.
Kilka, może kilkanaście minut później byłam już na samym dole, stojąc na suchej, zimowej trawie. Orientacyjnie rozejrzałam się dookoła własnej osi, by uświadomić sobie, że musiałam stanąć na Wrzosowej Łące, a żeby trafić "do domu" musiałam skierować się na północ. Prędko przyspieszyłam kroku, nie zwracając na to większej uwagi, że zielsko szurające mi pod łapami mogło zwrócić cudzą uwagę. Teraz skupiłam się całkowicie na jednym celu - bezpiecznym dotarciu w miejsce, gdzie spędziłam znaczną część swojego czasu. Czasu cudownej samotności. Mijałam pierwsze konary drzew, których ułożenie znałam tak dobrze, że mogłam uniknąć bliskiego spotkania z nimi bez większego problemu. Wiedziałam, że serce Zielonego Lasu, do którego nie docierał nikt, prócz mnie i moich przyjaciół było już niedaleko. W pewnym momencie usłyszałam pewien znaczący szelest. Nastawiłam ucho, nieco zwalniając kroku. Na nowo sparaliżował mnie strach. Ktoś mógł mnie śledzić i robił to całkowicie świadomie. Kiedy się zorientował, że zwolniłam, sam się zatrzymał, by nie wzbudzić moich podejrzeń. Na nowo przyspieszyłam, tym razem niemalże będąc na granicy pospiesznego biegu. Łapa za łapą, krok za krokiem, cel jest niedaleko. Jeszcze chwila, jeszcze moment i będę na miejscu.. W moim jedynym Edenie, rajskiej dolinie, pełnej tego, co kochałam najbardziej, ale czy to zawsze była prawda? A co jeśli moja nagła zmiana zdrowotna mogła się równać z utratą poczucia własnego spełnienia?
W moich oczach zebrały się piekące łzy, gdy zorientowałam się, że to mogła być prawda. Ja tego nie chciałam. Kochałam to, ale nie wiedziałam, czy dobrze to przyjmą. Nawet jeśli byli moimi przyjaciółmi, to jednak mogłam się liczyć z ich utratą. Kompletnie nie zwróciłam uwagi na kolejny i kolejny szelest. Jeśli mnie znajdą, to trudno, stanie się. Moje prywatne miejsce już przestanie być tak tajne i zaczną tutaj uczęszczać całe hordy wilków. Nie chciałam tego, ale ta świadomość, że to prędzej czy później wyjdzie na jaw było wystarczająco bolesne. Minęłam ostatnią zasłonę stworzoną przez gęsto rosnące liście, by ujrzeć jasną polanę. Jednak nie widziałam jej piękna, które podziwiałam dotychczas każdego dnia z zapartym tchem. Teraz wszystko wydało mi się tak dziwnie puste. Nie chciałam obecności żadnego z przyjaciół. Nie chciałam, by mnie taką widzieli. Na nowo ruszyłam przed siebie i zdając sobie z tego sprawę, że jestem już na jej samym środku, moje łapy po prostu nagle się zarwały, a ja upadłam w wysoką i gęstą trawę.
Trawa na skraju łąki na nowo zaszurała, postać zbliżała się w moim kierunku. Znajdzie mnie - mówi się trudno. Jednak w połowie drogi stanęła i... patrzyła? Zastanawiała się? Mijały minuty, a ona wciąż się nie poruszyła. Obróciłam swój łeb w jego kierunku, delikatnie wychylając się zza trawy, by przekonać się, że nikogo tam nie było. A przynajmniej mój słaby wzrok nikogo nie namierzył. Dziwna sprawa... Może po prostu mi się przysnęło, a ten albo się teleportował, albo pognał do kogoś z wiadomością o nowym terenie, który sam podobno odkrył. Takie sytuacje niestety już miały miejsce. Kilkakrotnie musiałam błądzić w poszukiwaniu swojego nowego Edenu, a jako, że do tego najwidoczniej miałam wyraźny talent, w przeciągu tygodnia znajdowałam swoje nowe miejsce na świecie. Wataha dawała mi poczucie bezpieczeństwa, bycia ochranianym przed wrogiem, ale mimo to nie do końca miałam pewność, czy aby na pewno powinnam tutaj przebywać. Może powinnam spróbować skosztować życia samotnego podróżnika?
***
Chodziłam wokół krawędzi będącej granicami mojego Edenu, mojej małej, samotnej watahy, patrząc pod swoje łapy i kontrolując, czy aby na pewno na nic nie wpadnę. Mój prawy bok, już całkowicie wyleczony ocierał się delikatnie o śliskie, ale i za razem nieco chłodne liście. Pokrywała je poranna rosa, która jakimś dziwnym trafem wcale nie zdążyła wyschnąć aż do tego czasu, więc moje futro w kontakcie z nią stało się mokre, tak samo jak łapy. Minęło kilka miesięcy, ja już przywykłam do tego, że niemalże nic nie widziałam. Moją pierś przecinała mała blizna, będącą pamiątką po spotkaniu z człowiekiem, którego z całą pewnością już nigdy więcej nie miałam zamiaru spotkać na swojej drodze... Teraz byłam w swoim własnym miejscu, którego nie odwiedzał nikt, prócz mnie... szczerze powiedziawszy ja właściwie tutaj mieszkałam. Jak później sama się zorientowałam, postać, która któregoś razu weszła na mój teren nie mogła być wilkiem. Bacząc po zostawionych po sobie śladach, była to istota dwa razy większa i nie pojawiła się tam jeden raz... jednak nie wchodziła mi w drogę, a co jedynie się przyglądała. Nie mam zielonego pojęcia, cóż to może być, lecz nie starałam się nigdy w to wnikać. Najważniejsze, że nie doniosła nikomu o moim położeniu, dzięki czemu nawet wilki, które mnie pilnie poszukiwały, nie odnalazły mnie w gąszczu gęstych liści.
- "Gdzieś wśród liści jest inny świat,
gdzie płaczu i bólu nie zaznał brat.
Ten jednak stoi, krzyczy nam w twarz,
twierdząc, że w nienawiści ich spłonie noc.
Ziemi krwią zroszonej nam nie brak,
Nadejdzie dzień, kiedy ten świat
spłonie w mych oczach, zginie ot tak.
Nikt nie spamięta tego dnia, martwych
lasów, dolin, krajów, to martwy świat..." - nuciłam słabym, ale i za razem całkiem melodyjnym głosem. Po ostatniej linijce zatrzymałam się w miejscu i zamknęłam oczy. To wszystko się skończy. Mój świat, ich świat. Wszyscy pójdziemy w niepamięć. W tę okrutną i bezwzględną niepamięć. Nagle, jak na zawołanie usłyszałam odległe wycie. Było ono tak donośne, że ptaki siedzące na drzewach zerwały się do lotu. Widząc to, cofnęłam się o kilka kroków. Niedobrze. Odpowiedziały mu inne głosy, wszystkie tak samo bolesne, ale i za razem pełne siły... to mogło znaczyć tylko jedno. Poczułam nagłą trwogę, choć doskonale wiedziałam, że to prędzej czy później się stanie. Musiałam się stawić w wojsku, jednak zbyt bardzo się bałam. Zesztywniałam i po prostu patrzyłam pustym wzrokiem przed siebie. Świat stawał się coraz bardziej ciemniejszy, bardziej niewyraźny. Nie wiedziałam, z kim mogliśmy rozpętać wojnę, lecz pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy była Wataha Asai. Moje serce ścisnęło się z bólu. Tata. Najodważniejszy wilk, jaki miał okazję zamieszkiwać te tereny. Poświęcił swe życie dla dobra pozostałych. Dla dobra Kiiyuko, swojej prawdziwej przyjaciółki. Teraz powinien się powstydzić własnej córki... o ile w ogóle ją pamięta. Spuściłam łeb, a wzdłuż mojego pysku popłynęły dwie słone łzy i skapnęły z krańca mojego nosa do wysokiej trawy. Nie miałam w sobie choćby odrobiny siły. Nawet Sohara była wytrzymalsza ode mnie. Ta, która nie była spokrewniona ze słynnym Alexandrem. Ja byłam uosobieniem wstydu.
Na roztrzęsionych łapach skierowałam się do wierzby powykręcanej w najwymyślniejsze kształty i to pod jej mackami ukryłam się z nadzieją, że nikt mnie nie dostrzeże. Nie zamierzałam się nigdzie ruszać. Wtedy dostrzegłam ruch. To znowu ta istota. Zaczęła iść w moim kierunku. Podeszła na taką odległość, na jaką nie była zdolna dotychczas. Patrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami, choć wiedziałam, że i tak prócz plamy kolorów nic więcej nie zobaczę.
- Witaj Valko - usłyszałam w swojej głowie. Skuliłam się jeszcze bardziej, a po moich policzkach zaczęło spływać coraz więcej łez. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Bałam się teraz wszystkiego i wszystkich, bez względu na rasę.
- Proszę, wstań i idź do innych. Bez ciebie ta wataha może umrzeć.
Leżałam tak w bezruchu i po prostu patrzyłam na dziwne zwierzę z pięknym, zdobionym porożem na głowie. To musiał być legendarny xeral. Innej opcji nie widziałam. Nie odpowiedziałam mu, tylko po prostu na niego patrzyłam. Nie wiedziałam, co zrobić.
- Twój ojciec zapewne jest z ciebie dumny. Jesteś jego córką, a rodzic który nie wspiera dziecka nie jest godzien tego mienia. Uwierz mi na słowo. Znałem go i to doskonale i wiem, że pod powłoką nienawiści tak naprawdę wciąż cię kocha. Wyzwól jego duszę z okrutnego ciała. To będzie dla niego nieoceniona przysługa.
Podkuliłam jeszcze bardziej ogon. Xeral uniósł swoją dostojną głowę, posłał mi ostatnie spojrzenie, a następnie odwrócił się i z gracją odszedł. Zaniosłam się kolejną falą płaczu. Miał rację, ale byłam zbyt bezbronna, by zrobić to, co każe...
<chętny?>
Uwagi: brak
Uwagi: brak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz